Duch się w każdym poniewiera

Duch się w każdym poniewiera

Tańce na obrotowej scenie

Krakowskiej tradycji inscenizacyjnej przeciwstawił się wyraźnie Adam Hanuszkiewicz, który aż dziesięć razy inscenizował „Wesele”. Najsławniejsza była realizacja pierwsza, z warszawskiego Teatru Powszechnego (1963) ze scenografią Adama Kiliana, który sięgnął po wzorzec autentycznej szopki krakowskiej z wmontowaną sceną obrotową. Obrotówka „zwielokrotniła ruch »Wesela« – wspominał scenograf. – Nadała mu dynamikę. Aktorzy wykorzystali to wspaniale, byli świetni, ale najwspanialsza była Zofia Kucówna jako Panna Młoda, która »urwała się« jak gdyby z choinki: ona grała jak marionetka. Kostiumy były też w stylu szopki, zabawkowe. Inaczej niż u Wyspiańskiego (ale w duchu jego metamorfozy) potraktowaliśmy osoby dramatu: wszystkie wieże szopki zamieniały się w pałuby”. Zaskakujący był też Chochoł, w którego wcielił się Wojciech Siemion. Zagrał ludowego świątka, zatroskanego, postać niejednoznaczną, ni to lamentnika, ni filozofa.

Część krytyki kręciła nosem na te szopkowe pomysły, ale publiczność była tak zachwycona, że Hanuszkiewicz po objęciu dyrekcji Teatru Narodowego przeniósł do niego tę samą inscenizację. W obu teatrach zagrano to „Wesele” 324 razy (!) i nikomu już, nawet samemu Hanuszkiewiczowi, nie udało się tego rekordu pobić. Jego kolejną inscenizację „Wesela” w Narodowym (1974) pokazano wprawdzie prawie 200 razy, ale nie towarzyszył temu taki entuzjazm, a recenzenci nie kryli niesmaku. Rafał Węgrzyniak w książce „Wokół »Wesela« Stanisława Wyspiańskiego” napisał: „Przedstawienie żenujące, bełkotliwe i tandetne, w wielu miejscach naśladujące film Wajdy”. Hanuszkiewicz z goryczą wspominał recenzentów, którzy go nie rozumieli, ale smakował ich uznanie: „Pisano o mnie: wymóżdżacz teatru polskiego. Ten sam krytyk [mowa o Janie Kotcie] po moim pierwszym »Weselu« w szopce powiedział: na miejscu następnego reżysera popełniłbym samobójstwo”.

Hanuszkiewicz, choć łajany, nie dawał za wygraną i w kolejnych wystawieniach również sięgał po obrotówkę, nawet kiedy już jej nie miał (w warszawskim Teatrze Nowym). Największą niespodziankę sprawił „Weselem” ze studentami łódzkiej Filmówki, które przejdzie do historii jako najbardziej obrazoburcze i wywrotowe. I nieodparcie śmieszne. Jurorzy festiwalu w Opolu, gdzie spektakl pokazywano poza konkursem, pospadali ze śmiechu z krzeseł, ale nagrody Hanuszkiewiczowi nie dali (wśród nich piszący te słowa, choć był zapłakany po kolana). Później jednak, kiedy ten sam scenariusz Hanuszkiewicz powtórzył na deskach Nowego w stolicy (1990), z aktorami młodymi, ale po dyplomie, okazało się, że to, co uchodziło żakom, „dorosłym” wyszło bokiem. Cała szalona energia wyparowała z tego spektaklu, pozostała tylko zgrywa.

Tradycja i eksperyment

Szopkowej koncepcji Hanuszkiewicza i Kiliana próbowali się przeciwstawić reżyserzy myślący bardziej tradycyjnie – Krystyna Skuszanka jako dyrektorka Teatru im. Słowackiego w Krakowie powierzyła Piotrowi Paradowskiemu wystawienie „Wesela” w zgodzie z koncepcją inscenizacyjną Wyspiańskiego. Tak też się stało. Nie był to jednak pomysł szczęśliwy, przedstawienie okazało się martwe od urodzenia. „Spektakl wlecze się bez rytmu i przepływu – oceniał Józef Kelera – bez spięć o autentycznej sile, bez nastroju – blady, jak gdyby skrępowany w zarodku samym swoim zamierzeniem: jałowiejący coraz dotkliwiej korowód scen i postaci”. Ta spektakularna porażka dała argumenty tym, którzy poszukiwali własnego klucza do „Wesela”.

Jednym z nich okazał się Janusz Wiśniewski, który wystawił „Wesele” w Teatrze Nowym w Poznaniu (2000). Publiczność przyjęła premierę z entuzjazmem, odnajdując tu znajome rysy teatrzyku Wiśniewskiego. Recenzenci odnotowali zmysłowe, plastyczne piękno spektaklu, ale stanęli bezradni wobec jego przesłania. Wrażenie zrobił szczególnie finał, w którym weselnicy, taszcząc swoje manekiny sobowtóry, zajmowali miejsca za stołem jak w Ostatniej Wieczerzy. Jeden z poirytowanych recenzentów odnotował, że reżyser „wtrynił dzieło Wyspiańskiego w swój stały, dobrze rozpoznawalny teatrzyk”. To może nie jest chata rozśpiewana, kusząca kolorami (dominują czerń i biel, jedynie Kaśka występuje w jaskrawej czerwonej sukience, a Jasiek i Czepiec w lnianym przyodziewku), ale na pewno rozszalała, zadyszana, rozhukana. Od początku reżyser nie daje wytchnienia widzom ani aktorom. „Wbiegają. Spleceni ze sobą, ale równocześnie w swoim geście – hieratyczni. Zastygają bez ruchu, milczący. I zaraz w takty muzyki – znikają”, relacjonował recenzent „Głosu Wielkopolskiego”.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 05/2015, 2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy