Dziewczyny, które robią czyny

Dziewczyny, które robią czyny

Wiece protestu, jakie przetoczyły się przez Polskę, zorganizowały kobiety. 20-, 30-latki. Ładne, wykształcone. Przyzwyczaiły się, że muszą zawsze walczyć o swoje

Nigdy nie myślałam, że przyjdzie mi bronić podstaw konstytucji. Ludzie, którzy poszli na wiec w Poznaniu, byli przekonani, że jest on legalny. Cały czas wydawało im się, że konstytucja jest w mocy – mówi Julia Kubisa, wypija spory łyk kawy z mlekiem i przeczesuje ręką długie włosy. Ostatnio ma bardzo dużo zajęć. Robi doktorat z socjologii na warszawskim uniwerku, no i jeszcze razem z innymi dziewczynami ze Stowarzyszenia Kobiet 8 Marca próbuje bronić polskiej demokracji. Jakkolwiek abstrakcyjnie by to brzmiało. – Byłyśmy święcie przekonane, że po Poznaniu trzeba coś zrobić. Rozmawiałyśmy tylko o hasłach. Najpierw dominował ton żałobny, bo ten kraj pokazał straszne oblicze. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Większość rzeczy dogadałyśmy przez internet. A potem miałyśmy ze dwa spotkania organizacyjne. Pierwsze w klubie Tomba Tomba na Starówce, siedziałyśmy nad filiżankami herbaty. A drugie trochę w siedzibie Ośki i trochę w Galerii Roster. Nie było żadnych spięć, układałyśmy plan zupełnie jak na ostatniej odprawie przed godziną zero. Ja byłam od kontaktów z policją, bo po ostatniej manifie miałam już doświadczenie. Później dziewczyny zaproponowały mi, żebym poprowadziła wiec. Otwarcie, kolejni goście, zamknięcie. Trochę taka konferansjerka. Razem zadziałałyśmy jak szwajcarski zegarek. Dlaczego to głównie kobiety wzięły na siebie zorganizowanie wieców? Chyba przyzwyczaiłyśmy się, że musimy zawsze walczyć o swoje.
Katarzyna Hejna organizowała wiec w Toruniu. Ten, na który władze nie wyraziły zgody. Pomagały jej bardzo Monika, która zaniosła zawiadomienie do urzędu miasta, Magda, która chwyciła za tubę i poprowadziła wiec, i Joanna, autorka plakatów. – Teraz boimy się, że kolejne akcje też będą zakazywane pod byle pretekstem – martwi się. Studiuje socjologię i politologię. I, jak sama mówi, jest w otoczeniu ludzi myślących. Dlatego na razie nie musi się kryć ze swoimi poglądami. Ale co będzie potem? Czy będę potrafiła siedzieć cicho, a może lepiej wyjechać za granicę? – Ostatnio postanowiłam nie wychodzić sama z domu po zmroku. Dlaczego? Znajomy, który był ze mną na wiecu, został napadnięty na ulicy i pobity przez jakiegoś dresiarza.
Wiece protestu, jakie przetoczyły się przez Polskę, nie miałyby takich szans na powodzenie, gdyby to kobiety nie wzięły spraw w swoje ręce. 20- i 30-latki. Ładne, wykształcone. Stanęły twarzą w twarz z bandami rozwścieczonych kiboli. Nie żałują, bo czują, że coś mogą zrobić. Gdyby siedziały cicho po domach, nie potrafiłyby potem spojrzeć w lustro. – Kilka razy byłam już atakowana. Za którymś razem postanowiłam: wyjeżdżam stąd! Miałam wtedy 20 lat i zostałam pobita na ulicy za to, że jestem lesbijką – mówi zdecydowanym tonem Małgorzata Kruszywo. Jest wysoka, szczupła, krótko ostrzyżona. – Jednak wróciłam. Ale znów zaczynam się obawiać tej nowej polskiej rzeczywistości.

Doświadczone w wojowaniu

Agnieszka Grzybek, która walkę o prawa mniejszości ma właściwie we krwi, ostrzega, że niektórzy chcą sprowadzić warszawski wiec do promocji homoseksualizmu. Taki sposób patrzenia próbują narzucić politycy LPR i działacze Młodzieży Wszechpolskiej. Lubią zestawiać ostatnie wiece z berlińskimi paradami równości. I straszyć, że to nas czeka.
– Ludzie, którzy pamiętają czasy starego reżimu, nie dostrzegają może w ostatnich wydarzeniach w Poznaniu nic przesadnie drastycznego. Oni w końcu widzieli znacznie gorsze rzeczy. Ale zupełnie inaczej sprawę ocenia młode pokolenie, które nie pamięta PRL-u. Widok policji, która rozpędza pokojową demonstrację, był dla nich dużym szokiem. Nie wolno lekceważyć tych przeżyć i umniejszać ich znaczenia – mówi i tłumaczy, dlaczego wiece po prostu musiały się odbyć. – We wrześniu władza zezwoliła „ONR-owcom” na legalną manifestację w Myślenicach. Po to, żeby mogli uczcić pamięć jednego ze swoich historycznych członków, który w latach 30. brał udział w pogromie żydowskim. Potem była Częstochowa i kolejny przemarsz „ONR-owców”, tym razem z okazji 11 listopada. Oczywiście, w wolnym państwie każdy ma prawo do demonstrowania swoich poglądów. Marszu w Poznaniu zakazano ze względu na zagrożoną moralność i bezpieczeństwo. Ta sama władza publiczna nie widzi jednak żadnego zagrożenia dla moralności, gdy zezwala na manifestacje skrajnie prawicowym ugrupowaniom, podżegającym do nienawiści.
Kobiety, które zjawiły się na wiecu, mają spore doświadczenie w protestowaniu. Na przykład Magda Mosiewicz z warszawskiego koła Zielonych 2004, absolwentka filozofii i Szkoły Filmowej w Łodzi. Robi filmy dokumentalne. Od zawsze się wyróżniała. Nie tylko rudą i zakręconą fryzurą, lecz także tym, że wszędzie jeździ rowerem. Zaprawione w bojach są też dziewczyny z Porozumienia Kobiet 8 Marca. Manify, od kilku lat organizowane w Warszawie, to ich zasługa. Pierwsze były traktowane jak wybryki rozkapryszonych feministek. Ale w ciągu kilku lat udało się z nich stworzyć wydarzenia medialne. W marcu nie ma już relacji o goździkach w pracy, a dziennikarze mówią o kobiecych postulatach. – Choć ostatnio dawano nam trochę odczuć, że tylko kiedyś walczyło się o poważne sprawy: my biliśmy się o wolność i demokrację, a wy walczycie o prawa mniejszości – przyznaje Julia Kubisa. – Ten wiec miał wywołać kilka starszych osób do tablicy. Żeby przemyśleli, co naprawdę sądzą o najmłodszym wojującym pokoleniu.

Dwie strony barykady

Czy boją się chuliganów? Tylko głupi się nie boi. Trudno zachować spokój, gdy naprzeciwko stoi grupa młodych chłopców, naładowanych po czubek głowy agresją, wykrzykujących straszne rzeczy. Obrzydliwe wulgaryzmy pod adresem mniejszości seksualnych i faszystowskie hasła. Te wszystkie „do gazu”, „obozy pracy”.
Julia ma już za sobą manifestacyjne doświadczenia. – W zeszłym roku na manifie oberwałam jajkiem. Ostatnio na nielegalnej paradzie równości w Warszawie też omal nie dostałam. Na szczęście mam refleks i zdążyłam się uchylić – opowiada. Śmieje się, że przeciw jajkom specjalnie nic nie ma. To przyjęta forma protestu. Coś jak rzucanie tortem w polityków. Na szczęście wtedy nie robi się nikomu krzywdy. Ale co dzieje się później?
Wiec, hałas, okrzyki. Kordon policji, a po obu stronach młodzi ludzie. Czy to oznacza, że równolegle wychowywały się dwa zupełnie inne młode pokolenia? – Chyba tak. Manify są od 2000 r. Mniej więcej od tego czasu zaczęła też aktywnie działać Młodzież Wszechpolska. Myślę, że wszyscy powstaliśmy w podobnych okolicznościach, ale poszliśmy w skrajnie różnych kierunkach – zastanawia się Julia. – Feministki wzięły się w Polsce stąd, że ciągle nie są w pełni respektowane prawa kobiet. Na przykład ustawa antyaborcyjna powinna dawać zdecydowanie więcej praw kobietom. Skrajnie prawicowe ugrupowania też wychodzą z założenia, że za mało zostało zrobione. Ale im chodzi o dalsze ograniczenie praw i większy konserwatyzm. Niestety, to właśnie Młodzież Wszechpolska dostała się do parlamentu. Pocieszam się, że czas płynie szybko. Jeszcze niedawno chodziłam protestować przeciwko pełnomocnikowi do spraw rodziny, Kazimierzowi Kaperze. A teraz nie ma już nawet AWS.
Do wszystkich organizatorów został wysłany niezbędnik demonstrantki i demonstranta. Jak się ubrać, zachować? Co zrobić, gdy agresorzy przerwą policyjny kordon? No i informacje, jakie są prawa i obowiązki policji. Miejsca na wiece też były wybierane bardzo starannie, żeby w razie czego nie znaleźć się w śmiertelnej pułapce. Dziewczyny miały ze sobą wodę, trochę środków opatrunkowych. Te, które noszą szkła kontaktowe, założyły tego dnia okulary. Lepiej mieć rozbite szkła niż operację oka. – Na ostatni wiec nie wzięłam swoich dzieci. Zwyczajnie bałam się o nie. O siebie zresztą też – mówi Beata Maciejewska, organizatorka z Gdańska. Mieszka w Trójmieście ze swoim partnerem Ryszardem, córką Walentynką, synem Ignacym i kotem Azorem. Jest dziennikarką, pisarką i założycielką Fundacji Przestrzeni Dialogu, w której od zawsze poruszało się trudne tematy. Dyskryminacji tych najsłabszych, kobiet i dzieci. Jest zaprawiona w ciężkich bojach. – Pewnie dlatego mam zakodowane, jak zachowywać się na wiecu. Przyjść w czapce, bo zawsze będzie mniej bolało, jak się czymś dostanie w głowę. Chodzić czwórkami, nie pojedynczo. Po demonstracji jak najszybciej pozbyć się transparentów, a kijki szybko zniszczyć. Mimo to policja i tak musiała odprowadzić nas na dworzec, a tam znowu zostaliśmy zaatakowani kawałkami chodnika, jajkami, czym się dało.
Beata Maciejewska przekonuje, że Gdańsk to miasto twierdza. Manifa z marca i ten ostatni wiec protestu były bardzo brutalnie tłumione. – Czuję się czasem, jakbym była w filmie „Ucieczka z Nowego Jorku”, gdzie miastem rządzą niebezpieczne bandy. Tyle że kryją się pod hasłami ochrony tradycyjnych wartości – mówi. – Młodzież Wszechpolska i inni radykałowie zarzucają nam, że siejemy zgorszenie. A jednocześnie idą ramię w ramię z kibolami. Ci ostatni na marcowej manifie zagrodzili nam drogę, zdjęli spodnie i wypięli w naszym kierunku gołe tyłki. To była kobieca manifestacja, środek Długiego Targu. Tak oto wyglądają tutejsi obrońcy moralności.
Małgorzata Tkacz-Janik jest doktorem nauk humanistycznych na Uniwersytecie Śląskim, prowadzi lekcje genderowe, czyli takie, na których opowiada o relacjach między płciami. I jeszcze szkolenia motywacyjne dla kobiet, żeby dać im nieco więcej pewności na rynku pracy. Niezwykle otwarta, ciepła, jest zarazem bardzo zdecydowaną kobietą. Nigdy w całym swoim życiu nie narzekała na bóle swego kręgosłupa moralnego. Żartuje, że z daleka wiec w Katowicach mógł przypominać operę. – Odczytywałam dwa zdania, a w odpowiedzi na nie pojawiał się skandowany refren w formie wulgarnych, chamskich rymowanek, choćby takich jak: „Znajdzie się kij na pedalski ryj”. Czy się bałam? Jestem z pokolenia, które manifestowało swoją wolność, wołając na krakowskim rynku: „Jaruzelski – smok wawelski!”. Ale tamte protesty i te ostatnie różnią się od siebie zupełnie. Dziś ruch w obronie praw człowieka i obywatela nie jest tak masowy. Choć mam nadzieję, że to dopiero początek pewnej fali zmian, które nastąpią w Polsce – mówi. Na wiec poszła razem z 13-letnim synem Maćkiem. Nie musiała go namawiać, ale też nigdy nie przekonywała na siłę do swoich poglądów. Chłopak odróżnia już dobro od zła, a to najważniejsze. A jej matka? Ostatnio jest z niej bardzo dumna. Nie pokazuje tego specjalnie, ale córka to czuje.
Małgorzata Tkacz-Janik od czasu wiecu dostała dziesiątki SMS-ów i maili z pogróżkami. Znalazły się i takie pisane nieudolnie śląską gwarą. Czy oberwała za poglądy? Na szczęście nie. Ale ludzie, z którymi chciała współpracować, poznali ją w telewizji i mieli potem wątpliwości, czy na pewno można z nią obcować.

Lepiej ugryźć się w język?

Dziewczyny śmieją się, że dawno nie robiły sobie tak dużo zdjęć ze znanymi osobami jak ostatnio. Nagle pojawiło się wielu obrońców demokracji, także wśród polityków. Szkoda tylko, że tak późno. – Moi znajomi, bliżsi i dalsi, rodzina mają dla mnie sporo uznania, że chce mi się to wszystko robić. Narażać się i poświęcać czas. Nie chodzi tylko o wiece i spotkania organizacyjne, jest też mnóstwo papierkowej roboty i chodzenia po urzędach, załatwianie setek spraw. Rodzice dają mi olbrzymie wsparcie – opowiada Julia. – Przed ostatnim wiecem rozmawiałam długo z mamą. Miałyśmy w oczach ostatnie obrazki z Poznania. Mama spojrzała na mnie i powiedziała: „Proszę, uważaj na siebie”. Ja na to, muszę coś zrobić. I mama to zrozumiała. Bo w mojej rodzinie jest jakaś żyłka protestu. Chrzestna działała w opozycji, babcia uczyła na tajnych kompletach, pradziadek był w legionach. A ja? W zasadzie mogłabym siedzieć cicho. Jestem wykształcona, mieszkam w stolicy, na brak pieniędzy nie narzekam. Ale to chyba wewnętrzna potrzeba.
Nie wszystkie dziewczyny przyznają się jednak głośno do swojej działalności, do tego, że bronią praw mniejszości. Doskonale pamiętają przypadek Anki Zawadzkiej, która od jakiegoś czasu ma swoje wydawnictwo. Ale jest też pedagogiem i kiedyś pracowała w szkole. Gdy udzieliła pewnej gazecie wywiadu i przyznała się, że jest lesbijką, została z marszu zwolniona z pracy. Taki klimat.
To właśnie dało do myślenia Małgorzacie Kruszywo. Ma stałą, niezłą pracę w szkole językowej. Nigdy nie kryła się specjalnie ze swoimi skłonnościami, ale długo jeszcze nie przyzna się do nich głośno i publicznie. – Moja mama bardzo przejmuje się tym, co robię. Gdy oglądałyśmy relacje telewizyjne z Poznania, pokazywałam jej palcem kolejne zatrzymane osoby i mówiłam: to jest mój znajomy, to też. Mój ojciec jest trochę poza, ale od dawna mamy odkryte karty. Był pierwszą osobą, która wiedziała o mnie wszystko – mówi szczerze. – Osoba, z którą jestem w związku, też prosi mnie, żebym na siebie uważała, żebym z niczym nie wyskoczyła. No i tak ciągle gryzę się w język.

Demokracja jak wino

– Co dalej z tym pospolitym ruszeniem? – zastanawia się Julia. – 10 grudnia marsz przeciwko przemocy wobec kobiet… Znowu kordon policji i banda chuliganów po drugiej stronie? Nie wiem. Gdy mówimy o demokracji i obronie praw mniejszości, to chłopcy w kapturach i szalikach na twarzach krzyczą coś o pedałach. Równie dobrze mogą przyjść na każdy inny wiec i znowu skandować. Bo oni mają jakąś obsesję na tym punkcie.
Agnieszka Grzybek widzi dużo plusów tego, co się wydarzyło. – W Warszawie wiec organizowały feministki z Porozumienia Kobiet 8 Marca i Porozumienia Lesbijek (LBT). I dużym sukcesem jest to, że udało się wyjść poza tradycyjne środowisko manifowe. Na wiecu były nie tylko osoby, które co roku przychodzą na marcowe manifestacje. Przyszli też opozycjoniści z lat 70. i 80., uczestnicy wydarzeń marcowych, dołączyli przedstawiciele partii politycznych. Niebezpieczeństwo jest tylko jedno – że ten sukces będzie miał teraz wielu ojców. Zastanawiam się też, czy udało nam się pokazać, że Polska ma inną twarz. Że nie jest to tylko twarz Romana Giertycha i Ligi Polskich Rodzin, ale że ma również tolerancyjne oblicze. Gdy oglądałam relacje telewizyjne, to mam wątpliwości, bo zdominowali je agresorzy. Czy wiec coś dał? Od razu przypominam sobie pierwszą manifę z 2000 r., na którą przyszło może ze 200 osób. Na tej ostatniej było już ponad 3 tys.
Beata Maciejewska wie, że nie ma cudów i nie uda się zmienić mentalności społecznej w czasie jednego wiecu. – Z tą naszą demokracją jest jak z winem, które stoi w gąsiorze, dojrzewa. Ale gdy się nim potrząśnie, szybko robi się ferment – zastanawia się. – Polacy nie przywykli do tego, że wolność zgromadzeń jest dla wszystkich, nie tylko dla górników i rolników protestujących pod Sejmem.
A Małgorzata, choć jeszcze niedawno chciała znowu wyjeżdżać z Polski, teraz na pewno zostanie, bo jest za dużo rzeczy, które trzeba naprawić, poglądów, które warto próbować zmienić. – Chciałabym, żeby drugie czy trzecie pokolenie ludzi takich jak ja mogło w końcu spokojnie tu żyć – mówi. – Jeszcze niedawno byłam przekonana, że nie dożyję spokojnie w tym kraju pięćdziesiątki. Ale coś się ruszyło. Nie jestem sama. No i są ludzie, którzy chcą mnie wysłuchać.

 

Wydanie: 2005, 49/2005

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy