Drony na ratunek

Drony na ratunek

Bezzałogowce zrewolucjonizowały prowadzenie wojny i robienie zdjęć. Czas, by wprowadziły nową jakość w ratowaniu życia

W ratownictwie miejsce dla dronów jest przede wszystkim tam, gdzie wykorzystuje się śmigłowce, np. w ratownictwie morskim. Najpopularniejszy na polskim wybrzeżu statek ratowniczy klasy SAR 1500 płynie na wezwanie z prędkością ok. 55 km/godz. przy dobrej pogodzie, w sztormie o połowę wolniej, a zwykle ma do pokonania wiele kilometrów. To sprawia, że na morzu często jedyną szansą na szybką pomoc jest śmigłowiec. Do tego zapewnia on możliwość przeczesania dużego akwenu w relatywnie krótkim czasie.

Dla rozbitka, który wypadł za burtę, albo dla zniesionego na pełne morze kitesurfera najlepiej byłoby, aby do działań ruszyło kilka śmigłowców, dzieląc między siebie obszar poszukiwań. Realnie jednak na ratunek rusza zwykle jeden helikopter. Drony są zatem szansą na wprowadzenie nowej jakości w poszukiwaniach rozbitków.

– Aktualnie myślimy o dwóch rodzajach bezzałogowych aparatów latających: wyposażonym w kamerę termowizyjną dronie do poszukiwań oraz o dronie, który przenosiłby środki ratunkowe, np. bojkę na linie, i mógłby je zrzucić osobie potrzebującej pomocy, a następnie holować ją do brzegu albo w stronę statku ratowniczego – mówi Rafał Goeck, rzecznik prasowy Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa (SAR). Na rynku nie ma gotowego rozwiązania spełniającego wymagania SAR. Ze względu na realia budżetowe na początek musiałby to być względnie mały bezzałogowiec o napędzie elektrycznym, zdolny do lotów przy sile wiatru 5-6 st. w skali Beauforta na odległość co najmniej 5 km i pozostawania w powietrzu nie krócej niż trzy godziny.

– W pierwszej kolejności chcielibyśmy pozyskać drony z myślą o wsparciu działań poszukiwawczych i ratowniczych, prowadzonych przez stacje ratownictwa brzegowego, a związanych najczęściej z uprawianiem sportów wodnych – dodaje Goeck. W 2019 r. SAR ruszał na wezwanie pomocy 327 razy, z czego w 179 przypadkach były to działania przybrzeżne.

Poligonem doświadczalnym dla ratowniczych dronów są porty Trójmiasta. Prowadzone tam testy skupiają się na monitoringu portu z powietrza z opcją niesienia pomocy przy użyciu bojki ratowniczej lub dostarczeniu defibrylatora na oddalone nabrzeże czy statek. Dostawcą testowanego systemu jest krajowa firma Pelixar. Koszt jednej maszyny zaczyna się od 55 tys. zł, jest zatem nieporównywalny z kosztem śmigłowca. W stosunku do wymagań SAR testowany dron ma na razie zbyt krótki czas przebywania w powietrzu, poniżej godziny. Trzeba jednak pamiętać, że podobne rozwiązania na całym świecie są nowością i osiągi mogą szybko wzrosnąć.

Niestety, na kwestię pojawienia się dronów na wyposażeniu SAR wpływ mogą mieć planowane zmiany administracyjne. Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej poinformowało, że na początku przyszłego roku rozwiąże Morską Służbę Poszukiwania i Ratownictwa, a jej zadania, wraz z ludźmi i sprzętem, powierzy Urzędowi Morskiemu w Gdyni. Mimo że nie powinno to się odbić na działalności ratowniczej, historia pokazuje, że zachowanie ciągłości w zakupach sprzętu będzie problematyczne, szczególnie w odniesieniu do całkowicie nowych urządzeń, jakimi byłyby bezzałogowce.

Z dronami eksperymentuje także Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Podczas przeprowadzonych w Międzyzdrojach pokazów dron ciągnął przez 100 m ważącą 60 kg kobietę. Symulująca tonącego dotknęła suchego piasku bez bezpośredniej pomocy ratownika, choć entuzjazm studzi fakt, że test odbył się przy bezwietrznej pogodzie i spokojnym morzu. Jak podkreślają woprowcy, dron nie zastąpi ratownika śpieszącego na pomoc w klasyczny sposób, ale w sprzyjających okolicznościach może być przy tonącym pięć razy szybciej.

Minuty zamiast godzin

Od paru lat bezzałogowce wykorzystuje Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Ich zakup był oddolną inicjatywą grup beskidzkiej, podhalańskiej i bieszczadzkiej, które użytkują łącznie sześć dronów o napędzie elektrycznym, w tym dwa z kamerami termowizyjnymi. Ich głównym zadaniem jest wsparcie poszukiwań, ale w grę wchodzi także szybki transport lekkiego sprzętu ratowniczego na miejsce zdarzenia. Zakres wykorzystania dronów nad lądem jest węższy z uwagi na specyfikę terenu. W lesie, szczególnie latem, za dnia niezwykle trudno odnaleźć zaginionego z powietrza, bez względu na to, czy obszar przeczesuje się w świetle widzialnym, czy w termowizji. Największy potencjał drony mają w operacjach nad terenami otwartymi albo w miejscach trudno dostępnych, np. w niszach na urwiskach, nad które łatwiej jest podlecieć, niż się do nich wspiąć. Dotąd goprowcy nie odnaleźli dronem żadnego zaginionego, choć brały one już udział w tego rodzaju działaniach. Natomiast Grupa Bieszczadzka GOPR wykorzystała drona do weryfikacji zgłoszenia.

– Normalnie dotarcie w miejsce, gdzie zgłaszający dostrzegł przez lornetkę coś, co mogło być nieprzytomną osobą, i powrót zajęłyby ratownikom około trzech godzin, bezzałogowiec uporał się z tym w kwadrans – mówi Marek Paterek, ratownik zawodowy GOPR. Urządzenia zakupione przez GOPR są stosunkowo proste, a ich głównym ograniczeniem jest czas przebywania w powietrzu – w warunkach górskich do pół godziny. Problemami we wprowadzeniu dronów do standardowego wyposażenia GOPR są przede wszystkim pieniądze i wypracowanie rozwiązań systemowych. Między prostymi urządzeniami dla amatorów a sprzętem, który rzeczywiście może wprowadzić nową jakość do ratownictwa górskiego, istnieje różnica co najmniej dziesiątków tysięcy złotych, a do tego trzeba jeszcze dodać wyszkolenie operatorów.

Automat do poszukiwań

Rewolucja, jaka kryje się w dronach, opiera się jednak nie tylko na maszynach, lecz także na oprogramowaniu, które pozwala im na autonomiczne działanie. Istnieją już technologie pozwalające wojskowym bezzałogowcom samodzielnie identyfikować cele i decydować o ich eliminacji. W krajach demokratycznych rozwój tego rodzaju zdolności powstrzymują na razie obawy natury etycznej, ale w dalszej perspektywie ewolucja pola walki wydaje się przesądzona. Opcja samodzielnej identyfikacji celu ma bowiem również jasną stronę. Oznacza, że wysłany do poszukiwań dron będzie w stanie odróżnić sylwetkę człowieka od otoczenia bez udziału operatora. Ostateczna efektywność zależy od jakości czujników i precyzji oprogramowania.

W czerwcu tego roku naukowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego ukończyli prace nad projektem SARUAV. Pierwszym elementem ich systemu jest oprogramowanie kierujące autonomicznym lotem bezzałogowca i wykonywaniem przez niego zdjęć, drugim – algorytmy automatycznej analizy tych zdjęć, które – jak zapewnia zespół prof. Tomasza Niedzielskiego – mają wysoką skuteczność i trafnie odróżniają sylwetki ludzkie od pozostałych elementów środowiska. Niewątpliwą zaletą tego systemu jest możliwość użycia go do operowania nawet tanimi dronami i do analizy zdjęć na zwykłym laptopie. Na razie SARUAV dowiódł swojej przydatności w ćwiczeniach przeprowadzonych przez strażaków ochotników z Wrocławia. Trzeba jednak pamiętać, że do analizy materiału zdjęciowego wymagane jest przekazanie fotografii na komputer zewnętrzny, SARUAV jest więc nie tyle rozwiązaniem docelowym, ile milowym krokiem polskiej myśli technicznej w kierunku wprowadzenia autonomicznych dronów do ratownictwa.

Najprawdopodobniej najbardziej zaawansowanym dronem o przeznaczeniu ratowniczym jest Cormorant, stworzony dla potrzeb armii przez izraelską firmę Tactical Robotics. Bezzałogowiec przypomina latający samochód. Jego głównym zadaniem ma być poszukiwanie i ewakuacja rannych z pola walki. Maszyna jest na razie w fazie prototypowej. Jeżeli się sprawdzi, przynajmniej na początku będzie narzędziem tylko dla dobrze dofinansowanych służb. Koszt jednego egzemplarza szacowany jest na 2,5 mln dol.

Najprościej być pierwszym

Drony to niewątpliwie szansa dla polskich służb ratowniczych. Jeżeli szybko wprowadzą specjalistyczne bezzałogowce do wyposażenia, dotrzymają kroku służbom z krajów wysoko rozwiniętych, a może nawet znajdą się w awangardzie. To również szansa dla rodzimej myśli technicznej, której rzadko trafia się możliwość zawalczenia o pozycję lidera na rynkach światowych. Szczególny potencjał dla krajowego przemysłu kryje się w segmencie dronów ratowniczych o atrakcyjnym stosunku ceny do jakości, bo prędzej czy później w topowych rozwiązaniach prym będą najpewniej wiedli Amerykanie, w tanich – Chińczycy. W obu przypadkach do odniesienia sukcesu bardzo by się przydał rządowy program rozwoju bezzałogowca dla służb ratowniczych, bo oddolne inicjatywy, choć cenne, zwykle nie przebijają się przez mur krótkich serii produkcyjnych i niskiego finansowania. Nie dziwi zatem, że próżno szukać w najbliższych planach SAR czy GOPR maszyn dalekiego zasięgu o napędzie spalinowym, a te właśnie byłyby dla nich najcenniejsze z operacyjnego punktu widzenia. Zegar tyka. Szybkość, z jaką rozwijają się technologie bezzałogowe, każe zakładać, że pod koniec dekady rynek ratowniczych dronów będzie już w pełni rozwinięty.

Fot. Łukasz Dejnarowicz/Forum

Wydanie: 2020, 50/2020

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy