Dziecięce zabawy dorosłych

Dziecięce zabawy dorosłych

Bawią się blaszakami na resorach, parowozami na dżojstiki i… w wojnę

Żyłka rozwinięta wzdłuż łąki czeka na wiatr. Z jednej strony żyłki Stanisław Bednarek, jeszcze czeladnik w kwestii latawców, asystuje, przytrzymując papierowy kwadrat, z drugiej Jerzy Szefliński manewruje kołowrotkiem z tysiącem metrów nakręconego sznurka. Zerkanie na korony drzew. Cisza. Wreszcie liście zadrgały. Jest podmuch. – Lecimy! – brzmi komenda. Gdy Staś puszcza kwadrat, Szefliński rozpoczyna bieg, rozwijając sznurek ze szpuli. Dostał 300 m, 500, 1000… Kilkumetrowy ogon jeszcze myszkuje na boki. Już znika w chmurach. – Przepraszam, dobrze się pan czuje? – starszy pan podchodzi z nieśmiałym pytaniem do czterdziestolatka, który w ortalionowych rękawicach ciągnie za żyłkę jakby przymocowaną do nieba. Rękawice to konieczność w zabawie latawcem. Kiedy szybko puszczasz go do pionu, sznurek przesuwa się po palcach i parzy, a Szefliński, z zawodu snycerz, musi dbać o wyczucie w opuszkach.

Na ursynowskich polach właśnie trwa piknik SGGW, na której obaj spóźnieni studenci kończą właśnie Wydział Konserwacji Drewna Zabytkowego. Na krzyżaku z sosnowych desek rozpięli więc szary papier z wielkim czarnym napisem „KDZ”. Szefliński kleił ten napis całą noc. – Żeby tylko rektor zobaczył – zaciera ręce 40-letni uczeń. – Oj, jak by się przydało tak zapunktować tuż przed obroną!
Ale chyba fortel na nic się nie zda, bo napis ginie w obłokach. – Kolory i wzorki są na nic, gdy człowiek mierzy się z wysokością – komentuje z rezygnacją pan Jurek. – Już na 200 m nic nie odczytasz bez lornetki.
Żeby porozmawiać z Szeflińskim, trzeba się naganiać za nim po łące. – Podstawowa zasada to nie biegać pod wiatr i nie zbaczać ze sznurkiem! – przekrzykuje podmuch, manewrując napiętą linką. Pompuje, ciągnie, jak żeglarz łapie wiatr. – Człowiek nabiera takiego wyczucia w rękach, że po tej lince wie, co się dzieje na górze!
Zdarza się, że latawiec okrąży jastrząb. Zerka, szykuje się do ataku, podlatuje bliżej, znowu zerka… Raz pan Jurek tak się z tym jastrzębiem droczył w obłokach, że nie zauważył kończącego się podmuchu i nowiutki model wpadł do… zamkniętego klasztoru dla kobiet na warszawskiej Skałce. – Ale rygor! – opowiada. – Przez kratę siostra wystawiła oko. Potem na obrotowych drzwiach oddała mi sprzęt z liścikiem: „Szczęśliwych lotów”.
W bagażniku zawsze wozi kilka latawców. Z przyzwyczajenia chodzi z taśmą i nożykiem w kieszeni. Czasem, przy idealnym podmuchu, zatrzymuje auto. – Sztuka to przejść z latawcem między dźwigami jak przez tunel – ożywia się. – A to cholernie trudne, gdy wiatr nagle zmienia kurs i zaczyna wiać w poprzek. Żyłka ucieka na boki, zahaczając o żurawie.
„Zajęty jestem”, mówi czasem 20-letnim córkom, przykrywając kolorowy ogon marynarką. Dziewczyny wstydzą się przed chłopakami, że „tata świruje”. Ostatnio na przykład wymyślił, żeby dogadać się z zakochanymi facetami. O wyznaczonej godzinie na zamówione miejsce puszczałby latawiec-list tylko dla niej. – Nikt na ziemi nie wie, o co chodzi, a ona przez lornetkę czyta w obłokach coś tylko dla siebie – rozmarza się.
Pan Jerzy nieśmiało przyznaje, że choć minęło 35 lat, nie może zapomnieć dnia, gdy jako pięcioletni brzdąc puszczał nad Wisłą swój pierwszy model. – Podszedł do mnie jakiś wyrośnięty chłopak, przeciął sznurek żyletką i uciekł z kolorowym ogonem. Widuję czasem faceta i nie wiem, czy jeszcze nie zarobi w papę – złości się na samą myśl.

Pan doktor od zabawek

– Normalnie nienormalnie – pan Witold Tchórzewski, lekarz ze Szpitala Praskiego w Warszawie, tak opisuje sposób, w jaki czasem patrzą na niego żona i syn. Choć prościej byłoby wymienić, czym się nie bawi, pan doktor się broni, że z nim jeszcze nie jest krytycznie. Zna przecież kolekcjonerów przywieszek do smyczy i etykietek od bananów. – Zresztą wszystkie swoje gwizdki już oddałem do szkoły w Gwizdałowie – tłumaczy się. – Ale dziadków do orzechów nie oddam za nic w świecie – dodaje, jakby wstydliwie. – Ani samochodów.
Autami pan doktor zaczął bawić się najpóźniej. 13 lat temu, gdy urodził mu się syn. – Chciałem mu normalnie kupić zabawkę – rozkłada ręce. – Ale spanikowałem na widok tych chińskich kajdan i granatów!
Odtąd szpera po strychach i dzikich bazarkach, gdzie nurki wystawiają swoje śmietnikowe skarby. – Bo zabawki mojego dzieciństwa to towar nieosiągalny. Można powiedzieć zabytkowy – pokazuje radziecką kolejkę elektryczną z lat 60., którą złożył z trzech zepsutych. – Były polityczne, jak wszystko, więc co rusz przeżywały czystki, jeśli stwierdzono niezgodność z linią. Na przykład gdy dopatrzono się w zabawkach poniemieckich lub sanacyjnych akcentów, zaraz cała seria szła pod młotek jako nieprzydatna w wychowaniu. A kiedy furorę zaczęło robić sztuczne tworzywo, wycofywano hurtem modele z żelaza za to, że mało postępowe. A dziś? – zamyśla się pan doktor, który historię zabawki traktuje jak poważną socjologiczną dziedzinę. – Dziś z kolei wyrzucamy to, co przypomina tamten niekochany PRL. I laleczki podobizny bin Ladena albo klocki lego a la Oświęcim mogą zalać nam rynek…
Właściciel 5 tys. zabawek w ten sposób nie daje się zwariować codziennym kieratem. Znajdzie, naprawi, pogłaszcze, odstawi na półkę.
Najbardziej kocha matchboxy, towar dostępny w latach 70. jedynie w paczce od cioci z Ameryki. Dla jego pokolenia kultowy. I choć te auta konserwuje się najtrudniej, bo potrafią rozsypać się w palcach na maczek, pan doktor odszykował już ponad 300 modeli, które czule nazywa żelaźniaczkami z Peweksu.
Jedyny moment słabości przeżył tylko wtedy, gdy dom kultury na warszawskiej Woli, gdzie miał stałą wystawę, zakomunikował, że nie zarabia na jego skarbach. – Chciałem przez chwilę zainwestować w to 300 zł. – opowiada. – Na kontener z łapą. Ale znajomy ksiądz, który też bawi się matchboxami, własnym autem z napisem „Ewangelizacja 2000” pomógł przewieźć pudełka.
– Mam do oddania w dobre ręce przedwojenny polski czołg na chodzie – zadzwonił niedawno starszy człowiek z Krakowa, żeby przekazać doktorowi zabawkę, która przestała na tym samym regale od 1936 r. – Czuje pani tę magię? – wzrusza się Tchórzewski. – Prędzej się odkopie taką maszynę naprawdę!
Ostatnie jego zabawki były impulsem. Gdy zamontowali na osiedlu kablówkę i zobaczył, co się teraz dzieje w bajkach, postanowił odszukać Matołka. Nie rozumie, dlaczego wypadł z łask. Ponoć nawet kobiety z Pacanowa jeszcze do niedawna jeździły rodzić do Buska, żeby dzieciaka nie krzywdzić. Kiedy koziołki przestały mieścić się na półce, pan doktor pojechał z nimi do pacanowskiego wójta. Ale gdy usłyszał, że ten chce zrobić Kozłoland, angażując zagraniczny kapitał, uciekł do Sochaczewa. Choć Makuszyński nigdy Matołka tam nie zaprowadził, doktor ma w nosie realia. – Dlaczego nie pofantazjować? – pyta.

Świat w skali H0

Ksiądz Janusz Grygiel podświetla kilkumetrową rzeczywistość. – W pierwszym krowy, w drugim konie, a w trzecim same grubasy… – ciesząc się jak chłopiec, niezgrabnie, męskim głosem, powtarza za Tuwimem wierszyk o lokomotywie, kierując laserowy wskaźnik na każdy wagon. Pociąg już gotowy do odjazdu. Ksiądz podnosi semafor… Po wielkim świecie za szybą tuż obok peronu przechadza się Stanisław Tralaliński z plastikową rodziną, dziadek mocuje się z rzepką, szumią liście z tworzywa. Mech rosnący na styropianowej ziemi jest z prawdziwego lasu.
Można powiedzieć, że ksiądz Janusz to biznesmen. Ma koleje, stację, wesołe miasteczko, zamek z fosą, trzy helikoptery. Wszystko w skali 0 do 87, zwanej w modelarstwie H0.
– Człowiek czuje się jak stwórca – opowiada o swoich miniaturowych światach na makietach. – I jak stwórca musi się liczyć z realiami. Bo diabeł tkwi w szczegółach.
Te szczegóły czasem księdzu śnią się po nocach. Czy śnieg ze styropianu nie będzie zbyt biały, gdzie zrobić zaciek na wagonie, żeby wyglądał jak prawdziwy, jak pomalować spódnicę przedwojennej Tralalińskiej, żeby jej nie skompromitować niemodnym wówczas kolorem. Kapłan z Radzymina przegląda w tym celu nawet stare katalogi mody. A zanim zorganizował pracę nieruchomym drwalom swojego prywatnego tartaku, musiał się naoglądać prawdziwych, żeby sprawnie zorganizować robotę na makiecie. Ksiądz Janusz jednym wciśnięciem guzika uruchamia kolej, która odjeżdża po drzewo do pięciometrowego lasu. Potem dżojstikiem ładuje na samochód kawałek pniaka. Operowanie dźwigiem opanował do perfekcji. Robota wre. Ktoś wdrapuje się na drabinę, ktoś wózkiem widłowym podjeżdża po paletę. Wszyscy zatrzymani w połowie ruchu. W baraku roboczym są nawet niewyniesione plastikowe śmieci i milimetrowy napis: „Uwaga – ostrożnie z ogniem”. – Tartak Grygiel. Moja własna firma – ksiądz dumnie prowadzi parowóz na tory postojowe.
Te parowozy kocha najbardziej. Za duszę. Dlatego mieszkanie w radzymińskiej parafii przypomina bocznicę. Każdy w osobnej gablocie, ze swoim numerem rewizji, miniaturową datą dopuszczenia do ruchu. Wszystkie dzieci z parafii, które wpadają do księdza pooglądać zabawki, śmieją się, że nawet ręczniki ma tylko z lokomotywą, a bożonarodzeniową szopkę umieszcza najchętniej na stacji. Gdy zdarza się przeprowadzka, samo szukanie pudełek do każdego modelu zajmuje 40 godzin.
Wieczorami uruchamia te światy, żeby popatrzeć, jak wszystko się kręci, żyje, żeby ten świat pooddychał. A ponieważ parowozy trzeba od czasu do czasu przesmarować, by łożyska się nie zatarły, wozi w tę i z powrotem na swoich wagonach plastikowy węgiel, zmyślone buraki cukrowe, co tylko ma w szufladkach.
Bo na scenki, których ksiądz jeszcze nie powołał do życia, są specjalne przegródki nad biurkiem. Kiedy przychodzi pomysł, siada, łapie w kleszcze i maluje przydrożne kapliczki, kuźnie, mosty lub nosze wielkości paznokcia, na wypadek gdyby w świecie księdza miała zdarzyć się kolizja. – Trzeba podglądać rzeczywistość na okrągło – objaśnia makietkę z wypadkiem. – Widzi pani, u mnie drogówka już pracuje nowocześnie, wyciągając kierowcę z auta przez przednią wybitą szybę – przeżywa zastygłą scenkę jak prawdziwą.
Już 35 lat bawi się w stwórcę. To drogie i pracochłonne hobby. Czasem 60 godzin siedzi się nad modelem albo już piątą wygina drzewko z drutu nabojowego, żeby wyglądało tak, jakby dmuchnął w nie wiatr. Ale nic na siłę. Gdy ręka zaczyna drżeć, ksiądz odkłada swoje zabawki. – Obaj nie zawalamy żadnej roboty – zamyśla się nad pytaniem, czy pan Bóg się nie złości, że z nim konkuruje.

Wojna na niby

– I ten dreszczyk dumy, jak pokazujemy światu, że od dawna jesteśmy w Europie. Że biliśmy się i w dalekiej Hiszpanii, i w Weronie, i na Haiti – chwali się swoim prywatnym mundurem napoleońskim pan Andrzej Ziółkowski, na niby komendant 1. Pułku Piechoty Legii Nadwiślańskiej i Pułku Lansjerów Nadwiślańskich, a w „cywilu” historyk, pracownik Muzeum Wojska Polskiego. – Bo Polak nie wypadł sroce spod ogona – przytakuje Andrzej Razowski, niby-szeregowy, a w rzeczywistości obecnie bezrobotny. Żeby nie psuć w świecie opinii o ojczyźnie, niedawno usunęli nawet z pułku dziewięciu kompletnie umundurowanych, bo niezbyt godnie reprezentowali kraj.
Obaj, wraz z kilkunastoosobowym pułkiem, od pięciu lat bawią się w napoleońskich żołnierzy, tocząc bitwy na niby szlakiem 1805 r. po całej Europie. – Nie chodzi o męskość… może bardziej o podniecenie, które wytwarza się w mundurze – drapie się w głowę niby-komendant Ziółkowski, tłumacząc, dlaczego przebiera się za żołnierza. Choć epoką napoleońską zajmuje się już 25 lat, batalię zrozumiał, dopiero gdy postrzelał, poczuł ból tyłka po kilku godzinach galopu i ciężar półtora kilograma czapki w upale. – Można na okrągło czytać wspomnienia, jak nasi się wycofywali przez Berezynę, ale gdy człowiek nie zobaczy tych bagien, nigdy nie poczuje, dlaczego w tamtą cholerną zimę nasi nie dawali rady pchać pod górę armat. To wyłazi z ziemi.
– Ten za Berezynę, a ten za Grottgerschen – układają z pietyzmem zdobyte na niby medale. Stoczyli już 21 batalii. Dokładnie na tych samych miejscach, co ci sprzed 200 laty. Bo zabawa na tym polega, żeby nie zmieniać historii. Choć czasem zdarza się im zerknąć z pogardą na kolegę, który piecze kurczaka na bagnecie, a w chlebaku dzwoni mu telefon komórkowy.
– Po bitwie przez trzy dni człowiek nie może wydobyć głosu od wrzeszczenia oryginalnych francuskich rozkazów – podnieca się polski komendant. – Choć w głębi duszy każdy wie, że to udawanie, czasem aż ciarki przechodzą. Tak jak w roku 2000, gdy waliliśmy się pod Marengo. 12 nas poszło pod ogień polską tyralierą, usłyszałem krzyk i zobaczyłem, że z flanki wychodzi batalion rosyjski. Poczułem przerażenie! – Bo zabawa robi się nie na żarty, jeżeli na jednym polu tysiąc facetów wali do siebie z ostrych narzędzi – przytakuje niby-szeregowy Razowski. – Psychologia tłumu. Zaczynamy po prostu skakać do siebie naprawdę!
Otarć od bagnetów się nie uniknie, ale bywa i tragicznie. – Jak w 1812 r., to znaczy w 2002 r. – poprawia się komendant. – Przebiło jednego na wylot, bo źle oczyścił lufę. A inny na Litwie wyskoczył przed działo i wypaliło mu płuca. Dlatego w pobliżu walki zawsze stoi karetka, schowana, żeby nie psuć nastroju epoki.
Na Zachodzie bawią się w strzelanie już prawdziwym prochem. Nasi jeszcze rewanżują się petardami. – Ale za chwilę kupujemy 10 pierwszych karabinów – cieszą się. – Od półtora tysiąca złotych w górę za sztukę. Może wtedy będzie łatwiej walczyć z francuską artylerią, przy której jeszcze jesteśmy szczeniakami.
– Gotowiście na śmierć? – krzyczy czasem komendant do swoich kosynierów, stojących w odwodzie. – Gotowi! – odpowiadają. – No to ostatnia modlitwa!. Klękają. „W imię ojca i syna…”. Wtedy czasem naprawdę pocieknie łza.
– Nagle wychodzi z dymu kawaleria, przetaczają się po błocie działa, na ramieniu sztandar ciężki jak cholera – szeregowy pokazuje zdjęcia z bitew. – Ostatnio ten sztandar padł pod Grottgerschen. Gruchnęła salwa. Chorąży się zachwiał…
Sztandar ochrzcili dopiero co. W samej Ostrej Bramie. Cała Europa go zazdrości! – Mosiądz, złoto, hafty! – podniecają się. – Nie to, co plastikowe odlewy Francuzów.
Załatwiony po kosztach. Jak wszystko. Chodzą, szukają na targach staroci cynowych kubków, bagnetów, beczek na wino, drewnianych łyżek. Choć zdarza się, że gdy już piąty wieczór plotą wiklinę na daszek od czapki lub przytargają po wypłacie dziurawy hełm, żony nie wytrzymują nerwowo. – W tym kasku to nawet kwiatków nie posadzę – krzyczą. Ale od tego jest musztra, żeby wytrzymali i huk dział, i wrzask żon.

 

Wydanie: 2003, 27/2003

Kategorie: Obserwacje
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy