Dwa oblicza trenera

Dwa oblicza trenera

Czy to w porządku, że czołowy gracz Bundesligi przyjeżdża na zgrupowanie i zachowuje się jak cham?

Rozmowa z Antonim Piechniczkiem

– Dla kogo nie ma dzisiaj miejsca w polskiej piłce?
– Na pewno dla słabych. Mogą zaistnieć tylko ludzie, którzy albo mają za sobą bogatą przeszłość – jak Boniek – z nazwiskiem, znający się na tym, albo bardzo bogaci, którzy chcieliby jeszcze wykazać się, oprócz tego, co robią na co dzień, działalnością czysto sportową.
– I to są, pana zdaniem, altruiści?
– Nie, zdecydowanie nie! I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Polska nie ma ani kogoś takiego jak Bernard Tapie, na tyle bogatego, żeby się bawić w sport i przy okazji robić karierę polityczną, ani kogoś takiego jak Silvio Berlusconi. Na tym etapie to my nie jesteśmy i jeszcze długo nie będziemy.
– Kiedyś byliśmy na etapie sterowania odgórnego.
– Owszem, byli ludzie kierowani do sportu odgórnie. Powie pan, że żaden z nich się nie sprawdził? Np. Włodzimierz Reczek? Cokolwiek o nim powiedzieć, to on był prezesem, który zdobył trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Hiszpanii w 1982 r. Za Reczka piłkarze zaczęli dostawać paszporty, wyjeżdżać do klubów zagranicznych. Ministrem z nominacji był też Marian Renke, którego wspominam z wielkim sentymentem. Jak dzisiaj porównam klasę i wartość Renkego do klasy i wartości – Panie świeć nad jego duszą – Dębskiego, to włos się jeży na głowie. Pan pyta, dla kogo nie ma miejsca w polskiej piłce, a ja się zastanawiam, dla kogo to miejsce powinno być. Tak generalnie, w piłce powinno być miejsce przede wszystkim dla tych, którzy wiedzą, na czym polega futbol czy w ogóle sport i znają realia, potrafią się w tej rzeczywistości poruszać. Nic po prezesie klubu, który będzie świetnie znał się na piłce, ale nie będzie miał pojęcia, jak zawierać kontrakt z telewizją albo odwrotnie.
– Chodziło mi przede wszystkim o to, czy w polskiej piłce jest miejsce dla Antoniego Piechniczka?
– Ja się nie czuję ani wyobcowany, ani wypalony. Mogłem przyjąć oferty z paru klubów, mogłem serio potraktować propozycję Wisły Kraków. Uznałem, że jeszcze nie pora. A czy jest miejsce dla Piechniczka? To pytanie nie tylko o Piechniczka. Również o sprawy podstawowe. Nie da się oddzielić sportu od innych dziedzin, inaczej go traktować. Można zapytać, czy jest miejsce w życiu politycznym i zawodowym dla ludzi o zdrowych zasadach, czy tylko dla gangsterów, „owsiplacków” i innych wszelkiej maści „przekrętłów”? Bo ja mimo wszystko uważam, że jest.
– A jak oceniać efekty pańskich powrotów do reprezentacji i do Górnika Zabrze?
– Po prostu popełniłem błędy wynikające z mojej natury. Należę do ludzi, którzy nie dają się długo prosić, nie mają wielkiego mniemania o sobie, są łatwowierni, darzą zaufaniem innych, mierzą ich własną miarą. Myślę cały czas w ten sam sposób: skoro jestem uczciwy, to dlaczego tamten miałby być nieuczciwy? Mam świadomość, że straciłem przez to prestiż. Bo przecież na mnie można patrzeć, z jednej strony, przez pryzmat startu w dwóch mundialach, przez pryzmat bardzo udanej dekady pracy za granicą, która zaowocowała olimpiadą w Seulu, eliminacjami MŚ z reprezentacją Tunezji i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, tytułami mistrzów krajowych i pucharami. To był jeden Piechniczek. A drugi to właśnie ten, który ponownie podejmował pracę w reprezentacji Polski i w Górniku.
– Przegrał pan?
– Nie sądzę, żebym poniósł porażkę czysto merytoryczną, trenerską. Prowadzona przeze mnie reprezentacja wcale nie grała tak źle, jak niektórzy mówią. Trafiliśmy na Anglików i Włochów. Powiedzmy sobie szczerze – to nie Białoruś i Ukraina. Cieszmy się z tego, co mamy, ale zachowajmy proporcje. Wówczas działacze angielscy mówili, że nigdy jeszcze Polska nie była tak blisko zwycięstwa na Wembley. Ale to sfera czysto sportowa. Sedno tkwi w czym innym. I wtedy, i później byłem kartą przetargową dwóch wysokiej klasy pokerzystów: Mariana Dziurowicza w reprezentacji i Stanisława Płoskonia w Górniku. Tu rzeczywiście mam do siebie żal, bo wszyscy ludzie dookoła uprzedzali mnie: Antek zostaw, Antek nie bierz tego.
– Ale pan wziął.
– Bo zawód trenerski nie polega na tym, że się przebiera w ofertach jak w ulęgałkach. Ja nie jestem Miss World, na której skinienie palcem natychmiast zjawi się dziesięciu dżentelmenów z wielką forsą. Można rozważać różne ewentualności przed powzięciem decyzji, ale czy one spowodują odrzucenie pracy z reprezentacją? A taką propozycję od Mariana Dziurowicza przecież dostałem. Mój błąd polegał na tym, że wyraziłem zgodę praktycznie bezwarunkowo. Później jeszcze ktoś mi powiedział, że dodatkowo popełniłem wtedy błąd taktyczny, bo trzeba było wpuścić na te eliminacje mistrzostw świata Janusza Wójcika. Awansowałby – brawo, choć prawdopodobnie jego wynik byłby taki jak mój. Ale trzeba było brać kadrę nie przed Wójcikiem, a po nim. Z prostego powodu: nie miałbym tylu dziennikarskich wrogów, nie byłoby tej całej dzikiej nagonki, nie byłbym atakowany za to, że stanąłem na drodze do sukcesów „trenerowi tysiąclecia”.
– Nawet jeśli jest tak, że „Dziurowiczowi się nie odmawia”, Płoskoń to nie Dziurowicz.
– I mój drugi błąd polegał właśnie na tym, że nie odmówiłem również prezesowi Płoskoniowi w sytuacji, gdy Górnik miał pięć punktów w tabeli. Prawda jest taka, że zdobyłem 18 punktów. Bez nich Górnik by spadł. To było 60–70% utrzymania. O reszcie nie będę mówił. Natomiast jeśli chodzi o porównania – szkoła i kindersztuba Dziurowicza i Płoskonia jest prawie taka sama. Różnica polega na tym, że Dziurowicz bije Płoskonia na głowę elegancją. Nie wdawałem się z panem Płoskoniem w polemiki, gdy mnie obrażał. Powiem tylko jedno: tacy ludzie nie mają prawa być prezesami polskich klubów. I to jest słabość polskiej piłki. Ja Płoskoniowi nie odbieram możliwości działania w swojej firmie i robienia kariery finansowej. Niech robi, co chce. Byle nie w sporcie. W dodatku perfidia tych czasów polega na tym, że nie można takich ludzi usunąć, chyba że spełni się ich żądania finansowe, jakie stawiają za sprzedaż akcji klubu. Niech sobie pan wyobrazi w Bayernie, Realu czy Milanie faceta stojącego na czele klubu, który powie: „A ja mam 86% akcji sportowej spółki i reszta mnie nie obchodzi, mogą sobie grać nawet w czwartej lidze”. To się w głowie nie mieści. I jeszcze jedno. Nieszczęście polskiej piłki, wielu działaczy i trenerów polega na tym, że nie potrafią nazywać rzeczy po imieniu. Z całym szacunkiem dla poprzedników – byłem w Górniku pierwszym od lat trenerem, który nazywał rzeczy po imieniu. Problem polegał na tym, że piłkarze siedzieli w kieszeni Płoskonia, a nie Piechniczka.
– Oni oczekiwali kasy, a nie rad.
– Coś panu jeszcze opowiem. To było w czasie, gdy drugi raz pracowałem z kadrą. Przebywaliśmy na obozie w Wiśle. Mój zięć, kiedy zobaczył warunki przygotowań i stroje piłkarzy, skomentował to krótko: „Gdybym ja w ich wieku dostał taką szansę, to gryzłbym trawę”. To słowa człowieka, który odniósł wielki życiowy sukces, jest profesorem muzyki w Stanach, szefem kwartetu Pendereckiego. Wie pan, może jestem naiwny, ale wierzę, że czasy znormalnieją. I np. pan jako rodzic powie dziecku: „Nie pójdziesz do klubu, gdzie od razu ci zapłacą, ale tam, gdzie wszystko jest poukładane normalnie, a ty masz szansę dojść do wyników”. Tak jak z uczelniami – może ich być bardzo dużo, ale młodzi chcą iść tam, gdzie jest marka i dyplom gwarantujący przyszłość. Oczywiście, zawodników wychowują rodzice, szkoła i klub. Ale nie tylko. Przecież chłopak, który chce zostać piłkarzem, nie zaczyna dnia od kopania piłki, lecz od lektury gazety. No i czyta sobie listę trenerów, którzy mają wylecieć z pracy. Ten na pierwszym miejscu, tamten na szóstym. Pan sobie wyobraża sytuację, żeby „Rzeczpospolita” drukowała listę ministrów do wywalenia? Albo ktoś inny listę aktorów i aktorek do zwolnienia? Natychmiast proces i po sprawie. A tu nic. Winni braku reakcji są PZPN i sami trenerzy. To akurat taki zawód, który wiąże się z autorytetem i prestiżem.
– Ci, którzy teraz działają w polskiej piłce, są przecież w dużej części pańskimi wychowankami.
– Nie można wszystkich wrzucić do jednego worka. Jest spora grupa, której trudno byłoby coś zarzucić od strony etycznej. Z drużyny, która zdobyła trzecie miejsce w 1982 r., więcej zawodników robi karierę trenerską niż z tej Kazimierza Górskiego. To normalne, że następuje zmiana pokoleniowa. Ale jak w życiu politycznym są Sejm i Senat, tak w piłce taki „senat” powinni stanowić trenerzy z większym stażem i doświadczeniem, choć młodym może się wydawać, że bez problemów potrafią już wszystko zrobić sami.
– Wróćmy do poprzedniego wątku. Wasi następcy nie trafiają do zawodu prosto z boiska, ale z uczelni i po kursach.
– Na uczelniach i kursach trenerskich brakuje zajęć z etyki. To jest podstawa w dzisiejszych czasach, a mamy je wilcze, krwiożercze, gangsterskie, żeby nie powiedzieć wprost: sk…
– To od razu jedno zagadnienie z nie tak odległej przeszłości: Władysław Stachurski zostaje zwolniony z funkcji selekcjonera po sparingach, a jego miejsce zajmuje szybko Antoni Piechniczek…
– No i właśnie: czy Piechniczek zachował się etycznie, czy nieetycznie? Generalnie – nieetycznie, ale trzeba też zawsze znać źródła i kulisy. Problemów do rozstrzygania na pewno by nam nie zabrakło. Nie tylko w sprawach dotyczących relacji między trenerami. A czy na przykład ktoś będący dziennikarzem lub komentatorem ma prawo obrażać szkoleniowców? Jak traktować zawodnika, który podczas meczu czyni wymowne gesty pod adresem trenera? Albo czy jest w porządku, jeśli do czołowego gracza Bundesligi nie ma tam najmniejszych zastrzeżeń, a on po przyjeździe na zgrupowanie do Polski zachowuje się jak cham? Przynajmniej mam tę satysfakcję, że próbowałem egzekwować zachowanie zgodne z podstawowymi normami. Tylko jaki to miało sens, gdy na moje propozycje ukarania, słyszałem od prezesa w odpowiedzi: „Uuuu, a kto będzie bramki strzelał?”. Niech mi pan pokaże u nas jednego prezesa, który gra o mistrzostwo albo utrzymanie, nagle drużyna łapie go za gardło i stawia żądania, że nie zapłacił, że ma zapłacić więcej, a on na to powie: „Panowie, a kto powiedział, że z wami muszę w tym roku zrobić mistrza? Kto wam powiedział, że muszę się utrzymać? Nie podoba się wam – za drzwi. Ja zrobię mistrzostwo na zdrowych zasadach i ze zdrową drużyną”. Znam takie kluby i prezesów. Ale nie w Polsce. I dalej: nie ma u nas jednolitego programu szkolenia oraz możliwości porównania, konsekwencji. Najłatwiej byłoby to zrobić w PZPN. Żeby chłopak z młodej drużyny Andrzeja Zamilskiego miał podobny zestaw ćwiczeń i taktyki jak w pierwszej reprezentacji Jerzego Engela. Bo jak przyjdzie do niego po sześciu latach, będzie wiedział, o co chodzi.
Ja zacząłem się uczyć wielkiej piłki, gdy zostałem powołany po raz pierwszy na centralny obóz juniorów organizowany przez PZPN, a szefem wszystkiego był we Wrocławiu Kaziu Górski. Zgrupowano nas na trzy tygodnie – razem ponad 220 osób. 11 drużyn reprezentujących województwa plus kadra Górskiego. Codziennie rano trening, a po południu mecze. Poznawaliśmy się, wyrastało potem z tego grona wielu świetnych piłkarzy. A teraz – działacze sami nigdy nie grali w piłkę, więc skąd pewne rzeczy mają im przyjść do głowy. Często wielu byłych zawodników zostaje zupełnie z boku. Nikt nie chce skorzystać z ich wiedzy i doświadczenia.
– A co można zrobić?
– Byłem niedawno zaproszony przez grupę młodzieży. 7–14 lat, przekrój całej szkoły podstawowej. Pytania i odpowiedzi. „Wiecie, gdzie jesteście?”. „Wiemy, w Wiśle”. „A z kogo Wisła słynie?”.
„Z Małysza”. „A kto jest najskuteczniejszym piłkarzem naszej reprezentacji?”. „Olisadebe”.
„A chcielibyście być Małyszem czy Olisadebe?”. Jednogłośnie padła odpowiedź: „Olisadebe”. To jest ta siła, ten moment. Niezepsuci chłopcy. Jeśli oni chcą zostać takimi piłkarzami jak Olisadebe, trzeba im stworzyć warunki i zdrowe zasady, żeby to osiągnęli. Może ja jestem za dużym optymistą, ale wszystko jest do zrobienia.

Wydanie: 2001, 34/2001

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy