Dyplom z internetu

Dyplom z internetu

Choć koronawirus szybko pozamykał restauracje w Stanach Zjednoczonych, niektóre z nich dość niespodziewanie zaczęły odgrywać nową rolę. Wprowadzenie masowej izolacji i przymusowej kwarantanny wygnało studentów z kampusów i sal wykładowych z powrotem do domu, a zajęcia przeniosło do przestrzeni wirtualnej. Okazało się jednak, że nawet w USA, gdzie szkolnictwo wyższe jest znacznie bardziej zdigitalizowane niż w innych częściach świata, przejście na zdalne nauczanie nie było takie proste. Również dlatego, że wyprowadzka z akademika często była dla studentów tożsama z utratą dostępu do internetu.
Parkingi pod restauracjami McDonald’s i Burger King oraz innych sieci fastfoodowych, które, choć zamknięte, nadal miały włączone darmowe sieci bezprzewodowe, w wielu miejscach zapełniły się samochodami młodych ludzi. Nie przyjeżdżali tam oni po jedzenie, ale po dostęp do internetu, żeby wysłuchać wykładu czy wysłać pracę zaliczeniową. I nawet jeśli im się to udawało, jeśli mimo problemów finansowych, technicznych i mentalnych zakończyli ten semestr z sukcesem, ostatnie kilka miesięcy trwale odciśnie się na ich ścieżce edukacyjnej. Pandemia zabrała im bowiem w tym roku nie tylko fizyczne uczestnictwo w zajęciach, ale też społeczne aspekty przebywania na uczelni – od bliskich znajomości i sportowej rywalizacji do spraw dużo bardziej fundamentalnych, jak dach nad głową i gwarancja regularnych posiłków.
Według amerykańskiego portalu Chronicles of Higher Education, zajmującego się tematami oświaty i szkolnictwa wyższego, bankructwo z powodu koronawirusa może ogłosić nawet sto prywatnych uczelni w całych Stanach Zjednoczonych. Bez względu na to, czy zdecydują się na powrót studentów na kampusy. W obu scenariuszach – powrocie do nauczania fizycznego i pozostawieniu sporej części kursów w internecie – koszty przestaną się bilansować z wydatkami. Jeśli bowiem władze uczelni otworzą ponownie sale wykładowe, będą musiały zapewnić środki bezpieczeństwa sanitarnego. Nie chodzi tu tylko o maseczki czy płyny do dezynfekcji, ale przede wszystkim o nieporównywalnie droższe regularne testowanie studentów i pracowników, najpewniej nie rzadziej niż raz w tygodniu. W USA pandemia wciąż nie wyhamowuje, w chwili powstawania tego artykułu trzy stany – Arizona, Floryda i Teksas – właśnie rejestrowały najwyższe od początku marca liczby zachorowań. Nie ma zatem przesłanek, żeby myśleć, że za kilka miesięcy, kiedy rozpocznie się nowy rok akademicki, populacja studencka będzie na tyle zdrowa, żeby jej nie badać.
Zwłaszcza że w Stanach Zjednoczonych, ale też w wielu krajach europejskich, rozpoczęcie studiów to często przełomowy moment życia. W USA na czteroletni program studiów pierwszego stopnia zapisanych jest w tej chwili 10,9 mln osób, jak podaje tamtejszy Departament Edukacji. Aż 83% z nich uczy się poza miejscem stałego zamieszkania. Innymi słowy, ponad ośmiu na dziesięciu amerykańskich studentów opuszcza dom rodzinny, żeby otrzymać dyplom. Powody ku temu są różne – od warunków socjalnych przez stypendia naukowe i sportowe po dostępne kierunki studiów i wielkość wybranego college’u. Wyjazd na studia to zatem skok w dorosłość. Niesie konieczność socjalizacji w nowym otoczeniu, często stanowi wyzwanie w przełamywaniu stereotypów rasowych czy płciowych. W kontekście szalejącej pandemii oznacza on jednak fakt znacznie bardziej prozaiczny. We wrześniu i w październiku do kampusów zjechałyby tysiące studentów z całego kraju, czasami nawet całego świata. Każdy z nich mógłby być nosicielem COVID-19. Powrót do fizycznego nauczania stanowi więc ryzyko, którego być może wiele uczelni nie odważy się ponieść.
Koszty odmrożenia byłyby bowiem szokujące. Christopher Newfield, profesor ekonomii na Uniwersytecie Kalifornijskim, wylicza, że cotygodniowe testowanie całej populacji studentów i pracowników mogłoby zabić nawet takiego publicznego giganta jak jego uczelnia. Rozbita na aż 23 osobne jednostki dydaktyczne rocznie edukuje ponad 5% wszystkich amerykańskich studentów. Gdyby wszyscy zdecydowali się na powrót do sal wykładowych, całkowity koszt regularnego ich testowania przez najbliższy rok akademicki wyniósłby prawie miliard dolarów, wylicza Newfield. Rektor uczelni, prof. Timothy White, już teraz zapowiedział, że kwota ta znacząco przekracza możliwości finansowe uczelni. W zawoalowany sposób dał zatem do zrozumienia, że wszyscy jesienią na kampus na pewno nie wrócą.
Oczywiście można nauczanie na stałe przenieść do sieci. Harvard już podjął decyzję, że w nowym roku akademickim zdalna edukacja będzie się odbywać na sześciu z 12 wydziałów. Z fizycznego nauczania zupełnie z zrezygnowało brytyjskie Cambridge, połowę zajęć w internecie zrealizuje też prestiżowa paryska Sciences Po. Zdalne wykłady nie są zresztą wymysłem czasów pandemii – nawet na wspomnianych oddziałach Uniwersytetu Kalifornijskiego co czwarty z 482 tys. studentów przynajmniej jeden kurs w roku realizuje w całości online.
Jeśli jednak zdalne nauczanie miałoby trwać cały najbliższy rok, należy postawić pytanie, jak studentów cyfrowych porównywać z tymi, którzy część zajęć zdążyli wcześniej odbyć w kampusach. Zwłaszcza jeśli chodzi o czesne. Nie da się bowiem ukryć, że fizyczna obecność w salach wykładowych to znacznie szerszy „pakiet usług” sprzedawany przez uczelnie. Oferuje on bliską interakcję z resztą studentów i z kadrą nauczycielską, dostęp do źródeł i zasobów naukowych, członkostwo w bractwach, stowarzyszeniach i klubach sportowych. Sieć tego wszystkiego nie zapewni. Nie mówiąc o samym prestiżu przebywania na zabytkowych terenach uczelnianych czy studiowania w bibliotekach i laboratoriach, z których korzystali prezydenci i nobliści.
Dlatego coraz więcej uczelni, zarówno w USA, jak i w Europie Zachodniej, poważnie bierze pod uwagę możliwość wprowadzenia dwutorowego systemu rekrutacji – dla studentów chcących przebywać w gmachach uniwersytetów, oraz dla tych, którym wystarczy wykład na Skypie czy Zoomie. Oczywiście wiązałoby się to z dwiema taryfami opłat. Ci, którzy przez całą ścieżkę edukacyjną przeszliby wirtualnie, płaciliby mniej, bo nie korzystają z akademików, nie zużywają materiałów naukowych, nie trzeba by ich też testować na obecność COVID-19. „Fizyczny” dyplom z kolei stałby się jeszcze droższy, a tym samym zapewne bardziej ekskluzywny i prestiżowy niż dotychczas. Oznaczałby bowiem nie tylko to, że studenta stać na opłacenie nauki, ale też, że nie boi się choroby, co najpewniej wiąże się z kosztownym ubezpieczeniem medycznym.
Patrząc na problem z drugiej strony, można dostrzec pozytywy. Włączenie kursów w całości zdalnych do oferty najlepszych uniwersytetów to możliwość szerokiego przekazywania wiedzy. Prof. Michał Kosiński, wykładowca amerykańskiego Uniwersytetu Stanforda, jest zdania, że pod tym względem pandemia może się okazać wielkim wyrównywaczem. „Podczas normalnego roku akademickiego jestem w stanie wyuczyć, powiedzmy, 200 studentów. Co, jeśli przenieślibyśmy się w całości do sieci, i mógłbym wyuczyć ich dziesięć razy więcej?”, zauważył podczas majowej, oczywiście zdalnej, debaty o skutkach COVID-19, zorganizowanej przez Collegium Civitas.
Szkoła wyższa to jednak nie tylko miejsce nauki. I choć samą wartość edukacyjną w mniejszym lub większym stopniu da się przenieść do sieci, brak możliwości wyjazdu na studia w krajach takich jak Wielka Brytania czy USA może uderzyć w mobilność społeczną. Zwłaszcza za oceanem uczelnie, poprzez oferowane stypendia, dla utalentowanej młodzieży często bywają jedyną szansą na wyrwanie się z systemowej wręcz biedy i przebicie szklanego sufitu. Wspominają o tym chociażby uczelniani sportowcy, którzy za cenę utrzymania statusu amatorów otrzymują od szkół miejsce w akademiku, zwolnienie z czesnego i posiłki w uczelnianych kantynach. A przede wszystkim szansę na edukację i doradztwo mentorów. Wygnani do domu przez pandemię tracą całą tę sieć wsparcia. Z tego punktu widzenia trudno więc mówić o wielkim wyrównaniu, raczej o pogłębianiu istniejących już nierówności.
Choć pandemia wcale się nie zatrzymała, świat stara się ją oswajać, przynajmniej mentalnie. Widać jednak już teraz, że będziemy musieli się przyzwyczaić nie tylko do wirusa, ale też do większej niż wcześniej aktywności w sieci. Wirtualna uczelnia zapewni nam wprawdzie bezpieczeństwo, ale kosztem bezcennych doświadczeń życiowych. Ile wówczas tak naprawdę będzie wart nasz dyplom?

Wydanie: 2020, 26/2020

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy