Dziwnie znaczy dobrze. Czasami

Dziwnie znaczy dobrze. Czasami

Dziwne rzeczy zostają człowiekowi w głowie po przeczytaniu książek Dona DeLillo. Jest bardzo prawdopodobne, że zamiast scen erotycznych znajdziemy tam opis badania prostaty (najpewniej w limuzynie). Jeśli bohater DeLillo zatrzyma się w tłumie – możliwe, że obserwuje terrorystkę, która szykuje zamach. A może to bojowniczka jakiejś nieznanej sprawy? Jeśli bohaterką opowiadania DeLillo jest biegaczka, niewykluczone, że stanie się świadkiem jakiegoś strasznego wypadku. Jeżeli ojciec po wielu latach rozłąki umawia się z synem, to nie w żadnym nowojorskim biurze, tylko od razu na azjatyckiej pustyni. I ma mu do zakomunikowania coś naprawdę dziwacznego. Cóż – powie wielbiciel książek Amerykanina – tego można było po nim się spodziewać.

Właściwie od początku DeLillo działa wbrew czytelnikowi, jakby chciał zrobić wszystko, żeby mu utrudnić życie. Bez umiaru opisuje w powieściach dzieła sztuki, a czasem – jak w „Performerce” – na kanwie dzieła sztuki tworzy samą powieść. W najnowszej, wydanej właśnie w Polsce książce „Zero K” opisuje kilkanaście awangardowych, dziwacznych instalacji plastycznych. W każdym szanującym się podręczniku do „kreatywnego pisania” na pewno by mu to odradzano. Podobnie jak puste przebiegi. Bo czas w książkach autora „Mao II” toczy się na swoich prawach. Nikt nie stara się „pchnąć akcji do przodu”. Nikt się nie martwi, że czytelnik się znudzi, nie zastanawia, czy straci uwagę. Mam czasem wrażenie, że akcja powieści DeLillo jest umowna, pretekstowa i służy temu, żeby jakoś powiązać setki zachwycających zdań albo właśnie te dziwne obrazy, które pisarz w nas zaszczepia, a które w pewnym stopniu unoszą się w próżni. A my przechadzamy się po tych melancholijnych, pustawych przestrzeniach i oglądamy gabloty. W gablotach zaś leżą zdania – absolutnie samowystarczalne. Efekt jest nadzwyczajny i czasem ma się wrażenie, że książki DeLillo czyta się jak niektóre wiersze – czyli bardziej w punkcie niż w czasie.

Jest wielu czytelników, którzy muszą koniecznie podkreślać ołówkiem co lepsze kawałki. I jak ołówek nie sterczy z prawej dłoni – lewa kompletnie głupieje z braku równowagi. Ci czytelnicy znajdą zatrudnienie dla ołówka w każdej powieści wielkiego Amerykanina. Po surowej, gęstej jak sam szlag „Gwieździe Ratnera”, która uchodzi za najbardziej pynchonowską książkę DeLillo, przychodzi „Zero K” – powieść tajemnicza, dekadencka i smutna. Źródło szczęścia dla kompulsywnych podkreślaczy i poszukiwaczy zabójczych zdań. Brawa dla tłumacza Michała Kłobukowskiego, który dzielnie walczy i znowu wygrywa. A pisarz – jak zawsze z rozmachem rozdaje absurdalne pomysły, które jego ekscentryczni bohaterowie z przyjemnością wcielają w życie.

Wyobraźcie sobie państwo, że ojciec bohatera jest miliarderem, a jego druga, ukochana żona umiera. Co teraz? Na pewno nie pójdzie on do kościółka ani do przyjaciółki, by się wypłakać, nie. Rozmach, spektakularność, popierdoleństwo. Oto, co szykuje dla nas Amerykanin uznany za jednego z najciekawszych i najbardziej utalentowanych pisarzy na świecie. Ojciec głównego bohatera postanawia wziąć udział w eksperymencie: tworzeniu olbrzymiego centrum hibernacji. Brzmi futurystycznie i science fiction? Wcale takie nie jest! To raczej wyuzdana, magnetyczna fantazja i więcej w niej filozofii oraz poezji niż nauki. Zresztą DeLillo zamiast skomplikowanych teorii woli snuć aberracyjne rozważania na temat tożsamości, ciała, starzenia się i przede wszystkim sztuki. Dlatego centrum hibernacji, które wymyślił, jest czymś pomiędzy mnisim klasztorem, targami sztuki Art Expo a uniwersalnym snem. Bo przecież wszystkim nam się śni od czasu do czasu jakieś miejsce Nigdzie, pełne zaburzonych przestrzeni, wykluczających się rozwiązań architektonicznych, kapsuł i gabinetów, których przeznaczenia wolelibyśmy nie poznawać. Nie? No to teraz zacznie. Wystarczy przeczytać „Zero K”.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy