Dziaderstwo i dziadostwo

Dziaderstwo i dziadostwo

Historia lubi się powtarzać jako farsa, ale cieszmy się i z tego, bo wybór mamy dziś cokolwiek ograniczony: Kołakowski poza partią! Co prawda Lech, a nie Leszek, i nie został wyrzucony, lecz sam wystąpił, no i nie z partii, lecz z klubu poselskiego, ale z grubsza wszystko się zgadza – partia niby inna, lecz ta sama, nawet jakby bardziej. Wystąpienie Kołakowskiego też wynika nie z krytycznej refleksji nad bolszewickimi metodami ugrupowania rządzącego, lecz z tego, że pan poseł prezesowskiej litości dla zwierząt nie podziela, ale co tam – ważne, że kaczyści jedną szablę już stracili. Wystarczy, że ten bunt szeregowca będzie choć trochę inspirujący dla paru innych pisowskich szaraków, które wyrażą publicznie wątpienie w dogmat o nieomylności wodza. Tak naprawdę nie koktajli Mołotowa nam potrzeba do obalenia władzy, lecz kilku Kołakowskich więcej.

Choć oczywiście wspierać nasze Dantonówny i Robespierzanki należy, pod ich sztandarami maszerować i wygrażać rządowi BiN (Bezprawia i Niesprawiedliwości) wypada, milicjantów nazywać po imieniu, stając naprzeciw pałom i rozpylaczom gazu, czynem godnym jest i sprawiedliwym. Ale upadek tej władzy to bardziej kwestia czasu niż burzy i naporu, choć jedno drugiego nie wyklucza. Chodzi jednak o to, by napierać sprytnie, by nie daj diable wróg się skonsolidował w defensywie. Koalicja prawicy jest teraz jak toksyczna przemocowa rodzina u progu rozpadu, wiadomo jednak, że każda interwencja sąsiedzka powoduje tymczasowe pojednanie małżonków przeciw intruzowi. Łajdackie rządy umierają przez podział – szczerze mówiąc, jestem zdumiony, że zjednoczenie ugrupowań z ewidentnymi psychopatami u sterów wytrzymało tak długo. Przecież Kaczyński byłby w stanie śmiertelnie się pokłócić z własnym kotem, a Ziobro nie ma ambicji zostać Berią, on chce być Stalinem; w dodatku obaj mają swoich harcowników. To wszystko od dawna trzymało się kupy z konieczności, trochę jak piramida akrobatów – wystarczy, że jeden przestanie podtrzymywać drugiego i wszyscy rąbną o glebę, a najboleśniej potłuką się ci z samej góry. Katastrofa jest prawdopodobna, sytuacja podbramkowa – wystarczy dołożyć (w tym wypadku podłożyć) nogę.

Optymizm Marty Lempart mnie rozgrzewa, chciałbym uwierzyć, że upadek władzy narodowych socjalistów katolickich w Polsce to kwestia tygodni, ale jestem w niejakiej ambiwalencji: jasne, im prędzej kaczyści przestaną psuć państwo, tym mniej zniszczą, z drugiej zaś strony im dłużej będą je psuć, im większe zgliszcza po sobie pozostawią, tym trudniej będzie im się wygrzebać z politycznego niebytu. Kurs na polexit wobec nieudolnego zarządzania sytuacją pandemiczną, katastrofy w służbie zdrowia i wielu sektorach gospodarki jest bardzo właściwy – na końcu tej drogi jest rzeczywiste „państwo w ruinie” i wynik poniżej progu, kiedy przy PiS pozostaną tylko debile i fanatycy, jak w Konfederacji. Szefowe Ogólnopolskiego Strajku Kobiet imponują myślą tyleż trzeźwą, co radykalną; na pytanie, co po PiS, postulując utworzenie tymczasowego rządu eksperckiego i w dalszym etapie taką zmianę systemu wyborczego, by na zawsze odrzucić zależność od systemu partyjnego. Głoszą, by na zawsze zablokować drogę do władzy dziadersom. Mnie żar tych wypowiedzi bardzo się podoba, czuję ich wysoką temperaturę nie tylko dlatego, że są ogłaszane 20 m w linii prostej od moich okien, dodałbym może, że dziaderstwo nie jest zjawiskiem przypisanym jednej tylko płci, o czym feministkom być może przypominać nie wypada.

Mnie np. robi się słabo na myśl o takiej Beacie Szydło, która zapewne już rozpoczęła pięciolatkę przygotowań do przejęcia prezydentury – chodzą słuchy, że dlatego na razie siedzi cicho, wszak już Salomon w Księdze Przysłów zapewniał, że „ten, który wargi zamyka, wydaje się mądrym”. Dziaderstwo polityczne nie ma płci ani wieku. Gęby PiS, obok stetryczałych, a zajadłych asystentów prezesa, to także owe „baby polskie”, równie nienawistne i tępe, co rozmodlone. Dziaderstwo ma też oblicze Przyłębskiej, Kempy czy Lichockiej. Dziaderstwo polityczne to niedzielne posiady rosołowe natchnione kazaniem proboszcza. Nie da się go zlikwidować, bo tkwi głęboko w mentalności i tradycji narodowej – należy je bezpowrotnie obnażyć i wyizolować w rezerwacie żenady. Polacy do dziaderstwa przywykli, ale nie znoszą dziadostwa. Wierzę, że do pełnej depisyzacji Polski jest potrzebna raczej zasada implozji – lud musi się poczuć zdradzony przez własnych idoli, musi na własnej skórze przekonać się o ich nieudacznictwie i zakłamaniu. Nie Bóg ma zbrzydnąć, lecz jego fałszywi namiestnicy, nie Honor, ale niegodziwcy o nim krzyczący, nie Ojczyzna, ale jej nieudaczni reprezentanci. Tak to sobie roję, choć niepoprawny politycznie diabełek szepcze mi do ucha wersję uproszczoną: „Pierdu, pierdu. Solidarność, solimarność. W Polsce do rewolucji potrzeba tylko braku kiełbasy”.

w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2020, 49/2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy