Dobry Niemiec, tchórzliwy Francuz

Dobry Niemiec, tchórzliwy Francuz

Wszyscy chcemy uwierzyć w kłamstwa – dzięki nim czujemy się lepiej

François Ozon – francuski reżyser i scenarzysta, autor takich filmów jak „8 kobiet”, „U niej w domu”, „Czas, który pozostał”. Jego film „Frantz” zobaczymy w sierpniu

Jest pan uważany za reżysera kobiet – od lat kreśli pan ich wyraziste portrety. Jest pan nimi zafascynowany również w życiu?
– Kocham kobiety. Są o wiele bardziej interesujące i odważne niż mężczyźni. Łatwiej mi też wypowiadać się poprzez żeńskie postacie, a dystans sprawia, że mogę się przeglądać w moich bohaterkach jak w zwierciadle. Poza tym uwielbiam pracować z aktorkami. Są znacznie mniej pretensjonalne i łatwiejsze we współpracy niż ich koledzy po fachu. Najlepiej otaczać się ludźmi, których się ceni.

Pana twórczość jest eklektyczna: dramaty, komedie, film kostiumowy. „Frantz” opowiada o traumie I wojny światowej.
– Nie chodziło mi o nakręcenie typowego filmu historycznego – sam temat był pretekstem do poruszenia dużo głębszej problematyki. Okres po I wojnie światowej był we Francji i w Niemczech czasem wielkiej żałoby, bo to była prawdziwa rzeź.

Podstawą scenariusza stała się sztuka teatralna Maurice’a Rostanda. Pierwszy sięgnął po nią jednak klasyk kina Ernst Lubitsch.
– W sztuce Rostanda zafascynował mnie wątek francuskiego żołnierza składającego kwiaty na grobie niemieckiego wroga. Jak miało się okazać, nie tylko mnie: w latach 30. oparł się na niej słynny hollywoodzki reżyser niemieckiego pochodzenia Ernst Lubitsch. Nakręcił jednak kolejną love story. Lubitsch nie mógł też przewidzieć wybuchu II wojny światowej, Hiroszimy, zagłady Żydów. Podszedłem do sztuki Rostanda bardzo swobodnie. Skupiłem się na postaci niemieckiej dziewczyny, która straciła na wojnie narzeczonego i która spotyka przy jego grobie tajemniczego Francuza. Wydarzenia wojenne są tu ukazane z punktu widzenia Niemców – dzięki temu mogłem poruszyć nie tylko problematykę indywidualnego przebaczenia, ale i kwestię zbiorowej traumy oraz winy. Chciałem także pokazać oznaki narastającego nacjonalizmu i upokorzenie Niemców po traktacie wersalskim. To źródło narodzin nazizmu.

Na kanwie losów poszczególnych postaci tka pan opowieść o kłamstwie i utracie złudzeń. Ten wątek przewija się przez wszystkie filmy.
– Zawsze fascynowała mnie gra masek i pozorów. W życiu nic nie jest takie, jak się wydaje, prawda? We „Frantzu” droga bohaterki wiedzie od początkowej radości do cierpienia. Wierzy, że spotkała księcia z bajki, bajka okazuje się jednak tragedią, a książę i jego otoczenie nie są czarujący. Anna jest jednak na tyle silna, że zwycięży w niej miłość do życia. Można przecież budować i na ruinach.

To także film o małości i jej różnych odcieniach. W tym kontekście Niemcy wydają się, jak na ironię, dużo bardziej ludzcy od pyszałkowatych i pogardliwych Francuzów.
– Niemieccy producenci byli zachwyceni scenariuszem – żalili mi się, że ich rodaków rzadko ukazuje się na ekranie jako postacie sympatyczne. Chciałem pokazać, że niezależnie od konfiguracji politycznych cierpienie i żałoba istnieją wszędzie i że każde społeczeństwo składa się z ludzi dobrych i złych. Prawdą jest też, że środowiska francuskiej arystokracji i burżuazji nigdy nie grzeszyły szczególną wylewnością czy szlachetnością uczuć, zwłaszcza w stosunku do osób spoza własnego kręgu. To kwestia edukacji i wewnętrznych kodów opartych na hipokryzji.

Przeciwstawia pan prawość niemieckiej rodziny tchórzostwu i kłamstwom przybysza z Francji.
– Myślę, że można go zrozumieć – doświadczył wojny na własnej skórze, został przez nią okaleczony. Był na froncie, widział straszne rzeczy i sam dokonywał okrutnych czynów. Z pamiętników weteranów wiemy, że wielu z nich skończyło w szpitalach psychiatrycznych. Nie sądzę jednak, aby mój bohater był szczególnym tchórzem: on i bohaterka po prostu się mijają, są gotowi na spotkanie, ale jest albo za wcześnie, albo za późno – jak to w życiu. Z tą tylko różnicą, że ona dużo szybciej dochodzi do zrozumienia wszystkiego – czuje sercem i pozostaje wierna sobie, czego nie można powiedzieć o młodym Francuzie.

Kłamstwo przywraca do życia w przeciwieństwie do prawdy, która zabija. Przewrotne stwierdzenie.
– Powiedziałbym, że mój film jest raczej filmem o sekrecie. To film o fikcji – kłamstwo jest przecież fikcją, prawda? Wszyscy chcemy uwierzyć w kłamstwa – dzięki nim czujemy się po prostu lepiej. Moi bohaterowie stoją przed moralnym wyborem: wyjawić prawdę, zadając ból, czy też kłamać? Opowiadam się za tym drugim rozwiązaniem – pokazuję we „Frantzu”, że kłamstwo może oznaczać szczęście. Oczywiście wszystko jest kwestią ceny – dotyczy to zarówno osób okłamywanych, jak i tych, które kłamią.

Specjalizuje się pan w historiach zawiedzionej miłości. Szczęśliwa nie istnieje?
– Moje historie miłości są nie tyle niedoskonałe, ile z najróżniejszych przyczyn skazane na porażkę – w życiu także zakochujemy się w niewłaściwych osobach czy w nieodpowiednim momencie. Zawsze interesowali mnie bohaterowie, którym los przeszkodził w realizacji najintymniejszych pragnień, którzy musieli toczyć walkę, aby pozostać sobą.

Temat narastającego nacjonalizmu nabrał aktualności w dobie kryzysu imigracyjnego w Europie oraz triumfu politycznych populizmów.
– Kiedy przygotowywałem się do adaptacji sztuki Rostanda, nie mogłem przewidzieć Brexitu, wielkiej fali migracyjnej czy zwycięstw partii populistycznych, wrogo nastawionych do każdego „obcego”. Mój film podejmuje m.in. ten wątek – próbuję w nim znaleźć odpowiedź na pytanie, w jakim stopniu dana grupa społeczna jest w stanie otworzyć się na innych, kierować się tolerancją.

Większość sekwencji została nakręcona w czerni i bieli, kolor pojawia się w nielicznych obrazach. Jak narzuciła się panu ta symbolika?
– Początkowo zamierzałem nakręcić film w kolorze, ale w trakcie dokumentacji na terenach dawnego NRD doszedłem do wniosku, że czarno-białe zdjęcia nadadzą mu bardziej realistyczny charakter. Nie chodziło jedynie o uniknięcie anachronizmów – z racji zachowanych dokumentów zbiorowa pamięć dotycząca I wojny światowej jest właśnie czarno-biała lub utrzymana w odcieniach sepii. Dlatego kolor pojawia się we „Frantzu” tylko w szczególnych chwilach: kiedy wkracza w życie nadzieja. To świadomy zabieg artystyczny.

Pracuje pan bardzo dużo i szybko, prawie jak Woody Allen. Gotowy jest już kolejny film i znowu będzie zaskoczeniem.
– Nie chcę się powtarzać i nie znoszę rutyny. Każdy kolejny film jest więc niespodzianką – dla mnie i widzów. Po purytańskim i analizującym problemy egzystencjalne „Frantzu” postanowiłem nakręcić thriller erotyczny. Może brakowało mi seksu na ekranie?

Co determinuje filmowe wybory?
– Historia. Muszę zakochać się w historii. Proces ubierania jej w formę następuje dużo później, ale właśnie ten etap lubię najbardziej. Eksperymentowanie z obrazem, dźwiękiem i montażem to kwintesencja sztuki filmowej.

Skończył pan 50 lat, 30 lat jest pan w zawodzie. Co zmienił czas w pana spojrzeniu na sztukę i życie?
– Staram się nie zadawać sobie tego typu pytań. Ale wydaje mi się, że wszystko toczy się coraz szybciej, do tego stopnia, że czasami obawiam się, że kiedyś nie nadążę. Wiem jednak, jak bardzo jestem uprzywilejowany – dysponuję ogromną wolnością twórczą, mogę realizować wszystkie projekty. Jeśli chodzi o życie prywatne, sprawa jest bardziej skomplikowana.

Czy sukces pana zmienił?
– Miałem dużo szczęścia, bo udało mi się połączyć sukces artystyczny i komercyjny, co pozwoliło mi iść dalej. Zajmuję się jednak również produkcją, sukces nie zawrócił mi więc w głowie. Zawsze zadaję sobie pytanie, jak zareaguje publiczność. Moje ego nigdy nie jest najważniejsze. Nie oznacza to, że jestem gotowy na wszystkie kompromisy, staram się jednak zachowywać zdrowy rozsądek. Nie przejmuję się też przesadnie porażkami: znam bardzo dobrze historię kinematografii i wiem, że niektóre filmy po prostu nie trafiają na swój moment, że docenia się je po latach.

Rzeczywistość staje się coraz bardziej skomplikowana. Czy kino może zmienić nasze spojrzenie na świat? Innymi słowy, czy udało mu się zachować misję pedagogiczną?
– Nie wiem, czy filmy mogą zmienić świat, ale jestem przekonany, że pozwalają go lepiej rozumieć. Jeden z historyków powiedział mi nawet, że „Frantz” zdziałał dużo więcej na rzecz stosunków francusko-niemieckich niż setki polityków wygłaszających oficjalne przemówienia. Nie jestem politykiem i nie zamierzałem nakręcić propagandowej agitki, reakcje francuskiej i niemieckiej publiczności udowodniły mi jednak, że ta historia porusza ważne tematy. Tematy, które pozostawały tabu przez prawie sto lat! Kino przywraca pamięć, jednocześnie interpretując historię z punktu widzenia indywidualnego człowieka. To jego wielka siła.

Co dalej? Kolejne eksperymenty?
– Mam nadzieję, że tak. W życiu zawsze należy pozostawiać wszystkie drzwi otwarte. Jeśli je zamykać, to wyłącznie za sobą.

Wydanie: 2017, 30/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy