Dzieciaki z klasą

Dzieciaki z klasą

W programie TVN dziecko jest jak koń wyścigowy. Obstawiają rodzice i producenci telewizyjni

Kasia Podolak wystąpiła w programie TVN „Dzieciaki z klasą”. Chciała, a poza tym rodzice bardzo ją namawiali. Nie wyszła z pierwszego etapu. Mówi, że gdyby bardziej się przyłożyła, toby się jej udało. Ale zabrakło jednego punktu… To przez ten strach i ciągłe myślenie, żeby tylko się nie zbłaźnić. Bo co wtedy powiedzieliby nauczyciele i rodzice? – W „Dzieciakach z klasą” nie ma łez ani dziecięcych dramatów takich jak w telenowelach dokumentalnych. Ale to niebezpieczny program. Służy zaspokojeniu ambicji rodziców i nauczycieli, a dla producentów to tylko sposób na przyciągnięcie publiczności. W obu przypadkach dziecko jest na drugim miejscu. Liczy się dobry show – taka opinia coraz częściej pojawia się wśród psychologów.
– Jakoś nie mogę wyobrazić sobie sytuacji, że oto dziecko zobaczyło reklamę programu w telewizji i teraz chodzi po domu i marudzi, że też chciałoby wystąpić – mówi Danuta Chryniewicz, psycholog szkolny. – Taki program to doprowadzony do absurdu wyścig szczurów, w którym przegrany jest naprawdę przegrany.
– Już na początku widać, że wygraną czy przegraną traktuje się tu bardzo personalnie. Dzieci przedstawiają się z imienia i nazwiska. Czyli jest na przykład Janek Kowalski ze szkoły podstawowej w Błoniu. W „Milionerach”, też teleturnieju TVN, był już Jan, emeryt z Łodzi – dodaje Mira Dziekańska, psycholog z firmy doradztwa personalnego Hint. Jej zdaniem, myląca jest też sama nazwa programu. – „Dzieciaki z klasą” za bardzo kojarzą się ze „Szkołą z klasą”, ciekawą akcją promującą dobre szkoły, rozkręconą też przez media. Tylko że w teleturnieju nie ma mowy o aktywizowaniu środowisk szkolnych, to zwykły show dla zwiększenia oglądalności.
W programie mogą startować tylko uczniowie V i VI klasy. Zdaniem psychologów, to specyficzny wiek w rozwoju młodego człowieka. Już nie małe dziecko, a jeszcze nie nastolatek. Już nie płacze, bo nie dostało zabawki, ale jeszcze nie przechodzi burzy hormonów. To bardzo krótki okres, na takie dzieci mówi się wtedy, że są święte. Prawie nie mają własnego zdania i bardzo potrzebują akceptacji rodziców. Bardzo chcą wpasować się w ich obraz rzeczywistości. Dlatego tak trudno szóstoklasiście pogodzić się z myślą, że nie spełnił rodzicielskich oczekiwań.
Psycholodzy mówią bez ogródek, że to nie jest konkurs dla dzieci. A to, że występują w nim mali gracze, jest bardzo mylące. To arena dla dorosłych, którzy wystawiają graczy i czekają na efekty.

Ja, geniusz!

Scenografia programu, bardzo nowoczesna, stylem przypomina nieco późnych „Milionerów”. Dzieci są na świeczniku. Dosłownie. Bo po każdej rundzie widać jak na dłoni, kto dobrze odpowiedział, a kto zawalił. Na tych pierwszych kierowane są ostre reflektory, drudzy pozostają w ciemnościach.
Przedstawienie – co cechuje wszystkie programy wcześniej nagrywane – jest starannie wyreżyserowane. Nie ma mowy o pomyłce czy wygłupach. Dzieci są bardzo zdyscyplinowane. Opowiadają, że chciałyby zostać prawnikiem albo lekarzem, zarabiać dużo pieniędzy, założyć rodzinę. Jakby odczytywały wcześniej przygotowane oświadczenia. Tylko czasem niechcący prześlizgnie się jakiś dziecięcy odruch. Jak na przykład Agniechy, która skrzyczała Marcina za to, że ukradł jej ulubioną tematykę i dlatego jej nie poszło.
Nieustannie uśmiechnięta prowadząca Martyna Wojciechowska gratuluje zwycięzcom poszczególnych rund, a tym, którzy przegrali, mówi, że nic się nie stało. Ale kto jej słucha? Kamera pokazuje na przemian dzieci i ich rodziców siedzących na widowni. Rzadko kiedy ktoś się tu uśmiecha. Poszukiwanie geniusza trwa.
– Buntuję się, gdy słyszę, że komuś próbuje się przylepić łatkę człowieka najwyższej klasy. Takie może być mydło, ale nie dziecko – mówi Mira Dziekańska. – W rzeczywistości geniusz to odstępstwo od normy. 60% naszej populacji jest absolutnie przeciętna. 20% z tego jest poniżej normy, a kolejnych 20% powyżej. I tylko nielicznych w tych 20% można by uznać za geniuszy. Na pewno nie starczyłoby ich do tylu programów.
– Mówienie o kimś geniusz jest groźne jeszcze z jednego powodu. Co będzie, gdy takie dziecko dostanie potem w szkole marną trójczynę? Geniuszowi nie uchodzi – zastanawia się Danuta Chryniewicz. – Taki występ to olbrzymia presja ze strony otoczenia. Że niby nic się nie stanie, jak przegrasz. Ale tylko spróbuj się zbłaźnić, to w małej miejscowości miesiącami będą wytykać, że to ten, który dał plamę w telewizji. Dzieci i ich rodziny są napiętnowane. Stąd nerwy rodziców, które dzieci doskonale wyczuwają.
Poza tym dorośli lubią stawiać wymagania. Ostatnio najważniejsze – musisz być przebojowy. – Jest takie kulturowe, narcystyczne przesłanie: nieważne, co robisz, ważne, żeby o tobie mówili. To, co w głowie, też się tu specjalnie nie liczy. Bo program wcale nie sprawdza inteligencji dziecka, a jedynie wykutą wiedzę – przekonuje psychoterapeuta Robert Kowalczuk z Pracowni Psychoterapii i Psychoedukacji w Częstochowie.
Dziecko, pewnie i Kasia, stara się grać twardziela przed rodzicami, nauczycielami i ludźmi z telewizji. Ale w tym wszystkim nie ma jej.

Jak to się robi w telewizji…

Dzieci piszą testy wiedzy, które potem są punktowane. Na tej podstawie wyłania się dwunastkę, która potem występuje w telewizji. Programy przygotowywane są w sesjach. Pięć dni – pięć programów. Runda pierwsza teleturnieju to wiedza ogólna, runda druga – poszczególne kategorie, trzecia – pytania z wiedzy specjalistycznej, jaką dzieci deklarują przed programem – tłumaczą zasady programu osoby odpowiedzialne w TVN za jego produkcję. Ich zdaniem, część dzieci przeżywa nagrania. Ale to zdenerwowanie nigdy nie odbiega od normy. Przed nagraniem przechodzą cały program „na sucho”, poznają sprzęt, oswajają się ze studiem, sposobem zadawania pytań. – Nerwy w telewizji są zawsze, tak jak i nerwy w trakcie klasówki. Nigdy nie przerwaliśmy nagrania ze względu na zbyt silną reakcję dziecka. Przerwy w nagraniu powodują tylko komputery – bronią się. – Poza tym dzieci mają swoich opiekunów. Specjalistę od pedagogiki wczesnoszkolnej, przedszkolnej i edukacji integracyjnej, osobę po podyplomowym studium pedagogicznym, trzy studentki psychologii, psychologa rodzinnego i osobę z redakcji, która wcześniej kontaktowała się z rodzicami.
– Nie da się dziecka przygotować do programu – przekonuje Robert Kowalczuk. – Najpierw przydałoby się je poznać, żeby zobaczyć, jak sobie radzi z porażkami. A takiej możliwości nie ma, bo w telewizji liczy się czas. Wpędza się w coś ludzi, a potem zostawia na pastwę losu. Opieka w czasie teleturnieju to za mało. Przydałaby się i potem, kiedy dziecko będzie oceniane przez „życzliwych”. A tych u nas nie brakuje.
– W programie nie ma profesjonalnej ochrony – przyznaje też Mira Dziekańska. – Kadr na dziecko, kadr na rodzica. Widać nerwy u obojga. Rodzice powinni się przyzwyczaić, że nie mają dziecka z klasą. W najlepszym wypadku mają nieustraszone dziecko. W studio powinien być przede wszystkim psycholog dziecięcy, a nie ma go. Poza tym trzy studentki psychologii w ramach opieki to nie najlepiej świadczy o programie.
Zbigniew Sokal jest dyrektorem Szkoły Podstawowej w Chmielku, w której uczy się Kasia Podolak. – W psychologię się nie zagłębiam. Choć to oczywiste, że lepiej, gdy dziecko wygrywa. Ale Kasia jest bystrą uczennicą. Przebojowa i otwarta, nie przejmuje się drobnymi niepowodzeniami. Nie wyszła z dwunastki uczestników w pierwszym etapie, ale i tak wszyscy byliśmy z niej dumni. Że ktoś z naszej malutkiej szkoły pokazał się w telewizji. Dla szkoły to też świetna promocja – mówi.
Po zdobyciu certyfikatu „Szkoły z klasą” podstawówka w Chmielku dostała z Centrum Edukacji Obywatelskiej i telewizji TVN propozycję wytypowania dwóch osób. Warunek? Mieli to być uczniowie V-VI klasy. Na miejscu zorganizowano kwalifikacje. Najpierw odpowiedzi na pytania, a potem zabawa, żeby sprawdzić, kto ma dobry refleks. Najlepsi byli Piotr Buczek i Kasia Podolak z VI A. Później były już castingi w Warszawie. Dzieci pojechały tam razem z wychowawczynią. Trzeba było się pokazać przed kamerą. To było w styczniu, a w marcu do domu Kasi zadzwonili z TVN i powiedzieli, że zapraszają na nagranie programu.
– Kiedy dostałam wiadomość, że Kasia się zakwalifikowała, podskoczyłam z radości – mówi pani Danuta, mama Kasi. W występie swojej córki nie widzi nic złego, bo – jak sama mówi – dzieci teraz są bardziej otwarte niż kiedyś. – Ja bym w życiu nie stanęła przed kamerą, dlatego z podziwem patrzyłam na te wszystkie dzieci. Inni rodzice na widowni byli mocno zdenerwowani. Ale my z mężem cały czas powtarzaliśmy córce, że to tylko zabawa. A że ludzie w Chmielku będą potem gadać? Poradzimy sobie.
– Domyślam się, ile to wszystko kosztowało nerwów – dodaje dyrektor. – Niesamowite emocje, tym bardziej dla kogoś, kto nigdy nie był w telewizji. Kilkugodzinne, męczące nagranie. Jeszcze do tego trzeba myśleć, a na reakcję ma się kilka sekund.
Bohaterka swojej miejscowości, Kasia Podolak, mówi, że ogólnie było fajnie. Bo publiczność wszystkim biła brawo tak samo, a prowadząca była bardzo sympatyczna. – Przed programem każdy wybiera swoją ulubioną dziedzinę wiedzy. Ja wybrałam ortografię, bo jestem z niej dobra, chociaż nie miałam za dużo czasu na powtórki – wspomina. – Głupio tylko zrobili, że podczas programu pytania wyświetlały się na górze, a odpowiedzi trzeba było wybierać na tablicy na dole.
Dziewczynka opowiada, że rodzice bardzo chcieli, żeby wystąpiła. Szczególnie mama. – Teraz wszyscy będziemy oglądać mnie w telewizji. Na pewno nagramy na wideo i będzie pamiątka – cieszy się. – A w przyszłości, jak będę starsza, wystąpię w jakimś teleturnieju dla dorosłych.
– Jeżeli te dzieci będą nadal pielęgnować w sobie tak wielki pęd do wiedzy i nie zaprzepaszczą różnych talentów, które mają, na pewno o nich jeszcze usłyszymy – przekonują w TVN. – Jeśli jednak się zdecydują na udział w kolejnym teleturnieju, będzie to dla nich kolejna przygoda, a nie sposób na życie.
Byle tylko nie był to sposób na życie dla dorosłych.

 

 

Wydanie: 2004, 23/2004

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy