Duch osiedli

Duch osiedli

Co architektura osiedli mieszkaniowych mówi o PRL i III RP

Dr Michał Wiśniewski – historyk architektury, pracownik Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie i Międzynarodowego Centrum Kultury. Członek zarządu fundacji Instytut Architektury. Zajmuje się badaniami nad architekturą i rozwojem miast w XIX i XX w., architekturą i sztuką nowoczesną oraz ochroną zabytków. Autor książek i artykułów, kurator wystaw.

Z architektury można odczytać charakter systemu, w którym powstawała. Zgoda?
– Zgoda.

Także jego system wartości i wizję człowieka?
– System wartości, system ekonomiczno-polityczny, filozofię, która konstruuje naszą wyobraźnię w danym momencie. Możemy to odczytać w historii architektury. Ze wszystkich dziedzin sztuki, o ile jest ona dziedziną sztuki, bo tutaj toczy się spór, to ona pochłania największe środki i ma wpływ na życie największej liczby ludzi. Ma totalny wymiar. Dzięki temu wiele mówi o epoce, w której budynek powstał.

Czytajmy zatem: co peerelowskie osiedle mówi o systemie, w którym było stawiane?
– Że powstawało w okresie, kiedy funkcjonował system gospodarczy wytwarzający spore nadwyżki. A te były przeznaczane na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych, które należały do największych problemów miast europejskich w zasadzie od zawsze. Wiek XX był wyjątkowy, bo po raz pierwszy udało się oderwać mieszkalnictwo od kwestii zysku. Na poziomie teorii zrobiono to w 20-leciu międzywojennym. Na poziomie praktyki już w okresie powojennym.

Nie tylko w Polsce?
– Peerelowskie osiedla, chociaż realizowane w warunkach państwa autorytarnego, wpisywały się w szerszy trend i nie odbiegały szczególnie od podobnych projektów np. we Francji i Wielkiej Brytanii. Reprezentowały społeczeństwo masowo przeprowadzające się do miast, by pracować w przemyśle, i trafiające do nowego środowiska mieszkaniowego. Budowano bardzo szybko, przy użyciu nowych rozwiązań technologicznych – żelbetu i prefabrykacji. Tak powstało środowisko mieszkaniowe determinujące ważną część krajobrazu kulturowego globalnej Północy, bo nie chodzi tylko o Europę. Także o Stany Zjednoczone i Japonię.

Estetyka podążająca za funkcją

Zysk ustąpił przed gospodarką planową?
– To budownictwo wiele mówi o pewnych oczekiwaniach i problemach, które starano się rozwiązywać na poziomie socjologii i medycyny. Na początku XX w., kiedy formowała się jego idea, wielkim problemem była np. gruźlica i chciano wykorzystać budownictwo do ograniczenia jej zasięgu. Ze względu na podobne oczekiwania, które wyrażano szczególnie na początku XX w., starano się umożliwiać kontakt człowieka z zielenią, pozwalać oddychać świeżym powietrzem. Efektem było odejście od układu miasta budowanego na planie kwartałów. Skupiono się na modelu budownictwa spółdzielczego i komunalnego, którego celem było stawianie budynków dla kilkuset osób, a nawet wielotysięcznych. Estetyka schodziła na dalszy plan, co było pochodną filozofii, którą rządził się modernizm. Filozofii mówiącej, że estetyka ma podążać za funkcją, a tą jest zapewnienie jak największej liczbie osób wygodnego miejsca do życia. To przełożyło się na sięganie po określoną technologię, materiały, określiło kształt.

A jak ten system, nadal czytając z budynków, definiował potrzeby człowieka?
– Pierwszą kwestią z punktu widzenia osób konstruujących nowoczesne miasto była komunikacja. Umożliwienie tym masom dotarcia do miejsca pracy, do fabryki. Istotne było stworzenie czytelnego i działającego systemu transportu – na poziomie miasta, ale też osiedla. Układ komunikacyjny projektowano tak, by ułatwić kontakt ze szkołą, ze sferą usług. Ważne było realizowanie wszystkich potrzeb życiowych osoby mieszkającej na takim osiedlu. Dlatego zawsze projektowano je jako rozwiązania kompleksowe. Mówię oczywiście o rozwiązaniu idealnym.

Rzuca się w oczy, że są one całościowe, przemyślane.
– W tym systemie widać było też to, że miał ogromną kontrolę prawną nad przestrzenią. Miasto XIX-wieczne i dzisiejsze to miasto przestrzeni prywatnych, gdzie inwestor sam realizuje niewielką nieruchomość. W okresie powojennym była możliwość tworzenia osiedli dla 30-40 tys. osób. U nas dzięki przejmowaniu gruntów, a na Zachodzie radzono sobie, wypłacając odszkodowania.

Przy wielkich projektach osiedli mieszkaniowych za PRL pojawiają się normatywy. Bardzo korzystne, jeśli chodzi o to, co wspólne – przedszkola, szkoły, parki, place zabaw. I niezbyt korzystne w przypadku tego, co indywidualne – np. powierzchni mieszkań.
– To zawsze kwestia skali i rzeczywistości, na którą odpowiadano. Kiedy przyjrzymy się kamienicom budowanym w Krakowie na początku XX w., zobaczymy, że są tam przeszło 100-metrowe mieszkania. A jednocześnie są zupełnie inne pomieszczenia dla służby. I oddzielne wejścia dla niej. Całe budynki odbijają system klasowy. Po wojnie budowano egalitarne społeczeństwo i to widać w budownictwie. Starano się też wyciągać wnioski z przedwojennych dyskusji. Bardzo ważnym wydarzeniem była wtedy np. wystawa „Die Wohnung für das Existenzminimum” („Mieszkanie za minimum egzystencji”), która odbyła się w 1929 r. we Frankfurcie nad Menem. Szukano tam odpowiedzi na pytanie, jaka jest najmniejsza powierzchnia mieszkania pozwalająca godnie żyć. Wymyślano różne triki, nowe meble, by ją lepiej wykorzystać.

Ile metrów wyliczono?
– Dyskutowano nawet o powierzchni ok. 30 m kw. dla jednej rodziny. Tak było w 20-leciu międzywojennym. Po II wojnie światowej uznano w Polsce, że to ok. 50-60 m kw. Istniały różnice między miastami. Normatyw się zmieniał. Sztywny i niespecjalnie korzystny pojawił się na początku lat 60. Paradoksalnie okresem, gdy budowano w Polsce najlepsze mieszkania, były czasy stalinowskie.

Ile w normatywach było ideologii, a ile ekonomii?
– To było w pewnym stopniu oderwane od ekonomii. W Polsce po wojnie doszło do bardzo dużego skoku technologicznego. Kiedy patrzymy np. na architekturę przedwojennego Krakowa, to mówimy o modernizmie, ale na poziomie technologii mamy budownictwo dość prymitywne. Dostęp do stali był trudny. Do żelbetu też. Nie było dość cementu. Jak zresztą nawet wtedy, gdy budowano najstarszą część Nowej Huty lub rozbudowywano Warszawę. Wciąż stosowano tradycyjne technologie. Dopiero kiedy w połowie lat 50. skokowo wzrosły w Polsce produkowane ilości stali i cementu, można było przemyśleć na nowo normatywy. Wtedy następuje przeskok do budownictwa z prefabrykatów, które były pewnym fetyszem modernizmu. Z jednej strony myślano, jak to powinno wyglądać, żeby dobrze się tam żyło, z drugiej rząd z różnych powodów obcinał i ograniczał możliwości realizacji pomysłów.

Czyli paradoksalnie w parze z dostępem do nowej technologii przyszły mniejsze mieszkania.
– Tak, ale ja podchodzę do tego zjawiska ambiwalentnie. Łatwo krytykować, lecz pamiętajmy, że to budownictwo mogło być dużo gorsze. Nigdy nie rozprzestrzeniły się np. powszechne na Zachodzie bloki z galeriami. Myślę, że zbyt łatwo potępiamy warunki życia, które wtedy stworzono. Wiele mówi i to, że mieszkania, które dzisiaj sprzedają się najlepiej, są podobne lub nawet nieco mniejsze od tych z okresu PRL.

Jaka była największa wartość tego budownictwa?
– Powstawały zespoły urbanistyczne łączące architekturę mieszkaniową z usługami w dość spójny i przemyślany sposób. To na pewno największa wartość. Miasto było stosunkowo dobrze skomunikowane. Dbano o rozwój komunikacji zbiorowej. Przynajmniej w teorii. Realizowano podstawowe założenia Karty ateńskiej, opracowanej jeszcze w latach 30. XX w. W urbanistyce odsunięto funkcję mieszkaniową od produkcyjnej. Zapewniono dostęp do światła i powietrza oraz fundamentalny element – to, że każdy ma prawo do wypoczynku, dbano bowiem o parki, tereny zielone. Dziś tego nie realizujemy.

Architekt myśli o pieniądzach

A jaki charakter systemu da się odczytać z budownictwa III Rzeczypospolitej?
– To trzeba podzielić na kilka podrozdziałów. Główną granicą jest ustawa o planowaniu przestrzennym z 2003 r., będąca spełnieniem neoliberalnych marzeń o zarządzaniu przestrzenią. Do tego roku miasta w Polsce posługują się wypracowanymi jeszcze w PRL metodami zarządzania rozwojem. Mamy plany ogólne, szeroki horyzont, w którym widzimy miasto i jego potrzeby. Przeliczamy potrzeby mieszkalnictwa na komunikację, drogi, liczbę samochodów.

To się kończy w 2003 r.
– Na skutek tej ustawy plany wygasają. Miasta powinny przygotować sobie wizję na 30-40 lat do przodu – studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego. Później na jego podstawie należy stworzyć plany miejscowe dla poszczególnych dzielnic. W Krakowie chodzi o kilkadziesiąt takich planów. Mają one wyznaczać operacyjny sposób zarządzania przestrzenią. Ale tam, gdzie planów nie ma, powinny być wydawane przez gminy warunki zabudowy. Cała odpowiedzialność za planowanie przechodzi na samorząd.

I widzimy, że ten sobie z nim nie poradził.
– Pytanie oczywiście, czy w ogóle mógł to zrobić, bo to bardzo złożona kwestia, ale zostawmy ją z boku. Na przykład w Krakowie po 13 latach nie udało się „zaplanować” nawet połowy miasta. Efekt jest taki, że mamy całe duże osiedla mieszkaniowe, które wybudowano, opierając się na wadliwym systemie warunków zabudowy, protezie prawnej, zwykle używanej w sytuacjach nadzwyczajnych. Na zajęciach często pokazuję studentom przykład z krakowskich Bronowic. Gdy obowiązywały plany, powstał tam niewielki zespół mieszkaniowy Podkowa Królewska. Projektował go zespół prof. Wacława Serugi. Oddano go do użytku pod koniec 2002 r. Wtedy można było tam zbudować budynki o zaledwie czterech kondygnacjach. Zaraz po ostatecznym wygaśnięciu planu tuż za płotem zbudowano zespół o jakże polsko brzmiącej nazwie Salwator City, który miał 11 pięter. A obok stoi jeszcze Salwator Tower, który ma 15 pięter. To bardzo wymownie pokazuje, co się wydarzyło.

Zbudowano je bez infrastruktury społecznej i transportowej. Podobnie jest w całym kraju.
– Kiedy miasto rozwija się na podstawie warunków zabudowy, ginie coś, co było sednem planu ogólnego. Chodzi o współczynnik gęstości zabudowy. Ten zniknął i co nas teraz ogranicza? Granica działki i to, że mniej więcej jedna trzecia ma być powierzchnią biologicznie czynną. Ale co to jest powierzchnia biologicznie czynna? Nie bardzo wiadomo. Inwestorzy podchodzą do tego bardzo kreatywnie. Na nowych osiedlach mamy wielki problem z parkingami, bo przepisy tego nie regulują. Efektem jest to, co się dzieje w całej Polsce: krakowski Ruczaj, Miasteczko Wilanów, Marina Mokotów. Przykłady można mnożyć.

Jak pan sądzi, o czym myślał człowiek, który je projektował?
– O pieniądzach. W końcu mamy kapitalizm. Chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej skumulować zysk. Stopa zwrotu z inwestycji jest w takich warunkach bardzo wysoka, bo możemy zbudować dużo mieszkań na małej przestrzeni. A pamiętajmy, że PRL zaspokoiła sporą część głodu mieszkaniowego, ale całkiem problemu nie rozwiązała. U progu lat 90. przyjmowało się, że w miastach brakuje mieszkań dla 2-3 mln osób. Dziś obserwujemy transfer ludności z małych i średnich miast do metropolii. Głównie do Warszawy, ale też Krakowa, Wrocławia, Poznania. W tych miastach presja deweloperów, żeby zbudować jak najwięcej, jest bardzo duża.

Mają pewny rynek zbytu.
– Kiedy jeździ się po Warszawie, przykro obserwować, w jaki sposób rozwija się miasto, które tak wiele ucierpiało w czasie wojny. Jaka karłowata jest powstająca urbanistyka. Dotyczy to zresztą także Krakowa. Smutne jest to, że miasto o takiej wartości urbanistycznej, architektonicznej może się zgadzać na taki substandard, w jakim dzisiaj się rozwija. Choć pewnie lepszym słowem od rozwija byłoby rozrasta.

Cierpi także komunikacja. Mieszkańcy większości nowych osiedli są skazani na samochody, bo nie ma myślenia w kategoriach transportu zbiorowego. Zresztą nawet dróg często nie ma.
– Kiedy w 20-leciu międzywojennym pod hasłem Wielki Kraków rozpoczęto radykalne rozszerzanie granic Krakowa i stopniowe włączanie w jego obręb siedmiu sąsiednich gmin, miasto przygotowywało plan dla danego rejonu, wyznaczało działki i budowało drogi, co znacząco podnosiło cenę parcel, a dopiero potem z zyskiem sprzedawało je inwestorom. Dzięki temu miało kontrolę nad całym procesem i jednocześnie mogło planować, gdzie za zarobione pieniądze zbuduje linię tramwajową. Dzisiaj tego nie ma, często z powodu tzw. świętego prawa własności i faktu, że miasta nie są w stanie kontrolować terenu, za który odpowiadają.

A jaka jest największa wartość budownictwa III RP?
– Wartość? Świetne pytanie. Wskazałbym chyba podniesienie jakości wykonawstwa budynków. Rezygnację z wielu rozwiązań, które się nie sprawdzały, a były stosowane. Na przykład zsypy w wysokich blokach. Jakość wind. Tutaj widać największy pozytywny zwrot.

To wszystko dotyczy indywidualnych budynków. Co z urbanistyką?
– Urbanistyka jest ofiarą. Tym bardziej to smutne, że w okresie PRL wykształciliśmy szkołę myślenia o mieście. Kiedy podróżujemy po Polsce, w wielu miejscach możemy odnaleźć architekturę na naprawdę wysokim poziomie. Na przykład Sady Żoliborskie w Warszawie. W większych miastach powstawały duże biura projektowe, Miastoprojekty. Tam dyskutowało się, jak miasto ma wyglądać, co zrobić, żeby było lepsze. Wypracowane wtedy rozwiązania stały się znakiem rozpoznawczym Polski, były eksportowane. Krakowski Miastoprojekt przygotował plan urbanistyczny dla Bagdadu. Miasta w Syrii, które dzisiaj płoną, były projektowane przez krakowskich urbanistów. Projektowano także dla Nigerii, Ghany. Udało nam się stworzyć coś wartościowego, co w ostatnich 25 latach zostało może nie tyle zniszczone, ile zaprzepaszczone.

Wydanie: 05/2017, 2017

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 30 stycznia, 2017, 20:07

    Jak wspomniał autor, takie osiedla, jak PRL-owskie można spotkać w wielu krajach Europy Zachodniej – widziałem je we Francji, Wlk. Brytanii, Szwecji.
    Czym różnią sie od tych PRL-owskich? Ano budynki sa pewnie staranniej wykonane i mieszkania trochę wiekszę. Ale naleźy pamiętać, ze kraje Zachodu mają tradycje przemysłowe i kulture techniczną o 50-100 lat dłuższą niż Polska. Trudno było oczekiwać wysokiej jakości pracy od ludzi, z których niejeden pewnie dopiero w PRL-u nauczył się czytać i pisać – a przecież tacy też budowali Polskę jeszcze w latach 70.
    Zachodnioeuropejskie osiedla mniej rzucają sie w oczy ponieważ w tej części Europy urbanizacja nastąpiła dużo wcześniej, niż taka architektura sie pojawiła. Wyjątkiem była Francja, która przed II w.św. miała stosunkowo spory odsetek ludności wiejskiej. Boom na takie budownictwo nastapił w latach 50/60, kiedy ściągano imigrantów do pracy w rozkwitającej gospodarce no i trzeba było przygarnąć uciekinierów z utraconych kolonii, jak np. Francuzów z Algierii.
    I stoją te bloki do dziś, wiele zmodernizowano, ocieplono, upiększono elewacje. Taką politykę prowadzono też w byłym NRD po zjednoczeniu Niemiec. Są jak widać kraje, których nie ogarnęło obłąkanie usuwaniem tzw. reliktów komunizmu.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Ewa
    Ewa 8 lutego, 2017, 22:38

    Cóż, porównanie obecnych osiedli z PRL-owskimi jest zupełnie nieuprawnione, bo PRL-owskie są dużo lepsze i lepiej się w nich mieszka. Przy budowie osiedli brali udział urbaniści i w PRL planowano na lata. Były zaplanowane z góry szerokie arterie komunikacyjne, szkoły, przedszkola i żłobki, przychodnie i centra usługowo – handlowe oraz miejsca rozrywki, łącznie z placami zabaw i fontannami i dużą ilością zieleni. Zostawiano nawet tereny przeznaczone pod kościoły. Planowano też z dużym wyprzedzeniem np. parkingi. Blok z 1984 roku, miał parking, który zapełnił się samochodami dopiero po 20-25 latach. To świadczy o pewnym wizjonerstwie, prawda?

    Dla porównania warto zobaczyć osiedla w Piasecznie wybudowane w ostatnich 10 latach, jak wygląda największa bolączka, czyli parkowanie. Nawet Policja i Straż Miejsca za to nie wystawia mandatów. Poza tym są to betonowe lub wybrukowane pustynie. Tu, przy budowie osiedli brał udział tylko deweloper, którego zadaniem jest zarobić a nie stworzyć ludziom przyzwoite miejsce do życia.

    Można napisać dużo na ten temat i jakby nie patrzeć porównanie z PRL-owskimi osiedlami zawsze wypadnie na niekorzyść tych budowanych w ostatnich 20 – 27 latach.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radoslaw
      Radoslaw 10 lutego, 2017, 20:12

      Taka jest roznica miedzy budowaniem dla ludzi, a budowaniem dla zysku. Ciekawe, co dzis powiedzieliby tworcy filmow typu „Filip z konopii” albo „Nie ma rozy bez ognia”, gdzie podsmiewali sie z owczesnego, PRL-owskiego budownictwa? Ciekawe, ze w tym panstwie, gdzie panuje rzekomo taka wolnosc artystyczna zaden tworca nie osmieli sie wyszydzic budowanych obecnie „prestizowych” obozow koncentracyjnych. Czyzby artysci obawiali sie, ze deweloperskie lobby moze miec dlugie rece i moze sie takiemu artyscie dobrac do skory pod pretekstem „naruszenia dobrego imienia firmy”? Tak wyglada „wolnosc slowa” w korporacyjnym kapitalizmie…
      W PRL-u w ogole planowano na lata, nie tylko w budownictwie. Nie zawsze planowano trafnie, czasem zbyt sztywno – ale bylo jednak myslenie w kategoriach co najmniej jednego pokolenia. Tak sie planuje w kazdym normalnym kraju. Natomiast jednym z dogmatow tzw. transformacji ustrojowej bylo odrzucenie jakiegokolwiek planowania – bo to przeciez „relikt socjalizmu/komunizmu”. Zamiast tego od 1989 roku w Polsce mamy gospodarke wedlug wzoru drobnego pijaczka-cwaniaczka: dzis cos sprzedac, jutro kupic pol litra, a pojutrze „sie zobaczy”. No i widac – dno butelki.
      Pozdrawiam.

      Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy