Duńskie „Nej” dla euro?

Duńskie „Nej” dla euro?

Rodacy Hamleta boją się utraty swej tożsamości i państwa narodowego

„Coraz większy jest lęk, że już niedługo nie będziemy panami we własnym domu!”, grzmiał w duńskim parlamencie deputowany populistycznej Partii Ludowej, Peter Skaarup. „Należy położyć kres erozji państwa narodowego. Granica została osiągnięta”, wzywa kopenhaski dziennik „Ekstra Bladet”.
„Nie wiem, po co nam to euro? Jesteśmy zadowoleni z naszej korony i naszej opieki zdrowotnej, po co więc zmieniać to wszystko”, pyta emerytowany pracownik służb miejskich, Gert Boergesen.
Społeczeństwo Danii jest zaniepokojone i głęboko podzielone. 28 września w tym skandynawskim kraju odbędzie się kolejne referendum, dotyczące integracji europejskiej. Tym razem mieszkańcy odpowiedzą na pytanie, czy chcą przystąpić do europejskiej unii walutowej – przyjąć euro i wyrzec się rodzimej korony. Duńczycy traktują proces jednoczenia się Europy z dużą podejrzliwością. W 1992 r. niespodziewanie odrzucili w referendum integracyjny traktat z Maastricht. Rząd musiał wynegocjować dla Kopenhagi „specjalne warunki”, m.in. zezwolenie na zachowanie korony, do której Duńczycy są bardzo przywiązani. W kolejnym plebiscycie, przeprowadzonym w 1993 r., Duńczycy niewielką większością głosów przyjęli wprawdzie układ z Maastricht, ale i tak po ogłoszeniu wyników w stolicy wybuchły gwałtowne rozruchy. Przed obecnym referendum przeciwnicy unii walutowej zyskali kilkuprocentową przewagę. Premier, Poul Nyrup Rasmussen, zapewnia wprawdzie, że będzie się starał przekonać rodaków o zaletach euro „do ostatniego dnia, do ostatniej godziny”, ale czy mu się to uda? Szef rządu nie może argumentować, że koronę „zastąpi mocna” waluta. W ciągu ostatnich 12 miesięcy wartość euro spadła o ponad jedną czwartą.
Jeśli większość obywateli powie w referendum „nej” (nie), dla Danii nie będzie to miało większego znaczenia. Na mocy układów międzynarodowych Kopenhaga zgodziła się już wcześniej na wprowadzenie stałych kursów wymiany – 3,8 korony nadal będzie odpowiadało wartości jednej niemieckiej marki. Już teraz o polityce monetarnej małego skandynawskiego kraju decyduje niemiecki Bank Federalny i Europejski Bank Centralny we Frankfurcie. Taka sytuacja przyniosła Duńczykom niebagatelne korzyści – bezrobocie spadło z ponad 10% do 5,2%, dochody państwa wzrosły. A jednak obywatele boją się euro, którego wprowadzenie będzie właściwie tylko dopełnieniem stanu faktycznego. „Nie chodzi nam wcale o pieniądze. Nie chcemy jednak roztopić się w europejskiej mieszance”, mówi Anders Pedersen, artysta z Kopenhagi.
Pozornie wydaje się, że Dania, niewielki, idylliczny, zamożny kraj, liczący 5,3 mln obywateli, ze świetnie rozwiniętym państwem opiekuńczym, soczyście zielonymi łąkami, na których pełno dorodnych krów, ze swymi nieskazitelnie czystymi ulicami i popularną królową nie ma powodów do obaw. A jednak, jak pisze amerykański dziennik „New York Times” – w Jutlandii można wyczuć strach, a mieszkańcy powtarzają za Hamletem, że „źle się dzieje w państwie duńskim”. Wiele jest przyczyn tego stanu rzeczy.
Dania miała kiedyś swoje bałtyckie imperium. Po przegranych wojnach ze Szwecją i Niemcami nic z niego nie zostało. Mieszkańcy jednak pamiętają o dawnej przeszłości i twardo bronią swego „państwa narodowego”, które uważają za zagrożone. Wciąż żywy jest lęk przed Niemcami. „Dania i tak jest tylko ogonem wielkiego germańskiego buldoga”, wzdycha prof. Ole Krarup, prawnik i socjalista. W „poprawkach” do Traktatu z Maastricht Kopenhaga wyjednała dla siebie „uregulowanie wyjątkowe”, zgodnie z którym obcokrajowcy mogą kupić w Danii nieruchomości tylko wtedy, jeśli mieszkają tu co najmniej 180 dni w roku. Chodziło o to, aby zbyt wielu, jak to się mówi „kiełbasianych Niemców”, nie wykupywało duńskiej ziemi. Nawet, jeśli komuś uda się kupić dom za pośrednictwem osoby podstawionej, sąsiedzi i tak rychło poinformują władze, jeśli posesja stoi pusta. „Nie może dojść do tego, by Duńczycy musieli w swoim kraju mówić po niemiecku”, oburza się „Ekstra Bladet”. W dyskusji o euro problem niemiecki odgrywa kluczową rolę. Jedni mówią, że poprzez unię, także walutową, można „zintegrować z Europą germańskiego olbrzyma”. Inni podkreślają, iż przyjęcie tej samej waluty, którą zaakceptowali już Niemcy, nie doprowadzi do niczego dobrego.
Duńczycy lękają się też o swój system państwa opiekuńczego – rząd gwarantuje hojne emerytury, długie urlopy rodzicielskie, bezpłatną służbę zdrowia i oświatę od przedszkola po uniwersytet. W zamian jednak obywatele muszą płacić bardzo wysokie podatki. „Jeśli zgodzimy się na euro, Bruksela rozkaże nam natychmiast obniżyć podatki do poziomu innych państw UE. To poważne niebezpieczeństwo, że nasze państwo opiekuńcze diabli wezmą”, powiedział Niels Meyer z organizacji Ruch Czerwcowy, skupiającej przeciwników Unii Europejskiej.
Negatywne wrażenie w Kraju Hamleta wywarły także sankcje nałożone przez 15 państw Unii Europejskiej na Austrię, w której rządzie znaleźli się szowiniści z populistycznej Partii Wolnościowej Jörga Haidera. Sankcje te stały się przykładem, że UE to nie tylko korporacja ułatwiająca handel masłem i śledziem, ale także polityczna wspólnota interesów, której członkowie mają ograniczoną suwerenność. Mieszkańcy Aarhus czy Kopenhagi obawiają się, że „wielcy” Wspólnoty Europejskiej, którzy najpierw pastwili się nad małą Austrią, potem postawią pod pręgierzem małą Danię. Władze Unii Europejskiej zdecydowały się ostatnio znieść sankcje wobec Wiednia, podobno także dlatego, by wywrzeć wpływ na wynik duńskiego referendum. Nastąpiło to chyba jednak za późno, by zmienić nastroje w Jutlandii.
Wreszcie pozostaje sprawa cudzoziemców. Liczba obcokrajowców w Danii, długo oferującej imigrantom bardzo dobre warunki, wzrosła od 1998 roku z 6,6% do 7,1%. W prasie duńskiej mnożą się opowieści o dokonywanych przez cudzoziemców przestępstwach i chuligańskich wybrykach, będących dziełem uczniów o ciemniejszym kolorze skóry. Rząd socjaldemokraty, Rasmussena, zareagował stanowczo. Imigrantom radykalnie obcięto świadczenia socjalne, zabroniono też młodszym niż 25 lat „nowym Duńczykom” (jak oficjalnie nazywani są imigranci) sprowadzania małżonków zza granicy – chodziło o to, by duńscy Turcy przestali szukać sobie żon w starej ojczyźnie (90% duńskich Turków znajduje sobie żony w Turcji, utrudnia to, oczywiście, proces integracji). Takiego ustawodawstwa nie ma żaden kraj w Europie. Minister spraw wewnętrznych, Karen Jespersen, zażądała, by kryminalistów z innych krajów osadzać na bezludnych wyspach. Szefowa populistycznej Partii Ludowej, Pia Kjaersgaard, domaga się nawet, aby azylantów, którzy złamali prawo, deportować z całymi rodzinami. Pani Kjaersgaard założyła swe ugrupowanie w 1995 r. Obecnie Partia Ludowa może liczyć na poparcie ponad 10% elektoratu. „Najważniejszą sprawą jest zachowanie naszej suwerenności. Euro zniszczy nasze narodowe władze i tożsamość, i to w czasie, gdy Dania staje się coraz bardziej wielokulturowa i zglobalizowana. Większość społeczeństwa tego nie chce”, twierdzi Kjaersgaard. Przeciwko unii walutowej są jednak również przedstawiciele lewicy. Socjalista, Ole Krarup, zwraca uwagę, że europejskie superpaństwo powstaje w sposób niedemokratyczny – politycy forsują unię bez pytania obywateli o zdanie. Niemcy nigdy np. nie przeprowadzili referendum w sprawie europejskiej integracji. Tak naprawdę wprowadzenie euro w Danii popierają jedynie młodzi mężczyźni z wyższym wykształceniem i częściowo mieszkańcy większych miast. Przeciwko są natomiast kobiety, emeryci, rolnicy i pracownicy sektora publicznego.
Jeśli Duńczycy w referendum odrzucą wprowadzenie euro, międzynarodowe skutki tej decyzji mogą być doniosłe. Wrogie wobec integracji nastroje mogą rozpowszechnić się w tych krajach Wspólnoty, które dotychczas unii walutowej nie przyjęły – w Szwecji, w Grecji i w Wielkiej Brytanii, gdzie i tak wspólna waluta uważana jest za „dzieło diabła”. Być może Unia Europejska rozpadnie się na dwie „ligi” – strefę euro i państw bardziej „nacjonalistycznych”, które zachowały własne pieniądze. Nic dziwnego, że międzynarodowi eurosceptycy, pragnący storpedować proces integracji, już skrzyknęli się pod egidą brytyjskiego dziennika „Daily Telegraph” i nazbierali 260 tys. marek na kupno ogłoszeń w duńskich gazetach. Oczywiście takich, które zachęcają rodaków Hamleta do powiedzenia: „nej”. Peter Ludlow, szef Centrum Europejskich Studiów Politycznych, ma więc rację, gdy twierdzi: „To referendum jest ważniejsze niż wszystko, co przeżyliśmy do tej pory”.

 

Wydanie: 2000, 39/2000

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy