Dylewo stoi na głowie

Dylewo stoi na głowie

Za absurdalnym oskarżeniem żony archeologa o kradzież cennej rzeźby kryje się dziwna intryga

Policjanci z Ostródy zastukali do warszawskiego mieszkania państwa Mikockich, archeologów – Tomasz Mikocki jest naukowcem o międzynarodowej sławie – 13 listopada br. o 6.30 rano. Ze zgodą prokuratora na przeprowadzenie rewizji. Obudzili ich małe dziecko, bo szukali w pokojach ważącej około 1,5 tony rzeźby. Przetrząsnęli biurko profesora. Następnie oświadczyli, że zabierają jego żonę Monikę na przesłuchanie do Ostródy.
Monika Muszyńska-Mikocka miała tego dnia zamówioną wizytę w szpitalu, gdzie leczy migrenę. Musiała zaopatrzyć się w leki. Funkcjonariusze eskortowali ją do przychodni. W policyjnym areszcie znalazła się w południe. Tego dnia prokurator nie miał czasu na przesłuchanie. Podejrzaną umieszczono w celi. Spędziła tam 48 godzin. Zabrano jej wszystkie rzeczy osobiste, również lekarstwa. Nie mogła nawet umyć zębów.
Następnego dnia odbyły się cztery konfrontacje. Trzy osoby nie rozpoznały podejrzanej. Czwarty świadek, Janusz S., oświadczył, że widział tę panią z kilkoma mężczyznami w Dylewie w dniu kradzieży rzeźby.
Prokurator z Ostródy zamierzał wystąpić do sądu o zastosowanie wobec Mikockiej aresztu. Uniknęła celi tylko dlatego, że rodzina wpłaciła kaucję – 100 tys. złotych. Ale musi meldować się w komisariacie. Odebrano jej paszport.
W ubiegłym tygodniu oskarżona Monika Mikocka jeszcze raz była konwojowa do Ostródy, tym razem uczestniczyła w wizji lokalnej. Gdy dojechała z prokuratorem do Dylewa, we wsi było już zupełnie ciemno. Główny świadek oskarżenia, miejscowy rolnik, zeznał, że do brzegu stawu, skąd skradziono rzeźbę, podjechały dwa dostawcze samochody. Choć pytania prokuratora dotyczyły wydarzenia sprzed roku, świadek doskonale pamiętał numery rejestracyjne i twierdził, iż widział, że na przyczepę włożono rzeźbę – przy pomocy łopaty. Świadek pamiętał, że kobieta kradnąca cenne dzieło sztuki była czarnowłosa; powtórzył to wielokrotnie.
Monika Muszyńska-Mikocka miała podczas wizji wełnianą czapkę ściśle przylegającą do twarzy. Jest naturalną blondynką i nigdy włosów nie farbowała.

Żadnej prawdy nie znamy

– Prawie codziennie jesteśmy na pierwszych stronach naszej gazety – chwalą się mieszkańcy Dylewa, małej popegeerowskiej wsi pod Ostródą. Zaczęło się od tego, że latem warszawscy archeolodzy odnaleźli w zapuszczonym parku pałacowym, będącym przed wojną własnością rodu von Rose, unikatowe rzeźby Adolfa Wildta, wielkiego włoskiego rzeźbiarza przełomu XIX i XX wieku (pisaliśmy o tym w „Przeglądzie” w nr 32). Była to tylko część kolekcji, bo wcześniej, w listopadzie ub.r., ktoś ukradł z parku leżącą w błocie marmurową głowę ogrodnika Johanna Larassa, dłuta Wildta, wycenianą na około 50 tys. dol. Kradzieży dokonano niemal w biały dzień, przy pomocy specjalistycznego sprzętu, bo głowa znajdowała się na wyspie na parkowym stawie, w miejscu trudno dostępnym. Mimo to nikt z miejscowych niczego nie słyszał ani nie widział.
Po roku nagle znaleźli się świadkowie, którzy szczegółowo opisali zdarzenie. Jeden z nich, Janusz S., zeznał, iż na miejscu przestępstwa widział żonę prof. Tomasza Mikockiego, archeologa prowadzącego latem wykopaliska w Dylewie. Potwierdził to również podczas konfrontacji.
Kiedy 13 listopada br. zatrzymano Monikę Muszyńską-Mikocką i umieszczono w ostródzkim areszcie, domysłom, spekulacjom i plotkom nie było końca. Atmosferę dodatkowo podgrzali zjawiający się w miejscowości raz po raz dziennikarze. – Pani, do sklepu spokojnie nie przejdziesz, bo wszędzie kamerują – skarży się napotkana kobieta – podtykają nam mikrofony, magnetofony i pytają o to samo, zwariować można, a policja nie lepsza. Zajeżdża na podwórko i prawdę mówić każe, a my żadnej prawdy nie znamy, nie wiemy nawet dokładnie, gdzie ta rzeźba leżała.
Gdy kobiety pomstują, mężczyźni zacierają ręce. Nareszcie jest okazja namówić obcego na buteleczkę. Na mój widok krzyczą już z daleka: – O, sponsor idzie!
Ostatecznie jednak postanawiają udzielić mi przedświątecznej promocji. Jeden z parkowych obiboków, o maślanym już spojrzeniu wzdycha: – Ech! Tyle razy przy tej głowie się chlało, nawet kieliszki stawialiśmy na postumencie. Żeby wtedy człowiek wiedział, że to tyle warte, to sam by zabrał.

Świadek i białe myszki

Łucja Żudro, jedna z najstarszych mieszkanek Dylewa, która pamięta jeszcze rodzinę von Rose, o głównym świadku oskarżenia ma wyrobione zdanie. Kiedy pytam ją o 30-letniego Janusza S., maluje na czole kółko, bez słowa komentarza.
Sąsiadka Janusza S. najpierw nie chce się wypowiadać, ale potem wybucha: – Przecież cała wieś wie, że on szkołę specjalną ledwo co skończył, a policja go po prokuraturach ciąga.
Rodzice Janusza S. też nie umieją ukryć irytacji. Rozmawiają ze mną przez płot, bo dość już mają dziennikarzy, policji, a zwłaszcza syna, który niepotrzebnie zaplątał się w całą sprawę. – Napił się i przed klubem o wszystkim rozgadał. Potem sołtys policję zawiadomił. Inni też gadali, ale wycofali się w porę, a on został.
Janusza S. podobno w domu nie ma, poszedł na spacer z pieskiem. Kiedy zmierzam główną drogą w stronę szosy, zauważam na łące szczupłego mężczyznę w czapce, z czarnym kundlem u nogi. Właściciel psa macha na mnie zawzięcie. Podchodzę. Milczy. Kiedy pytam, po co mnie zawołał, mówi, że chciałby się wyżalić. W domu nie może rozmawiać, bo rodzice ciągle na niego krzyczą. Na dodatek policja zakazuje kontaktów z dziennikarzami i grozi trzyletnią odsiadką za fałszywe zeznania.
Proponuje, abyśmy zeszli z pagórka niżej, bo nas zobaczą. – Kto? – dociekam, gdyż w promieniu kilometra nie ma żywego ducha, ale nie otrzymuję odpowiedzi. Wyciągam papierosy, częstuję, pali jednego za drugim, cały roztrzęsiony. – Sam zostałem, sam, inni się wykręcili, a mnie teraz ciągają, przestawiają jak manekin jaki z miejsca na miejsce, jakbym oskarżonym był, a nie świadkiem…
Pytam, czy rzeczywiście widział wtedy żonę prof. Mikockiego. Odpowiada wymijająco, że na pewno była tam kobieta z ciemnymi włosami do ramion i w płaszczu. Tłumaczy, że więcej trudno było dostrzec, bo zmierzchało i padała mżawka. – Ale żona profesora jest blondynką – oponuję. – Mogła perukę założyć – dodaje bez zastanowienia, jakby wyuczył się tej kwestii. Kiedy jeszcze raz pytam, czy jest stuprocentowo pewny, bo to przecież poważne oskarżenie, długo się zastanawia, a potem mówi tak cicho, że ledwie słyszę: – Sylwetka ta sama była, tylko to…

Ze świętego miejsca wzięli

Przed kradzieżą zdarzył się pewien incydent w miejscowym kościele. Z listu biskupa Jacka Jezierskiego, skierowanego 6 sierpnia br. do ministra kultury: „Dnia 5 sierpnia 2002 r. mężczyźni, którzy wykonują prace archeologiczne w Dylewie, wtargnęli na teren kościoła i zabrali znajdujące się tam od wielu lat rzeźby Adolfa Wildta: sfinksa oraz popiersie Franza von Rose. Mężczyźni ci nie okazali żadnych dokumentów potwierdzających uprawnienie do takiego działania. W kościele rzeźby były zabezpieczone. (…) Proboszcz parafii, ks. Andrzej Tenus, prosił kierującego grupą o skontaktowanie go z Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków. W następstwie tego konserwator Jacek Wysocki telefonicznie przekazał mu swoją decyzję o przeniesieniu rzeźb. Dodatkowo wiele do życzenia pozostawia urzędniczy profesjonalizm Pana Jacka Wysockiego. Podczas telefonicznej rozmowy z Księdzem Proboszczem był agresywny w słowach oraz lekceważąco odnosił się do niego”.
Opisany incydent obserwowało całe Dylewo. – Wszystko nam zabrano, nawet te głowy z groty. Może dla niektórych jesteśmy rozpitą, popegeerowską wsią, ale swój honor mamy – słyszę od jednego z mieszkańców. Wielu uparcie łączy zajście w kościele z późniejszym oskarżeniem żony prof. Mikockiego.
Jeden z zatrudnionych przy wykopaliskach mężczyzn twierdzi co prawda, że profesora przy zajmowaniu rzeźb z kościoła nie było, ktoś inny przypomina sobie, że obiecywał on zebranie wszystkich dzieł w jednym miejscu w Dylewie lub w Ostródzie, ale to nie umniejsza żalu. Nikt nie wierzy, że to nastąpi. – Dlaczego te rzeźby mają iść w świat, czemu tu nie mogą zostać? – denerwuje się sołtys Szałata. – Ale przecież je dewastowaliście – oponuję. – Te przy kościele były bezpieczne.

Kto kim kręci

Sprawa kradzieży „Głowy ogrodnika” z dnia na dzień wzbogacana jest o nowe wątki, których prawdziwość trudno ustalić. Emocje sprzyjają konfabulacji, a tę podsycają też nieporadne działania policji. Po kradzieży rzeźby wszczęto postępowanie, ale na skutek nieznalezienia sprawców zostało ono po kilku tygodniach umorzone. Przez rok nie zabezpieczono śladów, nie szukano świadków (chociaż prof. Mikocki monitował w tej sprawie ministerstwo) z taką determinacją jak obecnie.
– Kto tym kręci? – zastanawiają się stojący pod sklepem mężczyźni, wcześniej zatrudnieni przy wykopaliskach. O prof. Mikockim wypowiadają się dobrze. – Siwy to fajny chłop był, można było się z nim dogadać. Lubił, aby wszystko sprawnie szło. Jak tylko ktoś z nas coś znalazł, to profesor krzyczał: „Mam!” i natychmiast przybiegał jego pomagier z aparatem, robili dokumentację przy wszystkich.
Emerytowany historyk Stanisław Panczocha też nie może uwierzyć w winę profesorowej. – Dla mnie to szlachetni ludzie.
Jednak o roli archeologów w zabraniu rzeźb z kościoła Stanisław Panczocha nie chce mówić, podsuwa mi jedynie list biskupa Jezierskiego. Podobnie zachowują się inni dylewianie; gdzieś w tle ich poprawnych wypowiedzi na temat Mikockich pobrzmiewa ledwo uchwytna nutka złośliwej satysfakcji.
– Dobrze, że jest trochę szumu wokół Dylewa – mówi sołtys Szałata. – Może ktoś wreszcie się nami zainteresuje? We wsi mamy zabytkowy kościół, któremu wichura dach zerwała. Sami składaliśmy się na ten dach po pięć złotych miesięcznie, gdyż na 130 rodzin tylko 15 ma pracę. Kiedy w końcu kupiliśmy krokwie, przyjechał urzędnik od konserwatora zabytków i orzekł, że są nieodpowiednie. Prosiłem prof. Mikockiego o pomoc, ale skończyło się na obietnicach, a przecież tyle rzeczy od nas wywiózł do warszawskich muzeów…
współpraca Helena Kowalik

 

Wydanie: 2002, 49/2002

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Anonim
    Anonim 31 sierpnia, 2018, 21:48

    Wielka szkoda, że nie było komu zadbać o wspomniany park, wszystkie rzeźby i kościół, Robiły wrażenie, to kawałek dorobku i historii Dylewa. Aktualnie park zarośnięty krzakami, rzeźby rozszabrowane, ale przy dobrej woli mieszkańców i księdza proboszcza myślę że kościół można by uratować postarać się ośrodki unijne, może urząd marszałkowski by też trochę dofinansował albo podpowiedział o dodatkowym źródle dofinansowania, może konserwator zabytków bo niewątpliwie kościół w Dylewie jest zabytkiem. Byłam wczoraj i o zgrozo mało serce mi nie pękło z żalu zapach stęchlizny , złuszczająca się farba na ścianie i elementach drewnianych i atakująca wilgoć ścian wdzierająca się od ziemi, Biedna społeczność Dylewa nie poradzi sobie z tym problemem bo na pewno nie wszyscy nawiedzają kościół.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy