Druga szansa Chaveza

Druga szansa Chaveza

Obalony prezydent Wenezueli błyskawicznie odzyskał władzę

Zamach stanu w Wenezueli trwał tylko 36 godzin. Usunięty przez wojskowych prezydent Hugo Chavez jako triumfator wrócił do Caracas. Czy jednak zdoła zapewnić stabilizację swemu bogatemu w ropę, lecz przecież biednemu krajowi?
Dramatyczne wydarzenia w Wenezueli poważnie zakłopotały amerykańskich polityków. Początkowo bowiem Waszyngton nie potępił obalenia demokratycznie wybranego prezydenta. Rzecznik Białego Domu, Ari Fleischer, twierdził, że Chavez otrzymał to, na co zasłużył. Niektórzy uważają nawet, że Stany Zjednoczone dyskretnie popierały pucz. Populistyczny prezydent Wenezueli, serdeczny przyjaciel Fidela Castro, nie ma w Waszyngtonie przyjaciół, ponieważ sprzeciwia się najważniejszym zjawiskom obecnych czasów: kapitalizmowi, wolnemu handlowi i światowej hegemoni USA.
Po raz pierwszy Chavez – podpułkownik spadochroniarzy, do dziś pokazujący się chętnie w czerwonym wojskowym berecie – wkroczył na scenę polityczną w lutym 1992 r. Wkroczył bardzo gwałtownie – wraz ze swymi żołnierzami ruszył na Caracas, aby obalić powszechnie znienawidzonego prezydenta Carlosa Andresa Péreza. Armia z łatwością stłumiła zamach stanu. Chavez spędził dwa lata za kratkami, ale dla wielu stał się narodowym bohaterem. Po odzyskaniu wolności objeżdżał konno ubogie regiony Wenezueli. Towarzyszył mu argentyński neofaszysta, Norberto Ceresole, który głosił, że lider państwa powinien mieć armię po swojej stronie.
Wenezuela jest czwartym na świecie producentem ropy naftowej. Ma największe zasoby czarnego złota poza Zatoką Perską. Zyski ze sprzedaży ropy stanowią połowę rządowych dochodów. Mimo to w kraju panuje ubóstwo. 80% Wenezuelczyków żyje w biedzie. Kiedy więc w 1998 r. Chavez – Metys, jak większość nędzarzy – wystartował w demokratycznych wyborach prezydenckich, obiecując poprawę losu mas i złamanie potęgi „białych kapitalistów”, wygrał z ogromną przewagą. Dwa lata później ponownie zwyciężył w imponującym stylu i został wybrany na drugą, sześcioletnią kadencję.

„Wenezuela w ciągu ostatnich 50 lat zmierzała od kryzysu do kryzysu.

Aroganckie elity były usuwane przez powstania ludowe, których przywódcy stawali się aroganckimi elitami”, twierdzi David J. Rothkopf, przewodniczący waszyngtońskiej agencji konsultingowej Intellibridge, skupiającej byłych pracowników wywiadu. Wielu uważa, że gdy podpułkownik spadochroniarzy wprowadził się do prezydenckiego pałacu Miraflores, również szybko stał się „arogancką elitą”. Zwolennicy prezydenta mówią, że działa on dla dobra nędzarzy. Jego przeciwnicy głoszą, że Chavez pragnie wprowadzić w Wenezueli dyktaturę na wzór kubańskiej. W każdym razie polityka szefa państwa była połączeniem marksizmu z bezpardonowym populizmem. Niektórzy, jak wybitny peruwiański literat, Mario Vargas Llosa, uważają wenezuelskiego lidera za pajaca uprawiającego jednoosobowy show. Chavez występował przed kamerami w czasie największej oglądalności, wygłaszając bojowe przemówienia. W prowadzonych na żywo programach telewizyjnych dzwonił do znajdujących się w potrzebie obywateli,

obiecując pieniądze na operację

czy też nową sztuczną szczękę. Z podróży do krajów muzułmańskich wrócił zachwycony – tam banki udzielają bezprocentowych kredytów. Charyzmatyczny Commandante (jak niekiedy jest nazywany) zaproponował, żeby także w Wenezueli udzielać takich kredytów kobietom, żołnierzom i ubogim, czyli prawie wszystkim obywatelom. Nie wyjaśnił wszakże, skąd wziąć na to pieniądze. Usiłował przeprowadzić ważne reformy – ograniczyć zasięg wielkich latyfundiów i pomóc ubogim rolnikom. Rozsierdził tylko posiadaczy, którzy oskarżają go o łamanie prawa własności. Z reform wynikło niewiele – sytuacja najuboższych w Wenezueli bynajmniej się nie polepszyła. Prezydent za to systematycznie rozszerzał swe uprawnienia, „poprawił” odpowiednio konstytucję i „wymienił” skład Sądu Najwyższego. Tym samym zraził do siebie ekonomiczną elitę kraju, Kościół, media oraz działaczy związkowych. Wysłał oddanych sobie oficerów, aby przeprowadzali reformy gospodarcze i społeczne. Wojskowi niezbyt się na tym znali, za to chętnie włączyli się w afery korupcyjne, będące dotychczas plagą tylko cywilnej administracji. Według niektórych sondaży, popularność Commandante spadła z 90% do 30%.
Hugo Chavez uchodzi za enfant terrible także na polu polityki zagranicznej. Przyjaźni się z państwami uważanymi przez USA za „łotrowskie”: Iranem, Libią czy Irak. To on był pierwszym światowym liderem od czasu wojny o Kuwejt w 1991 r., który odwiedził Saddama Husajna. Idolem Commandante jest Fidel Castro, więc Caracas sprzedaje Kubie ropę po korzystnych cenach. Nie przejmuje się trwającym już 40 lat amerykańskim embargiem gospodarczym wobec Hawany, wyraża też sympatię dla lewackich partyzantów w Kolumbii, finansujących swą działalność poprzez sprzedaż narkotyków.
Prezydent Wenezueli nie włączył się do „wojny z terroryzmem” i potępił amerykańskie bombardowania Afganistanu. Wszystko to budzi

ogromną irytację Waszyngtonu.

Kluczem do sytuacji w Wenezueli jest ropa. Caracas sprzedaje Stanom Zjednoczonym półtora miliona baryłek tego strategicznego surowca dziennie. Wenezuela jest czwarta na liście dostawców ropy do USA. Chavez wszakże prowadzi politykę ograniczonego wydobycia i sprzedaży, czego następstwem są wysokie ceny ropy na świecie. Nie podoba się to dyrektorom państwowego monopolisty, koncernu Petroleos de Venezuela, którzy mają pełne składy i chcieliby zamienić zapasy surowca na gotówkę. Także amerykańscy politycy dążą do zapewnienia stałych dostaw taniej ropy z Wenezueli, zwłaszcza w obliczu wybuchowej sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Według spiskowych teorii, rozpowszechnianych na „socjalistycznych” stronach internetowych, pucz przeciw Chavezowi pomógł przygotować nowy amerykański ambasador, Charles S. Shapiro, który w końcu lutego zjechał do Caracas. Tak bezpośrednie zaangażowanie Waszyngtonu jest mało prawdopodobne, wiadomo jednak, że amerykańscy politycy spotykali się z przywódcami opozycji, m.in. z wpływowym generałem Lucasem Rinconem. Szczegóły tych rozmów są niejasne, w każdym razie dyplomaci USA nie sprzeciwiali się zbytnio planom obalenia prezydenta, za to oświadczyli: „Nie lubimy tego faceta”. Burzę wywołał sam Chavez, usuwając pięciu z dziesięciu dyrektorów Petroleos i zastępując ich wiernymi sobie potakiewiczami. Władze koncernu wezwały do strajku, do którego przyłączyły się związki zawodowe. Na stacjach benzynowych zabrakło paliwa. 150-tysięczny tłum ruszył na pałac prezydencki, wznosząc okrzyki: „Chavez, jesteś zwolniony!” i „Wynoś się na Kubę!”. W pobliżu pałacu doszło do strzelaniny. Ogień do demonstrantów otworzyli snajperzy z dachów i tajemniczy cywile stojący na moście, uzbrojeni w rewolwery. 17 osób zginęło, kilkadziesiąt zostało rannych. Według opozycji, to prezydent nakazał strzelać do bezbronnych. Zwolennicy Commandante twierdzą, że do Gwardii Prezydenckiej jako pierwsi otworzyli ogień policjanci, których przysłał wrogi szefowi państwa burmistrz Caracas, Alfredo Pena.
Zdaniem Dietera Schneidera, przebywającego w Caracas pracownika niemieckiej fundacji Eberta, „potrzebni byli zabici, aby wojskowi mogli zmusić demokratycznie wybrany rząd do dymisji i aby wyglądało, że to Chavez rozkazał krwawo stłumić protesty”.
W każdym razie generałowie byli gotowi. Aresztowali prezydenta w pałacu Miraflores, oficjalnie informując, że podał się do dymisji. Commandante nie stawiał oporu, ostrzegł jednak, że masy ubogich Wenezueli nie pogodzą się z tym puczem. Przetrzymywany był w różnych miejscach, w końcu przewieziono go na karaibską wyspę Orchila. Prezydentem został biznesmen Pedro Carmona. Funkcjonariusze nowej ekipy natychmiast nazwali kolumbijskich rebeliantów narkopartyzantami i zapowiedzieli, że Fidel Castro nie dostanie ani kropli wenezuelskiej ropy. Nowe władze najwyraźniej zamierzały więc spełniać życzenia Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że na światowym rynku ceny ropy spadły. Waszyngton nie potępił puczu, aczkolwiek – zgodnie z kartą Organizacji Państw Amerykańskich – zbrojne przewroty przeciw demokratycznie wybranym władzom są niedopuszczalne. Większość krajów Ameryki Łacińskiej wyraziła swój sprzeciw wobec nowego reżimu w Caracas.
Puczyści, w tym szefowie głównych stacji telewizyjnych, uczcili swój sukces 18-letnią szkocką whisky, lecz poczuli się zbyt pewnie. Pedro Carmona stał się narzędziem sił konserwatywnych, zawiesił konstytucję, ogłosił rozwiązanie parlamentu i Sądu Najwyższego, wybory zapowiedział najwcześniej za rok, najwyraźniej przymierzając się do roli prawicowego autokraty. Na próżno przyjaciele z Waszyngtonu ostrzegali go, aby tego nie robił.
Dyktatorskie zapędy tymczasowego prezydenta rozjątrzyły wielu polityków i wojskowych, uprzednio nieprzychylnych Chavezovi. Commandante mógł przesłać z wyspy wiadomość: „Nigdy nie zrezygnowałem z prawomocnej władzy, którą powierzył mi lud”. Masy biedaków ze slumsów Caracas wyszły na ulice, domagając się powrotu swego przywódcy. Ich nastroje wyraziła Maria Cosedo, 82-letnia emerytka, mówiąc: „Hugo musi pozostać prezydentem, gdyż bogaci pragną nas zgnieść jak karaluchy”. Wojsko nie zdołało stłumić manifestacji. W zamieszkach śmierć poniosło kilkadziesiąt osób. Dziennikarze mediów, które solidarnie nie informowały o protestach, byli atakowani przez gniewny tłum.
Przerażony Pedro Carmona uciekł, a Hugo

Chavez wrócił jako triumfator,

przywieziony przez wiernych generałów. 80 wojskowych uwięziono. Carmona pozostaje w areszcie domowym i może zostać oskarżony o przygotowanie zamachu stanu. Commandante w pierwszych przemówieniach oskarżył o dokonanie puczu część oligarchów. Zapewniał, że nie pragnie zemsty, wzywał do pojednania, potępił nawet niektóre działania swoich władz.
Jego powrót został przyjęty z wielką radością na Kubie, a światowe ceny ropy znów wzrosły. Autorytet Stanów Zjednoczonych w Organizacji Państw Amerykańskich doznał uszczerbku. Na przyszłość Waszyngton będzie musiał ostrożniej popierać swych politycznych przyjaciół. Ale i Chavez nie ma wielu powodów do radości. Ostatnie wydarzenia dowiodły, że społeczeństwo i siły zbrojne Wenezueli są głęboko podzielone. Opozycja ucichła tylko na krótko i obecnie znów domaga się nowych wyborów lub dymisji szefa państwa. Jak pisze brytyjski dziennik „Independent”, populistyczny prezydent Wenezueli niespodziewanie dostał drugą szansę. Obecnie musi działać na rzecz pojednania narodowego, łagodzić wrogość między biednymi i bogatymi, między rządem a biznesem. Jeśli tego nie uczyni, jeśli znów wkroczy na drogę demagogii, musi spodziewać się kolejnych gwałtownych zamieszek.

 

 

Wydanie: 16/2002, 2002

Kategorie: Świat

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy