Dżentelmen w operze – rozmowa z Bogusławem Kaczyńskim

Dżentelmen w operze – rozmowa z Bogusławem Kaczyńskim

Na takie przypadki jak prezenter w czarnym garniturze i pod krawatem, ale w białych tenisówkach i bez skarpetek, już nie reaguję

Bogusław Kaczyński (ur. w 1942 r. w Białej Podlaskiej) najbardziej znany polski popularyzator opery, operetki i muzyki poważnej. Twórca telewizyjny, animator kultury i prezenter. Autor ponad 20 książek. Prowadził transmisje telewizyjne największych wydarzeń muzycznych z kraju i zagranicy. Jego najważniejsze programy w TVP to m.in. „Operowe qui pro quo”, „Zaczarowany świat operetki”, „Rewelacja miesiąca”. Był twórcą Festiwalu Muzyki w Łańcucie, którym kierował w latach 1980-1990, a od 1982 r. dyrektorem Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy. W latach 1993-1996 prorektor Akademii Muzycznej w Warszawie. W latach 1994-1998 dyrektor Teatru Muzycznego Roma.
W marcu 2007 r. doznał udaru mózgu, czego skutkiem były częściowa utrata zdolności mówienia i paraliż prawej strony ciała. Po intensywnej rehabilitacji część dolegliwości ustąpiła.
W plebiscycie „Polityki” „Koniec wieku” zaliczony do dziesięciu największych osobowości telewizyjnych XX stulecia. W 2002 r. podczas gali z okazji 50-lecia TVP otrzymał statuetkę i tytuł „Gwiazda Telewizji Polskiej”.

Jest pan najbardziej rozpoznawalnym popularyzatorem muzyki. Jak pan do tego doszedł? Jaka jest recepta na taką karierę?
– Doszedłem do tego ogromną, uporczywą i wieloletnią pracą. Zacząłem, gdy miałem trzy i pół roku i dałem pierwszy publiczny występ. Wkrótce pojawił się popularyzatorski cel – choć jego formy z czasem się zmieniały. Bo nie tylko grałem, ale też z wielkim przejęciem opowiadałem o muzyce. Później okazało się, że po kontuzji ręki nie zostanę pianistą, ale studia z zakresu teorii muzyki w akademii muzycznej pomogły w doskonaleniu form jej prezentacji. Miałem znakomitych profesorów i dzięki nim zwiększyło się moje zrozumienie problemów tej sztuki i sposobów jej przybliżania. Wypracowałem też własne metody opowiadania ludziom o pięknie zawartym w dźwiękach. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli chcę trafić do wszystkich odbiorców, nie może to być opowieść zbyt skomplikowana i nafaszerowana profesjonalnymi terminami. Nie chciałem zaczynać od tego, że np. w siódmym takcie dzieła pojawia się ciekawa struktura harmoniczna, bo to będzie zrozumiałe tylko dla garstki odbiorców. Zrozumiałem, że muszę działać zgodnie z maksymą wieszcza: oby ta muzyka zbłądziła pod strzechy.

Trzeba było pod te strzechy jakoś się dostać…
– Od początku bardzo pomocna była telewizja, gdzie mogłem realizować swoje marzenia i plany. Rezultaty przeszły moje najśmielsze oczekiwania, bo wcale nie liczyłem na to, że prezentowana muzyka klasyczna stanie się aż tak popularna wraz z jej otoczką kulturową. Program „Rewelacja miesiąca” nie schodził z ekranu przez 27 lat. Miał znakomity czas antenowy, posypał się deszcz nagród: liczne Wiktory, trzy Złote Ekrany, Superwiktor, a to tylko wzmacniało ugruntowane we mnie postanowienie, że muszę jeszcze usilniej pracować nad popularyzacją kultury muzycznej. Miałem wówczas sporo do powiedzenia w telewizji. Na antenie zaprezentowałem niezliczone spektakle operowe, baletowe i operetkowe w najlepszych światowych wykonaniach. Regularnie prowadziłem transmisje z międzynarodowych konkursów: chopinowskiego i im. Wieniawskiego, a także liczne jubileusze czołowych orkiestr i filharmonii czy zespołów baletowych. Te ważne wydarzenia dzięki telewizji były obecne w życiu Polaków, nie byliśmy do nich odwróceni plecami jak teraz. Ogromna widownia telewizyjna wiedziała przynajmniej, co się dzieje w polskiej i światowej kulturze, a bez tej wiedzy kultura traci sens.

Brzmi to trochę jak bajka o telewizji.
– Ja również tak to wspominam. W tym czasie zyskałem ogromne poparcie ludzi, którzy decydowali o polskiej kulturze, a także środowisk opiniotwórczych, i miliony wiernych telewidzów oraz radiosłuchaczy. To było przepiękne, bo transmisje wydarzeń muzycznych w kraju i za granicą odbywały się często, a telewizja była de facto centrum propagowania wysokiej sztuki muzycznej, tworzonej przez generacje największych kompozytorów. Dziś telewizję opanowali ludzie sprzyjający show-biznesowi, lansowaniu amatorszczyzny, którą przesiąknięty jest ekran telewizyjny. Słuchamy wycia i skowytów oraz bzdur opowiadanych w amatorskich kabaretach, a koszt tych programów jest nierzadko tak wielki, że w Hollywood wyprodukowano by za takie pieniądze nawet „Ben Hura”.

Robię to, co zawsze

Ma pan miliony przyjaciół wśród telewidzów, ale mówiąc takie rzeczy o obecnej TVP, robi pan sobie niemało wrogów.
– Kiedyś zwracałem uwagę na niepochlebne słowa i bardzo je przeżywałem, zwłaszcza gdy były wypowiadane bez powodu przez ludzi, którzy nawet ze mną nie konkurowali w dostępie do anteny, a i tak krytykowali to, co robiłem, z takim żarem. Z czasem moja skóra zgrubiała, zrozumiałem, że świat jest tak skonstruowany, i przestałem się tym przejmować. Dziś nie dbam o to, co ludzie powiedzą, nie biorę sobie ich uwag do serca. Robię to, co zawsze, mimo trudnego czasu, który spotyka kulturę wyższą.

Prócz popularyzowania muzyki w telewizji pisze pan książki, organizuje koncerty i festiwale muzyczne, kierował pan instytucjami artystycznymi, teatrem Roma i był prorektorem Akademii Muzycznej w Warszawie. Która z tych dziedzin była najważniejsza?
– Zawsze najważniejsze było dla mnie docieranie do ludzi z pięknem sztuki, otwieranie ich uszu i oczu na zjawiska nadprzyrodzone, jakimi są partytury muzyczne. Na moje koncerty i spotkania z publicznością przychodzą ludzie starsi i młodsi, a potem dziękują, że właśnie mnie zawdzięczają zainteresowanie operą. Niektórzy pamiętają słowa, jakimi posługiwałem się w programach telewizyjnych, pamiętają nawet, jak byłem ubrany 40 lat temu w programie, o którym ja już całkiem zapomniałem. Oczywiście zawsze starałem się trafiać do ludzi, aby moje słowa i prezentowana muzyka nie odbiły się od słuchaczy jak groch od ściany, aby coś w ludziach pozostało. I okazuje się, że dopiąłem swego.
Mam mnóstwo dowodów, że wiele osób wychowywało się na moich programach, a teraz prowadza swoje dzieci do opery i filharmonii. W Łańcucie podczas Festiwalu Muzyki wprowadziłem koncerty – przedstawienia tylko dla dzieci. Na początku był zaledwie jeden, potem dwa, skończyło się na czterech. Były tak popularne, że do Łańcuta przyjeżdżano nawet ze Szczecina, z Gdańska, z Łodzi, oczywiście też z Warszawy. To były głośne wydarzenia i mówiono, że „pan Boguś będzie opowiadał dzieciom bajki”. Nie obrażałem się za tego „Bogusia”, bo to znaczyło, że ludzie przyjęli mnie do swoich rodzin. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy po latach spotykałem osoby mówiące, że są moimi „dziećmi”, gdyż w dzieciństwie były na koncertach w Łańcucie. Myślałem, że działam jak siewca, który zazwyczaj nie widzi owoców swojej pracy, tymczasem mnie było dane podziwiać plony i urodzaj.

Jak wyglądały takie spotkania?
– Najczęściej nic ich nie zapowiadało. Np. po koncercie podszedł do mnie mężczyzna w sile wieku i powiedział, że dawno temu mnie poznał i właśnie wtedy zakochał się w muzyce i w teatrze. Po maturze wstąpił na wydział wiedzy o teatrze Uniwersytetu Jagiellońskiego i dziś zajmuje eksponowane stanowisko w kulturze. To był pierwszy przypadek i pierwsze zaskoczenie. Później w pewnym mieście wojewódzkim byłem podejmowany w gabinecie wojewody i gospodarz bez dłuższych wstępów wyznał mi: „Byłem pana »dzieckiem« z Łańcuta”. A kolejny taki przypadek zdarzył się za oceanem, w Chicago. Po koncercie w ogromnym Copernicus Center otrzymałem kosz biało-czerwonych kwiatów, a na dołączonej karteczce była prośba o krótkie spotkanie i podpis: „Dzieci z Łańcuta”. Do spotkania doszło i chwilę później odruchowo zapytałem: „A gdzie są dzieci?”. „Dzieci to my”, usłyszałem w odpowiedzi. To potwierdzenie mojego dorobku kulturowego, który wcale nie był wykalkulowany, jest jednak pomnikiem wieloletniej pracy w upowszechnianiu kultury.

Promocja tandety

Skoro już dokonuje pan takich podsumowań, zapytam, jak się zmieniła kultura w Polsce w ostatnich 25 latach.
– Byłem entuzjastą przemian zachodzących w Polsce i bardzo mi trafiło do przekonania hasło wygłaszane przez przywódców: bierzcie sprawy w swoje ręce. To zapowiadało uspołecznienie decyzji, prawdziwe społeczeństwo obywatelskie. Sądziłem, że będziemy realizowali swoje marzenia dużo lepiej niż poprzednio. Szybko jednak się zorientowałem, że to tylko hasło, za którym nie stoi żadne pozytywne działanie.
Pierwszy przykład – teatry oddano pod zarząd miast, co oznaczało, że decyzje podejmowali od tej chwili kompletni dyletanci. Sam tego doświadczałem, gdy jako dyrektor kwitnącej Romy patrzyłem, jak wspólnym wysiłkiem radnych i prezydenta Mizielińskiego niszczy się wszystko po kolei: kostiumy, dekoracje, zespoły. Wkrótce pozostały „ruiny Kartaginy”. Oczywiście buntowałem się przeciw takiej transformacji. Podobne kłopoty dotyczyły filharmonii, Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Szybko jednak się zorientowałem, że moje środowisko nie bardzo chciało dołączać do protestów, aby się nie narażać urzędnikom przydzielającym mizerne dotacje. Można było przecież stracić nawet te nędzne grosze. Łatano jakoś dziury i ograniczano aktywność.

Jakie to miało konsekwencje dla kultury?
– Wielu czołowych artystów spakowało walizki i wyjechało za granicę, by mieć święty spokój. W krajach Zachodu szacunek dla twórców nurtu poważnego w sztuce jest o niebo większy niż u nas, wręcz nieprawdopodobny, i nie jest prawdą, że to wiek XXI niesie takie spłycenie i komercjalizację w kulturze. Teraz całymi dniami oglądam w telewizji dwa kanały Mezzo, które ukazują, jak wspaniałe wydarzenia artystyczne odbywają się na świecie i jakie tłumy to oglądają. Tam kultura nie ginie, ale rozkwita. U nas, w peryferyjnym europejskim kraju, ciągle promuje się w mediach tandetę. Nie filharmonie, ale jakiegoś wyjącego amatora z towarzyszeniem dwóch gitar. Władza jest kompletnie obojętna na ten upadek.
Przypomina mi się spotkanie u wiceprezydenta Warszawy na temat oszczędności w kulturze. Jedna z radnych powiedziała do mnie autorytatywnie: „Przecież nie powie mi pan, że do opery »Carmen« orkiestra musi liczyć więcej niż 18 osób”. Z miejsca zareplikowałem: „Czy pani to usłyszała od sąsiadki, czy może w windzie?” i wtedy się dowiedziałem, że jestem źle wychowany. Odpowiedziałem: „Jestem dobrze wychowany, tylko ciekawy”. Tak niestety wyglądały dyskusje z ludźmi ciemnymi, nieokrzesanymi, pozbawionymi nawyków kulturalnych i w sumie autorami upadku, z którym mamy obecnie do czynienia.

Czy tę anegdotę mam potraktować jako ocenę stanu polskiej kultury po 25 latach, a przynajmniej prestiżu, jaki ma ona w mediach publicznych?
– Tak. Mówię o wielkiej kulturze, o muzyce, którą się gra w filharmoniach w Nowym Jorku i Londynie albo w Accademia di Santa Cecilia w Rzymie. Ta kultura w naszych mediach, zwłaszcza w telewizji, w ogóle nie istnieje, została zepchnięta do podziemia. Nie ma racji bytu. Największym skandalem na miarę nie 25-lecia, lecz stulecia był brak transmisji z ostatniego konkursu chopinowskiego. I czy coś się stało? Nic. Wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego. Chopin w naszej telewizji to zaledwie dwa takty jego walca w reklamie mebli. Tyle pozostało po najsławniejszym Polaku wszech czasów.

Skoro już podsumowujemy, to może pan powie, który minister kultury w okresie pańskiej działalności był najlepszym gospodarzem?
– Trudno powiedzieć. Współpracowałem z wieloma ministrami, nawet byłem doradcą dwóch albo trzech. Wysłuchiwali pewnych moich racji. Chcieli coś dla kultury zrobić. Najlepiej wspominam ministra Józefa Tejchmę, który rozumiał potrzeby kultury i miał autentyczne osiągnięcia, był zresztą także wicepremierem. Wykorzystywał to wicepremierowanie do starań o to, by kultura była lepiej finansowana, i to się udawało.
O ministrach kultury mógłbym napisać kolejną książkę bogatą w anegdoty. Byłem np. świadkiem zdarzenia, gdy żona pewnego ministra okładała parasolką jego sekretarkę, a działo się to przed siedzibą resortu. Pamiętam też, jak jeden z ministrów kultury, wychwalając naszych narodowych twórców, obok Chopina i Szymanowskiego wymienił także Czajkowskiego. Oczywiście takie przypadki nie powinny się zdarzać, ale z drugiej strony ci ministrowie okazywali wiele serdeczności sztuce i artystom, chcieli w miarę możliwości służyć polskiej kulturze. Nie można tego powiedzieć o przedostatnim ministrze Bogdanie Zdrojewskim, którzy na szczęście „osierocił” nas i w końcu wyjechał do Brukseli.

Czy doświadczenia osobiste, w tym choroba i ostracyzm części środowiska artystycznego, odbiły się jakoś na pańskiej działalności?
– Nie. Nadal staram się utrzymywać kontakty z ludźmi i realizować cel wytyczony w dzieciństwie. Nie przeszkodziły mi w tym żadne trudności ani intratne propozycje, np. kontrakty za granicą. Pozostaję tu, gdzie się urodziłem, w kraju, i robię to, co kocham. Szkoda, że telewizja nie zajmuje się już takimi sprawami. Kiedyś prezesi TVP próbowali realizować misję kulturotwórczą. Dzisiejsi prezesi w sensie kulturowym ulegli kompletnej dominacji show-biznesu i im trzeba przypisać niszczenie kultury wysokiej. Jest ona zresztą solą w oku ludziom show-biznesu, bo przy prawdziwych artystach oni wciąż czują się tylko amatorami, by nie powiedzieć tandeciarzami. Nigdy nie staną się prawdziwymi gwiazdami, najwyżej lokalnie i doraźnie mogą coś udawać.

Sztuka zaprzepaszczona

Spróbujmy bardziej szczegółowo określić stan naszej kultury. Czy istnieje np. polska szkoła operowa?
– Nigdy nic takiego nie istniało. Mieliśmy w historii kilku wybitnych pedagogów śpiewu. We Lwowie działał na przełomie XIX i XX w. Walery Wysocki, który wykształcił wspaniałe gwiazdy światowych scen, ówczesną czołówkę: Didura, Kruszelnicką, Korolewicz-Waydową i innych. Ale z profesorami śpiewu bywa tak samo jak z uczniami – są lepsi i gorsi, mniej lub bardziej utalentowani. W szkolnictwie artystycznym mało udani uczniowie są potrzebni, aby profesorom wypełnić etaty. Po Walerym Wysockim nastała Ada Sari – kobieta gigant. Po wielkich sukcesach na scenach świata zajęła się pedagogiką i to stało się miłością jej życia. Tylko Adzie Sari przysługiwał honorowy tytuł Maestry. Nie ma dziś nikogo takiego w polskim szkolnictwie. Może jeszcze sukcesy pedagogiczne miała Olga Olgina, gdyż spod jej skrzydeł wyszły takie gwiazdy jak Teresa Żylis-Gara i Teresa Kubiak. Młodzi artyści powinni wyjeżdżać za granicę, konfrontować swoje umiejętności i doskonalić szkołę.

Tak postąpił Piotr Beczała.
– Ale trudno powiedzieć, że to produkt polskiej szkoły operowej. Wyjechał za granicę jako kompletnie nierozpoznawalny młodzieniec z problemami wokalnymi. Zaczynał tam praktycznie od zera i dopiero gdy się dobrze nauczył, śpiewa już wszędzie. Jest znakomity.

Czy w takim razie istnieje polska szkoła pianistyczna?
– W przeszłości istniała. Zapoczątkował ją we Lwowie Karol Mikuli, uczeń samego Fryderyka Chopina. Szkołę rozwijał wspaniały pianista Aleksander Michałowski, do którego przyjeżdżali studenci z całej Europy. Objawieniem okazał się Zbigniew Drzewiecki, z którym miałem szczęście się zetknąć. Miał on monopol na interpretację muzyki Chopina. Nawet słynna Martha Argerich przyjeżdżała do niego na lekcje. W tej chwili nie można jednak powiedzieć, że istnieje polska szkoła pianistyczna. W świecie liczą się tylko dwie szkoły: rosyjska i amerykańska, a właściwie tylko rosyjska, bo w Ameryce osiedli rosyjscy emigranci. Tu należy przypomnieć nazwisko Harry’ego Neuhausa, który był krewnym Karola Szymanowskiego i fenomenalnym pedagogiem oraz pianistą.

A może w innych, mniej prestiżowych dziedzinach muzycznych mamy jakieś sukcesy, np. w akordeonie, perkusji, gitarze?
– O polskiej szkole akordeonowej czy gitarowej nie słyszałem. Istniała natomiast szkoła kompozytorska, jeszcze przed transformacją. Wtedy życie muzyczne rozkwitało, czego dowodem były koncerty Warszawskiej Jesieni, na które przyjeżdżali artyści z całego świata. Uczestniczyłem w tych wydarzeniach regularnie, czasem koncerty kończyły się o godz. 5 rano, ale z wielkim zapałem słuchałem tej muzyki. Mieliśmy wówczas fantastycznych twórców. Bacewiczówna, Baird, Serocki, Szabelski, Turski, Lutosławski i Penderecki. Na nim już chyba to się kończy.

Zejdźmy na ziemię. Co się stało z piosenką? Nie możemy już liczyć nawet na sukces w Konkursie Eurowizji.
– Przede wszystkim Konkurs Eurowizji nie ma nic wspólnego z piosenką. Co do pieśniarzy – przed wojną była Hanka Ordonówna, po wojnie Ewa Demarczyk. Ich sukcesy już się nie powtórzyły. Było jeszcze kilka gwiazd piosenki, które dzielnie wypełniały zapotrzebowanie na kulturę lżejszą. Może to zabrzmi dziwnie w moim przypadku, ale często i chętnie słucham piosenek. Jednak muszą to być prawdziwi piosenkarze, śpiewający z talentem i pasją, tacy jak Edith Piaf, Frank Sinatra, Barbra Streisand. Kiedyś zaproszono mnie do młodzieżowego radia i poproszono o ocenę różnych aktualnych „zjawisk estradowych”. Padało wiele nazwisk, a ja odpowiadałem: „Nie wiem, nie znam. Nie słyszałem”. Chyba mam prawo o nich nie słyszeć.

Dlaczego umarła polska operetka?
– Odpowiedź jest prosta: z powodu fatalnej polityki kulturalnej. W zasadzie nie ma dziś w Polsce ani jednego typowo operetkowego teatru, który miałby w repertuarze klasyczne dzieła tego gatunku. Pojawiają się one tylko sporadycznie to tu, to tam. A przecież operetka cieszyła się i cieszy ogromną popularnością. Kiedy w warszawskiej Sali Kongresowej prezentuję takie przedstawienia, ludzie wręcz wiszą na balkonach. Operetka to nie jest łatwy gatunek i nie uda się stworzyć dobrego przedstawienia, zatrudniając dwóch śpiewających amatorów i dwie gitary. Ludzie ustawiają się w kolejkach, gdy widzą prawdziwy teatr.

Łatwo się nie żyje

Czy łatwo żyć w kraju, w którym w kontaktach międzyludzkich promowana jest wulgarność i przemoc, a normy elegancji są poddane dyktatowi ignorantów?
– Łatwo się nie żyje. Ja nawet niektórych wulgarnych słów nie znam, staram się używać polskiego języka literackiego. A na takie przypadki jak prezenter telewizyjny w czarnym garniturze i pod krawatem, ale w białych tenisówkach i nawet bez skarpetek, już nie reaguję. Wszyscy niedawno byliśmy młodzi, lecz każdy z nas wiedział, że tak po prostu nie wypada. Że buty też muszą być czarne. Ale ten prezenter wyobrażał sobie, że jest trendy, choć tak naprawdę był beznadziejny i obrzydliwy.

Czym pan się teraz zajmuje?
– Sędziwy Goethe powiedział kiedyś, że człowiek powinien mieć plany na 100 lat naprzód. Ja mam chyba na 150. Teraz, gdy próbuję pokonać skutki choroby, piszę nowe książki, choć mam niedowład prawej ręki. Dyktuję mojej asystentce, poprawiam, zmieniam. Skończyłem właśnie ogromną pracę, biografię Ady Sari, do której dokumentację zbierałem na całym świecie przez prawie 50 lat. Byłem wszędzie, gdzie ona. Książka ukaże się na Boże Narodzenie i sądzę, że będzie bardzo interesującym przyczynkiem do rozmowy, którą dziś prowadzimy. Staram się dokonać swoistego remanentu, bo teraz mogę pracować nad książkami, których powstało już ponad 20. Gdy byłem zdrowy, na pisanie zawsze brakowało mi czasu. Telewizja pochłaniała większość moich sił.


Jerzy Gruza, reżyser
Kaczyński pojawia się na ekranie, nic się nie rusza i nie dzieje, a wszyscy gapimy się w ekran jak cielę na malowane wrota.

Joanna Sokołowska-Gwizdka, amerykańska dziennikarka polonijna
Fenomen! Niespecjalnie przystojny, niespecjalnie ładny, troszkę już okrągły, nie pierwszej młodości. Nie robi nic, nie gra, nawet nie gestykuluje. Mówi. I to wystarcza! Na czym to polega? Cudowny dar opowiadania!

Jerzy Waldorff, krytyk muzyczny
To świetny prezenter i robi tę robotę znakomicie! Zresztą jeszcze za jedno trzeba być mu wdzięcznym, że kiedy ogłoszono plebiscyt na Człowieka Roku, robotnicy Ursusa wybrali właśnie Kaczyńskiego. To przecież Chopinowi by się nie zdarzyło!

Erna Rosenberg, działaczka społeczna
Wcześniej był tylko Piotr Skrzynecki z Piwnicy pod Baranami. Nieco później pojawił się Bogusław Kaczyński i z wielkim powodzeniem przeniósł na swój teren formę prezentacji, nazywaną w Ameryce talk-show.

Zygmunt Kałużyński, krytyk filmowy
Kaczyński zrobił dla sztuki operowej więcej niż ktokolwiek w jej dziejach w naszym kraju.

Janusz Ekiert, muzykolog, krytyk muzyczny
Kto umie być menedżerem festiwalowym, jacy rodzą się czasem tylko w Ameryce, kto tak potrafi tworzyć żywą dekorację festiwalu, kto jest tym namiętnym kolekcjonerem ciekawych osobowości artystycznych, dzięki którym rodzi się jedyna w swoim rodzaju atmosfera festiwalu? Tylko jeden człowiek w Polsce – Bogusław Kaczyński, znawca opery, autor, dziennikarz, prezenter, za którym szaleje publiczność.

Leonard Bernstein, kompozytor
Bogusław Kaczyński jest najbardziej eleganckim mężczyzną, jakiego spotkałem w Polsce. Nigdy nie zapomnę jego opowieści o Callas. Chociaż dobrze ją znałem, razem przygotowaliśmy dla La Scali premierę „Medei”, pokładałem się ze śmiechu.

Wydanie: 2014, 35/2014

Kategorie: Kultura

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy