Dokąd idzie dziennikarstwo śledcze

Dokąd idzie dziennikarstwo śledcze

Stało się normą, że dziennikarz śledczy nigdy nie poczuwa się do winy. Nawet gdy przegra w sądzie

Na stronie internetowej Fundacji im. Stefana Batorego ukazał się komunikat, iż kończy swój żywot prestiżowy konkurs tej organizacji pt. „Tylko ryba nie bierze?”, którego celem było wsparcie rozwoju dziennikarstwa śledczego w Polsce. Kapituła konkursu nie podaje wprost przyczyny, choć można się domyślić, że nie chodzi o względy finansowe. Poważne nagrody dla zwycięzców konkursu były finansowane przez ambasadę amerykańską, Fundację Batorego i Fundację Wspomagania Wsi.
Trzeba zatem iść tropem informacji, która następuje po komunikacie: opisano w niej losy wyróżnionej pierwszą nagrodą w roku 2003 serii artykułów Małgorzaty Soleckiej i Andrzeja Stankiewicza w „Rzeczpospolitej” pt. „Leki za miliony dolarów”. Jak już pisaliśmy („P” nr 25, „Znieważona wolność słowa”), główny bohater tych artykułów, Waldemar Deszczyński, były szef gabinetu politycznego ówczesnego ministra zdrowia, Mariusza Łapińskiego, wytoczył dziennikarzom proces cywilny za pomówienie go, jakoby proponował wprowadzenie leku na listę refundacyjną ministra zdrowia w zamian za wielomilionową łapówkę.
Sąd Okręgowy w Warszawie, kierując się niezwykle korzystnym dla dziennikarzy śledczych orzeczeniem Sądu Najwyższego z 18 lutego 2005 r. (a więc już po wydrukowaniu artykułów) stwierdzającym, że „przeprowadzenie dowodu prawdy nie jest konieczne do wykazania braku bezprawności działania”, oddalił skargę powoda. Jednak sąd apelacyjny zmienił wyrok pierwszej instancji, uznając, że „dziennikarze nie dochowali obowiązku należytej staranności przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych i dopuścili się naruszenia dóbr osobistych powoda, powodując niewymierne straty moralne po jego stronie”. Sąd Najwyższy oddalił skargę kasacyjną autorów oszczerczych publikacji i nakazał pozwanym przeprosić Deszczyńskiego na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej” za nieprawdziwe stwierdzenie. „W związku z powyższym – informuje kierownictwo Fundacji im. Batorego – zdejmujemy z naszej strony nagrodzone artykuły”.
Precedensowa decyzja cieszącej się autorytetem fundacji jakoś nie zainteresowała żadnej z gazet, które chlubią się posiadaniem stajni dziennikarzy śledczych. A zwłaszcza redakcji „Rzeczpospolitej”, w której, jak podano w uzasadnieniu do nagród fundacji dla autorów „Leków za miliony dolarów”, powstała wzorcowa szkoła dziennikarstwa śledczego. A przecież trudno o wyrazistsze wyrażenie wotum nieufności wobec tego rodzaju dziennikarstwa, skądinąd słusznie, jeśli jest rzetelne, uważanego za perłę w koronie medialnych sukcesów.

Siła rażenia

W III RP zapoczątkowała je „Gazeta Wyborcza”, publikując w 1994 r. artykuł pt. „Korupcja w poznańskiej policji” Piotra Najsztuba i Macieja Gorzelińskiego. Dziennikarze śledczy napisali, że Zenon Smolarek, ówczesny komendant główny policji, wziął łapówkę (lodówkę) od jednego z poznańskich biznesmenów. Siła rażenia tego artykułu w poczytnej gazecie była tak wielka, że Smolarek został zmuszony do dymisji i był to koniec jego kariery zawodowej. Do policji już nie wrócił. Maciej Gorzeliński (dziś poza zawodem dziennikarskim) obwieścił wówczas triumfalnie: „Myślę, że po tych artykułach wielu dziennikarzy w całej Polsce zobaczyło, że warto. Że można dopieprzyć komendantowi głównemu policji, jeśli się ma podstawy, i nic się takiemu dziennikarzowi nie stanie”. Sukces był zaraźliwy. Kolejne kamienie milowe na tej drodze ustawili w 1997 r. dziennikarze „Życia” Rafał Kasprów i Jacek Łęski serią tekstów pod tytułem „Wakacje z agentem”. Para dziennikarzy śledczych informowała o wspólnie spędzonych w sierpniu 1994 r. w pensjonacie Rybitwa we Władysławowie-Cetniewie wakacjach Aleksandra Kwaśniewskiego, wówczas przewodniczącego Klubu Parlamentarnego SLD, i rosyjskiego szpiega Władimira Ałganowa. Publikacja wywołała narodową dyskusję o politycznym morale aktualnego prezydenta III RP. Temat kilkaset razy pojawił się w mediach, kategorycznie oceniany w zależności od politycznego nastawienia komentatora. Prezydent pozwał „Życie” do sądu. W listopadzie 2000 r. w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł „Sędzia do wynajęcia” Bertolda Kittela i Anny Marszałek, o powiązaniach Zbigniewa Wielkanowskiego, przewodniczącego VIII Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Toruniu, z szefem miejscowego gangu. Sąd Dyscyplinarny przy Sądzie Najwyższym od razu zawiesił sędziego Wielkanowskiego w czynnościach służbowych. Wszczęto dochodzenie prokuratorskie. Miesiąc później ta sama para sławnych już „killerów”, jak mówiono z uznaniem w środowisku, dobrała się do Marka Kempskiego. Autorzy artykułu „Wojewoda w sieci” rozpoczęli go zdaniem: „Nasze dziennikarskie śledztwo wykazało, że doradzający wojewodzie w sprawach gospodarczych, znany na Śląsku biznesmen Aleksander Ćwik oraz grupa prawników, związanych z gospodarczą kancelarią prawną Iurator, zajmujących kluczowe stanowiska w województwie śląskim, w tym samym Urzędzie zarobili fortunę dzięki przejmowaniu państwowych nieruchomości, kontraktów, zamówień. Wszystko to odbywało się pod bokiem wojewody, ostentacyjnie głoszącego konieczność walki z korupcją”. Temat natychmiast podgrzał Tomasz Lis, prezentując w telewizji schemat powiązań wojewody z podejrzanymi biznesmenami. Wektory obrazujące przepływy państwowej gotówki ginęły w kieszeniach Kempskiego i jego przyjaciół… Nazajutrz wojewoda oddał się do dyspozycji premiera. A Prokuratura Okręgowa w Katowicach wszczęła zakrojone na szeroką skalę śledztwo w sprawie korupcji w urzędzie wojewódzkim. Już po kilku dniach Kittel i Marszałek z triumfem donieśli na łamach swojej gazety: „Organy ścigania potwierdziły zdobyte przez nas informacje”. W środowisku dziennikarskim rozniosło się, że słynna para śledczych do Katowic pojechała z ochroną, a w Warszawie dla bezpieczeństwa dziennikarze wyprowadzili się ze swoich mieszkań; redakcja wynajęła dla nich strzeżone lokum. Niespełna pół roku później duet Marszałek-Kittel odkrywa korupcję w resorcie obrony narodowej: wiceminister Romuald Szeremietiew, odpowiedzialny za zakupy sprzętu dla wojska, ustawia przetargi za gigantyczne łapówki. Nic dziwnego, że zgromadził majątek, którego pochodzenia nie potrafi udowodnić. Pieniądze dla wiceministra załatwiał jego doradca, Zbigniew Farmus.
Po artykule w „Rzeczpospolitej” Szeremietiew został zawieszony, a następnie odwołany z MON. Wieczorem cała Polska mogła zobaczyć w telewizorach, jak UOP na środku Bałtyku aresztuje uciekającego z Polski asystenta wiceministra, co fachowo filmuje „przypadkowy turysta”. Podobnych upadków z wysokiego urzędu zdarzyło się w tamtych latach więcej. Niech za przykład posłuży zwichnięta kariera Aleksandra Naumana, w 2003 r. wiceministra zdrowia i szefa NFZ. 27 czerwca 2003 r. w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł Soleckiej i Stankiewicza pt. „Darowizny na koszt państwa”. Dziennikarze napisali, że Nauman jest współwłaścicielem szwajcarskiej spółki, która brała udział w wyłudzeniu od polskich szpitali 100 mln zł. Długie ręce dziennikarzy śledczych sięgają też Jolanty Kwaśniewskiej. We wrześniu 2004 r. Anna Marszałek publikuje na pierwszej stronie swojej gazety „Listę podejrzanych sponsorów” z wyeksponowaną na początku informacją, że wśród finansujących fundację prezydentowej Porozumienie bez barier znajdowały się spółki z mafii paliwowej.

Przed kamerami

Na tropicieli czekają laury. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich ustanawia m.in. Nagrodę Wolności Słowa, przyznawaną za „publikowanie w obronie demokracji i praworządności, demaskowanie nadużyć władzy, korupcji, naruszania praw człowieka i obywatela”. Jako jedni z pierwszych otrzymują ją Piotr Najsztub i Maciej Gorzeliński za artykuł „Korupcja w poznańskiej policji” o komendancie Smolarku. Uzasadnienie: „Za modelowy przykład skutecznej i odważnej akcji dziennikarskiej w obronie praworządności”. Natomiast Bertold Kittel i Anna Marszałek odbierają przed obiektywami telewizyjnych kamer nagrodę Watergate za „Sędziego do wynajęcia”. Za „odważne odsłonięcie układu w dużym mieście, gdzie przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości żyje za pan brat z pospolitym przestępcą”. Sypią się też nagrody Fundacji im. Batorego. Poczet laureatów otworzyła pod koniec 2000 r. Anna Marszałek, odbierając nagrodę – równowartość 5 tys. dol. – za dwa artykuły: „Jak gangi wchodzą do firm” oraz „Poseł Kolasiński, Gawronik, ťPruszkówŤ i spółka”. Okazało się, że wiedza dziennikarki śledczej z „Rzeczpospolitej” o niektórych działaniach mafii pruszkowskiej nie ustępuje słynnemu gangsterowi „Pruszkowa” o ksywie „Masa”, który uzyskał status świadka koronnego w czerwcu 2000 r. W roku 2003 fundacja postanowiła przyznać pierwszą nagrodę Małgorzacie Soleckiej i Andrzejowi Stankiewiczowi – za cykl artykułów „Leki za miliony dolarów” opisujący aferę korupcyjną w Ministerstwie Zdrowia w czasach, gdy szefem tego resortu był Mariusz Łapiński. W uzasadnieniu napisano: „Kryteriami oceny nadesłanych artykułów były: rzetelność i obiektywizm w przedstawianiu faktów, ciągłość w śledzeniu opisywanej sprawy, samodzielne pozyskiwanie informacji i materiałów oraz dobry warsztat dziennikarski. Nagrodzony cykl artykułów w najwyższym stopniu spełnia kryteria konkursu”.
Podczas uroczystości Andrzej Stankiewicz wyraził nadzieję, że jego dziennikarski trud „nie rozejdzie się po kościach i że za jakiś czas zobaczymy kogoś przed sądem, a może też wreszcie i za kratkami”. Warto zapamiętać te słowa.

Lata czekania na sprawiedliwość

Większość byłych prominentów skompromitowanych w czołowych gazetach wysłała do redaktorów naczelnych sprostowania, a gdy nie doczekali się druku, poszli z pozwami do sądu. Żaden nie przypuszczał, że będą się dobijać sprawiedliwości przez długie lata. I że nie wszystkie poniesione z tego powodu straty będą do odrobienia. Deszczyńskiemu np. na skutek ogłoszenia go łapownikiem upadła firma, w której był udziałowcem. Jeszcze nie tak dawno człowiek sukcesu, z licznymi kontaktami biznesowymi za granicą, długo nie mógł znaleźć pracy. Po serii artykułów w czołowym dzienniku wielu znajomych odwróciło się od niego. Żona, z zawodu notariusz, straciła klientów. Ich dzieci szykanowano w szkole. Komendant Smolarek zmuszony do odejścia z policji, już do niej nie wrócił. Wielkanowski przez siedem lat nie miał prawa założenia togi sędziowskiej. To tylko kilka przykładów.
Tymczasem wolno mielące młyny sprawiedliwości odrzuciły plewy od ziarna. W przypadku pomówionego Aleksandra Kwaśniewskiego trwało to siedem lat – w roku 2000 Sąd Okręgowy w Warszawie nakazał autorom tekstów oraz redaktorowi naczelnemu „Życia”, Tomaszowi Wołkowi, publiczne przeproszenie prezydenta. Redakcja odwołała się. Rok później sąd apelacyjny utrzymał wyrok w mocy, ale orzeczenie to z pewnych względów prawnych zostało uchylone. Dopiero w roku 2004 sąd apelacyjny ponownie rozpatrzył sprawę, ostatecznie uznając, że Rafał Kasprów i Jacek Łęski „nie dochowali należytej staranności oraz rzetelności podczas zbierania informacji”. Kasprów od trzech lat był już poza zawodem dziennikarskim; przeszedł do agencji PR. Tyle samo – siedem lat – czekał na sprawiedliwe oczyszczenie z zarzutów Zbigniew Wielkanowski. Niedawno „Gazeta Wyborcza” zamieściła informację, że mocą wyroku sądu apelacyjnego, a wcześniej sądu okręgowego redakcja „Rzeczpospolitej” ma przeprosić sędziego za „nieprawdziwe i oszczercze stwierdzenia” zawarte w głośnym artykule „Sędzia do wynajęcia”. „W tej sprawie pozwani dziennikarze nie przedstawili właściwie żadnych dowodów”, stwierdzono w uzasadnieniu. Chyba z solidarności zawodowej „GW” nie podała autorów publikacji, choć dostali przecież za ten artykuł nagrodę Watergate. Natomiast z szeregu wszczętych w sprawie Wielkanowskiego postępowań karnych po artykule w „Rzeczpospolitej” potwierdziło się tylko mało znaczące fałszywe doniesienie na byłą przyjaciółkę. Po latach wygrali też procesy wytoczone „Rzeczpospolitej” negatywni bohaterowie artykułu Bertolda Kittela i Anny Marszałek pt. „Wojewoda w sieci”. Dochodzenia podjęte w wyniku owych publikacji – prokuratorzy wyodrębnili z artykułu kilkanaście różnych wątków – oczyściły wojewodę i jego współpracowników. Redakcja przegrała też proces z prawnikami kancelarii Iurator.
Dobił się sprawiedliwości były komendant główny policji Zenon Smolarek. W czerwcu 2003 r. poznański sąd rejonowy uznał, że autorzy „Korupcji w poznańskiej policji” nie dochowali należytej staranności, aby zweryfikować rewelacje swojego informatora, byłego policjanta Ryszarda R., o komendancie Smolarku, i nakazał przeproszenie go. Wygraną, przypomnijmy, zakończył się proces z powództwa Deszczyńskiego przeciwko Soleckiej i Stankiewiczowi. Aby uniknąć sądu z Jolantą Kwaśniewską, redakcja „Rzeczpospolitej” dwa dni po publikacji Anny Marszałek „Lista podejrzanych sponsorów” zamieściła sprostowanie, ponadto autorka przeprosiła za podanie niesprawdzonych informacji. Wlecze się jeszcze wywołana publikacją w „Rzeczpospolitej” sprawa karna Romualda Szeremietiewa. (Odpowiada za działanie na szkodę interesu publicznego, wymuszenie decyzji w zamian za obietnicę awansu, niedopełnienie obowiązku ochrony informacji niejawnych i przyjęcie korzyści majątkowej w kwocie ok. 40 tys. zł). Były wiceminister MON czekał na akt oskarżenia dwa lata. Następnie cztery lata na proces, niestety dla opinii publicznej i samego oskarżonego, opatrzony klauzulą tajności. Gdy Szeremietiew usiadł na ławie oskarżonych, prokurator miał przed sobą wyniki dziesięciomiesięcznej drobiazgowej kontroli Urzędu Skarbowego, która zaprzeczyła zarzutom z „Rzeczpospolitej”, że dom i samochód byłego wiceministra pochodzą z nielegalnych pieniędzy, ściślej z łapówek. Szeremietiewa prześladuje pech – w lipcu br., gdy do zakończenia wlokącego się latami procesu pozostało do przesłuchania dwóch czy trzech świadków, weszła w życie nowelizacja kodeksu postępowania karnego, nakazująca prowadzić procesy zorganizowanych grup przestępczych oraz w sprawach afer gospodarczych nie w sądach rejonowych, lecz okręgowych. Akta tajnego procesu Romualda Szeremietiewa powędrowały z Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia do sądu okręgowego. Praktycznie cały proces zaczyna się od nowa.

Jak nie kijem, to pałką

W starciu z dziennikarzami śledczymi nie ma wygranych, nawet gdy pomówieni doczekają się oczyszczającego ich wyroku w sądach. Po pierwsze, tego rodzaju procesy kończą się po wielu latach. Nim dojdzie do prawomocnego wyroku, straty pomówionych zazwyczaj są nie do odrobienia – utracili prestiżowe stanowiska, w opinii publicznej utrwalili się jako symbole korupcji na wysokich szczeblach władzy. Często nazwisko pomówionego latami służy publicystom do podpierania tezy o przestępczości w partii politycznej, z którą był kojarzony. Redakcja – celuje w tym „Rzeczpospolita” – zazwyczaj robi wszystko, aby nie przyznać się do chybionego niegdyś uderzenia. Nawet za cenę łamania prawa prasowego. Oto przykład: gdy sąd apelacyjny, a następnie Sąd Najwyższy nakazał przeproszenie Waldemara Deszczyńskiego na łamach dziennika przez Małgorzatę Solecką i Andrzeja Stankiewicza – wyrok został wykonany, ale przegrani dziennikarze zamieścili równocześnie artykuł, w którym jeszcze raz powtórzyli swe oskarżenia. Przejawem kpiny z oszkalowanego jest przypadek Aleksandra Naumana, który poszedł z pozwem do sądu po artykule „Darowizny na koszt państwa” śledczego tandemu Solecka-Stankiewicz. Po czterech latach procesowania się sąd okręgowy, a następnie apelacyjny zgodnie z treścią pozwu nakazał redaktorowi naczelnemu „Rzeczpospolitej” zamieszczenie stosownego sprostowania. Nauman myślał, że oznacza to wygraną z autorami krzywdzącego go tekstu. Wielkie było jego zaskoczenie, gdy przed dwoma tygodniami na łamach „Przeglądu” zobaczył stanowcze oświadczenie Andrzeja Stankiewicza, że nie jest prawdą, jak podałam, iż w sądzie apelacyjnym sprawę przeciwko dziennikarzom wygrał negatywny bohater artykułu pt. „Darowizny na koszt państwa”. „Nigdy przeciwko mnie nie było prowadzone żadne postępowanie sądowe z powództwa A. Naumana”, napisał autor dementi i zagroził, że w przypadku nieopublikowania tego sprostowania wystąpi na drogę sądową. No i tak. Co z tego, że w zatwierdzonym mocą sądu dementującym oświadczeniu Naumana widnieją nazwiska autorów spornego tekstu? Pozew rzeczywiście był przeciwko redaktorowi naczelnemu. A Stankiewicz już nie jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej”. Może więc mówić: to nie moja broszka. Lekceważący, żeby nie powiedzieć pogardliwy stosunek do swej ofiary (bo jak inaczej nazwać negatywnego bohatera artykułu, któremu owa publikacja zdruzgotała dotychczasowe życie) to nie jest patent Stankiewicza. W polskim dziennikarstwie stało się normą, że dziennikarz śledczy nigdy nie poczuwa się do winy. Przeciwnie, ponieważ w wyrokach sądowych – tych korzystnych dla pomówionych – nie umieszcza się zastrzeżenia, że autorzy kwestionowanych artykułów nie będą już powielać swoich kłamstw, nadal przy każdej okazji wypowiadają się o swym sądowym adwersarzu jak o przestępcy. Jest to działanie na zmęczenie przeciwnika, któremu na ogół brakuje już determinacji, a czasem po prostu zdrowia, aby znów występować do sądu. Tak to wygląda w odniesieniu do konkretnych osób, które dostały się w miażdżące tryby dziennikarsko-śledczej machiny. Co innego, gdy nadarza się okazja do wygłoszenia ogólnych opinii o dziennikarstwie śledczym. Zwłaszcza z pozycji mistrza tego gatunku, legitymującego się certyfikatem w postaci prestiżowych nagród. Archiwa prasowe i telewizyjne są pełne tego rodzaju wypowiedzi. Prym wiedzie Anna Marszałek. Oto kilka jej stwierdzeń: „Wyróżnikiem dziennikarstwa śledczego w „Rzeczpospolitej” jest oryginalność ustaleń dziennikarskich, ich niezależność od ustaleń wszelkich innych powołanych do tego organów: policji, prokuratury czy służb specjalnych”. „Postanowiliśmy poruszać tematy znaczące z tego powodu, że przełamywały tabu. Najpierw dotknęliśmy środowiska sędziowskiego przez tekst o sędzim z Torunia. Artykuł przeszedł do historii. Oczywiście, sędziowie do tej pory uważają nas za wrogów swego zawodu, podważających jego wiarygodność”. „Pojawiają się takie teorie, że właściwie dziennikarstwo śledcze nie istnieje, ponieważ w rzeczywistości dziennikarz dostaje „gotowca” w postaci materiałów zebranych przez kogoś innego i pisze tekst, nazywany potem reportażem śledczym. Moje teksty powstają w oparciu o materiał zebrany naprawdę przeze mnie, po dziesiątkach rozmów z ludźmi i żmudnym analizowaniu wszelkich dostępnych dokumentów. (…) Tekst powinien zawierać przekonujące dowody na postawioną tezę. W tej części działamy niemal jak prokurator”.

Po odłożeniu słuchawki – dymisja

Do niedawna skuteczność siły rażenia dziennikarstwa śledczego potęgowała zawodową solidarność. Większość opisanych tu tematów następnego dnia po opublikowaniu w macierzystej redakcji była wyeksponowana również w innych dużych mediach o podobnej orientacji politycznej. Bodaj raz doszło do chwilowego zgrzytu w tym środowisku po skandalu wywołanym artykułem śledczym „Gazety Wyborczej” „Gang w Komendzie Głównej”. Stwierdzono w nim, że wysocy oficerowie Komendy Głównej Policji współpracują z gangsterami napadającymi na tiry. Publikacja zatrzęsła najwyższymi stanowiskami w policji. Decyzją premiera rozwiązano biura CBŚ w Poznaniu i Łodzi, dymisje czekały na wiceszefa MSWiA, Andrzeja Brachmańskiego, szefa Centralnego Biura Śledczego w Olsztynie, Jana Markowskiego, i komendanta wojewódzkiego policji w Łodzi, Janusza Tkaczyka. Materiał okazał się fałszywką. Przez kilka dni gazeta zaprzeczała dementi Brachmańskiego, który twierdził, że sprawa opisana przez „GW” jest w 99% wyssana z palca. Ale wkrótce już nie dało się ukryć, że reporterzy śledczy, Tomasz Patora i Marcin Stelmasiak, nie byli przed oddaniem do druku u swego rzekomo głównego informatora – szefa Centralnego Biura Śledczego w Olsztynie, Jana Markowskiego, ponadto oparli się tylko na jednym, jak się okazało konfabulującym, źródle. Próbując ratować twarz, „Wyborcza” ujawniła informatora.
W związku z tym w Domu Dziennikarza przy Foksal odbyła się debata o dziennikarstwie śledczym. W ostrej dyskusji największą aktywność przejawiali „śledczy” z „Rzeczpospolitej”, zarzucający kolegom z „GW” brak weryfikacji źródeł informacji – a powinno ich być kilka – i niestaranność w zbieraniu materiałów. (Anna Marszałek: „W tej sprawie zostały popełnione szkolne błędy dziennikarskie. Może więc ktoś wreszcie wyleje na dziennikarzy kubeł zimnej wody i to się skończy”). Zaatakowani odbijali piłeczkę na zasadzie przyganiał kocioł garnkowi. Dyskusja przeniosła się do telewizji, gdzie podsumował ją Michał Karnowski z „News-weeka” (niegdyś dziennikarz śledczy, ale jak wyznał, w pewnym momencie doszedł do przekonania, że nie może iść tą drogą, bo uzależnia się od źródła). „Ostatnio większość takich tekstów, jak w „Gazecie” – powiedział Karnowski – to są po prostu przecieki. (…) Są wywiadownie gospodarcze, są komendanci policji, którzy mają stajnie swoich dziennikarzy. (…) Przestrzegam przed nazywaniem przecieków, cynków tylko, bez własnej pracy, dziennikarstwem śledczym, bo kopiemy grób temu gatunkowi”. Wielka szkoda, że padł prestiżowy konkurs „Tylko ryba nie bierze?”. Główne nagrody – też zresztą nie wszystkie – okazały się falstartem, ale wśród laureatów byli również autorzy rzetelnych publikacji, ważnych dla ochrony praworządności w kraju. Na tę zaszczytną listę wpisał się Dariusz Bartoszewicz z „Gazety Wyborczej” za artykuły „Darowali w łapę” i „Sen o Arkadii” o korupcji w organizacjach pozarządowych; Jerzy Jurecki z „Tygodnika Podhalańskiego” za artykuły „Nietykalni” i „Nietykalni aresztowani”, opisujące korupcję w zakopiańskim urzędzie skarbowym; Marek Kęskrawiec z tygodnika „Newsweek” za artykuły „Folwark ks. Nowoka” i „Ksiądz odwołany” oraz Jacek Bazan z redakcji „Superwizjera” TVN – za pokazanie nieuczciwych interesów prowadzonych przez przedstawiciela instytucji obdarzonej najwyższym zaufaniem społecznym, jaką jest Kościół katolicki. Słusznie też zostali nagrodzeni Tomasz Patora, Marcin Stelmasiak i Przemysław Witkowski za konsekwentne tropienie w „Gazecie Wyborczej” – aż do procesu sądowego – „łowców skór” w łódzkim pogotowiu. Zauważmy, że ci ostatni to również autorzy skandalicznego „Gangu w Komendzie Głównej”. Cóż więc stało się takiego, że zamiast doskonalić warsztat, poszli na łatwiznę? Czy aby nie zaszkodził im syndrom wszechmocnego killera, który zdaniem niektórych medioznawców dotknął najsławniejszych w dziennikarstwie śledczym? Oto znamienny fragment wywiadu z Anną Marszałek (a udzieliła ich kilkadziesiąt): „– „-Mówi się, że jak zadzwoni pani do urzędnika nawet z błahym pytaniem, ten po odłożeniu słuchawki podaje się do dymisji. – Raz czy dwa rzeczywiście tak się zdarzyło””.

 

Wydanie: 2007, 38/2007

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy