Egzekutor

Egzekutor

Jako 16-letni żołnierz AK wykonywał wyroki śmierci

WEJŚCIE
Zdaję sobie sprawę, że te wspomnienia prawdopodobnie nigdy nie ukażą się na półkach księgarskich. Już minęło tyle lat, kiedy opuściłem swój kraj rodzinny i zacząłem swoją tułaczkę po różnych obcych krajach, nie mogąc powrócić do tej Polski, o której wolność kiedyś walczyłem.
Przeżyłem wojnę, ale z moich pierwszych 300 chłopców, którzy byli ze mną w roku 1942, żyje dziś tylko kilkunastu. Trzech umarło już na wolnej ziemi amerykańskiej, reszta poległa na „polu chwały”, wielu przy moim boku. Tylko dwóch z tych, co polegli, miało ponad 20 lat.
Czas mija szybko, nie zostało mi już wiele czasu. Co kilka lat spotykam się z weteranami z Armii Krajowej w Chicago. Rozmawiamy szeptem o dawnych czasach. […] O tych przeżyciach partyzanckich się nie mówi. Nie chce mi się wierzyć, że tak wielka część polskiej historii z II wojny światowej może przepaść bezpowrotnie. Tyle krwi polskiej przelanej, i za co? Ci młodzi ludzie, co umierali codziennie obok mnie – nie mieli rodzin, nie mieli nazwisk, zapominało się o nich już następnego dnia. „Ty dzisiaj, a ja jutro” – mówiło się wtedy. […]
Mój pseudonim z czasów wojennych to „Żbik I”. Zajmowałem stanowisko dowódcy drużyny, w ciągu czterech lat służby doszedłem do stopnia plutonowego. Należałem do dwóch jednostek AK: w konspiracji należałem do oddziału „Józefa”* w Drugiej Placówce Rzeszowskiej, której komenda kwaterowała w Nieborowie; po akcji „Burza” zostałem przeniesiony do kompanii „D14”, czyli 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich AK, wchodzącego w skład zgrupowania oddziałów lwowskich „Warta”. Byłem odznaczony Krzyżem Walecznych, ceniłem to sobie bardzo, głównie dlatego, że ten Krzyż był przyznany tylko czterem chłopcom z naszego oddziału (o Virtuti Militari w Czternastce się nie słyszało).
Posiadam „Stwierdzenie Weryfikacji” No. L. dz. 279/47, wydane przez Samodzielny Referat Likwidacyjny dla spraw żołnierzy Armii Krajowej na terenie amerykańskiej okupacji w Niemczech, podpisane przez kierownika Referatu, majora Kazimierza Piotrowskiego.
Do AK zaciągnął mnie mój dobry przedwojenny znajomy [Stanisław Pałac], starszy ode mnie, który miał w konspiracji stopień podporucznika. Nie należał do Czternastki, która w moje tereny rzeszowskie przyszła dużo później, ale do Drugiej Placówki „Józefa”. Miał pseudonim „Stach”. On był moim bezpośrednim dowódcą i „kontaktem”. On odebrał ode mnie przysięgę w małej wiejskiej chacie, przy zapalonej na Biblii świeczce.
Dopiero dwa tygodnie po zaprzysiężeniu spotkałem się po raz pierwszy z naszymi chłopcami z konspiracji. Byłem raczej zawiedziony. Nie nosili broni. Nie przechodzili żadnych ćwiczeń. Ich zadaniem było tylko przenoszenie meldunków. Od tego i ja zacząłem.
Wstąpiwszy w szeregi AK spodziewałem się więcej akcji i emocji, marzyłem o sławie. A tu przez pierwsze trzy miesiące nic się nie dzieje. Co dwa dni wyruszałem z meldunkami, które wybierałem spod jednego kamienia po to, aby je zanieść i włożyć pod kamień, który znajdował się 15 kilometrów dalej. […]
Mieszkałem wtedy na wsi z bratem i ciotką, zacząłem marzyć o tym, aby wyjść z domu i przenieść się do dywersji. Wiedziałem, że czekają mnie ciężkie warunki w lasach, ale czułem też, że będę tam miał życie urozmaicone i pełne mocnych wrażeń, których tak zawsze szukałem. Powziąć decyzję było łatwo, ale dostać się do dywersji to była inna sprawa. O „Józefie” już słyszałem, ale dostępu do niego nie miałem żadnego ani też nie wiedziałem, gdzie go szukać. Przyszedł mi z pomocą czysty przypadek.
Miałem w tym czasie kolegę Jurka. Chłopak do tańca i do różańca. Ciekawe, że choć sam do AK nie należał, jakoś zawsze akowców sobie za kumpli dobierał. Aż tu bomba wybuchła! Któregoś popołudnia przychodzi do mnie „Stach” i mówi, żebym uważał, co mówię do Jurka, bo się okazało, że co tydzień regularnie widuje się z Gestapo. Prosił mnie, żebym tymczasowo widywał się z Jurkiem jak poprzednio, aż do przyjścia chłopców z dywersji, którzy wykonają likwidację.
Zobaczyłem natychmiast swoją wielką szansę. Powiedziałem „Stachowi”, że mam schowany u siebie pod łóżkiem polski kbk, i poprosiłem, żeby mi pozwolił wykończyć Jurka. Mówiłem, że zaproponuję mu polowanie na sarny, na które rzeczywiście po kryjomu polowałem, i sprawa załatwiona. Z początku „Stach” ani słyszeć o tym nie chciał, tłumaczył, że nie mam doświadczenia, że jak Jurek coś wyczuje, to może być duża wsypa, że to „chłopak kuty na cztery nogi”. Po godzinnej perswazji zgodził się na wszystko, choć niechętnie.
Po wyjściu „Stacha” odetchnąłem głęboko. […] Nie przyszło mi jakoś do głowy, że za parę godzin mam zastrzelić człowieka, że muszę pozbawić życia nie dość, że istotę ludzką, to w dodatku swojego kolegę, z którym niejedną flaszkę samogonu się wypiło. Uważałem to widocznie za rzecz zupełnie normalną, za rzecz, która musi być zrobiona, za spełnienie zwykłego patriotycznego obowiązku. To, że zgłosiłem swoje usługi ochotniczo, nie było ważne.
Na drugi dzień po mojej rozmowie ze „Stachem” przyszedł Jurek. Ciotka poszła na plebanię. Byliśmy sami w mieszkaniu. Jurek, wesoły jak zawsze, opowiadał mi nowiny z ostatnich dwóch dni. Wyciągnąłem z szafy buteleczkę, nalałem do szklanek i uderzyliśmy w gaz.
Gdy porządnie już poweselał, zacząłem się delikatnie przyznawać, niby to po pijanemu, jak bardzo się kocham w myślistwie, że mam nawet w domu ukryty karabinek i jeżeli ma ochotę, to z przyjemnością jeszcze dziś wieczorem go wezmę na rogacze. […] Zgodził się od razu. Obejrzał mój karabinek z podziwem, pochwalił, że jest tak dobrze utrzymany, jakby dopiero co wyszedł z fabryki. Wypiliśmy na drogę strzemiennego, karabinek wziąłem pod pelerynę i za niecałe pół godziny wkroczyliśmy na pierwszą leśną ścieżkę.
Szedłem pierwszy, z bronią gotową do strzału. Przypomniały mi się teraz ostatnie słowa „Stacha”: „A nie zapomnij przeczytać mu wyroku, niech wie, za co ginie!”. Zacząłem też sobie przypominać słowa tego wyroku: „Z ramienia Rządu Rzeczpospolitej Polskiej i z ramienia Dowództwa AK…”. Bzdura – pomyślałem – akurat mu teraz wyrok do szczęścia potrzebny!
Minęliśmy drugą z kolei leśną polanę. Znałem tu każdy kąt, każde drzewo. Obróciłem się szybko. Jurek szedł dziarskim krokiem, uśmiechnięty. Z tak bliskiej odległości nie musiałem celować. Strzeliłem błyskawicznie spod pachy. Jurek zrobił jeszcze jeden krok do przodu, uśmiech zamarł mu na ustach i bez słowa runął jak kłoda na ziemię.

DYWERSANT
(…) Okupacja robiła swoje, coraz więcej ludzi szukało u nas schronienia. Przychodzili przeważnie młodzi chłopcy, „spaleni” zupełnie, bez rodzin, bez domów. Przychodzili z różnych powodów. Niektórzy ze względów patriotycznych, inni znów, bo groziło im aresztowanie lub wywóz na roboty do Niemiec. Prawdą jest, że ochotników tej pierwszej kategorii było najwięcej, ale to jeszcze nie czyniło z nich bohaterów. […]
Dywersja dawała takiemu chłopcu szanse – choć bardzo małe – przeżycia wojny i roztaczała nad nim pewnego rodzaju opiekę. Dowództwo martwiło się za niego: co będzie jadł na obiad, gdzie będzie spał i co robił… Czuł się tu potrzebny. I potrzebny był rzeczywiście, bo bez tych chłopców AK nie mogłaby istnieć i nie mogłaby prowadzić większych akcji. […]
Nie przeczę, że mnie i takim jak ja życie dywersyjne było bardzo na rękę. Nie musiałem chodzić do szkoły, której w młodych latach nie lubiłem, nie musiałem pracować fizycznie, nie miałem również żadnych zobowiązań rodzinnych i nie musiałem się martwić o to, co jutro włożę do garnka. Nie znosiłem monotonnego życia, a urozmaiceń i emocji różnego rodzaju miałem w dywersji wiele.
Na poszczególne likwidacje chodziło się przeważnie na ochotnika. Nasz oddział, tak tutaj u „Józefa”, jak i później u „Draży”**, nie używał do akcji więcej jak 10 lub najwyżej 15 chłopców. […] Byli to ludzie zawsze przygotowani na każdą robotę, dobrze znani dowództwu, mający tak wyrobioną markę, że po prostu wybierano ich rutynowo w zależności od kwalifikacji.
Co trzeba było mieć w sobie, ażeby być naprawdę dobrym na tych robotach? Potrzebne były wyszkolenie, dobra kondycja fizyczna, no i – co najważniejsze – zimna krew, opanowanie. Osiągnięcie tego ostatniego nie było wcale takie łatwe. Nad tym każdy musiał pracować indywidualnie. […] Trzeba było wyeliminować strach. Myślę, że tylko u młodych ludzi, tak poniżej lat 20, jest to możliwe. […] Im człowiek starszy, tym mądrzejszy i tym bardziej ma ochotę do życia. […]
(…) W pewnym okresie byłem dumą całego oddziału. Ponieważ nie robiło mi różnicy, czy ja żyję, nie dbałem zupełnie o to, czy żyją inni. Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na krew tryskającą z rozwalonej głowy.
Spełniły się moje marzenia; byłem człowiekiem bez skrupułów… Byłem gorszy od najpodlejszego zwierzęcia. Byłem na samym dnie bagna ludzkiego. A jednak byłem typowym żołnierzem AK. Byłem bohaterem, na którego piersi po wojnie spoczął Krzyż Walecznych, tylko jeden z czterech wydanych na cały oddział Czternastki…

ROBOTY
(…) Ok. 30 km na południe od Rzeszowa leżała mała wioska, która nazywała się Harta. (…) W tej właśnie wiosce urodziła się i wychowała piękna dziewczyna, Jadzia Pierożanka. (…) Zaczął się wielki romans pomiędzy Bronkiem i piękną Jadzią. […] Bronek uważał jednak, że nie samą miłością człowiek żyje. […] Że małżeństwo można przełożyć na później, natomiast Ojczyzna potrzebuje go natychmiast, bo przecież wojny przełożyć nie można. (…) Bronek Pieniowski został przydzielony do naszego oddziału jesienią 1943. Polubiłem go bardzo za jego szczerość, otwartość, uczyłem go w wolnych chwilach wielu trików partyzanckich. […]
O Jadzi opowiedział mi wszystko. Gratulowałem mu tej miłości.
Tymczasem po odejściu Bronka Jadzię ogarnęła rozpacz. Nie widziała już celu w swoim życiu. […] Zaczęła szukać zemsty na narzeczonym. […] Poszła na miejscowe Gestapo i wyśpiewała wszystko. Że jej Bronek poszedł do partyzantki, że posiadał broń… Gestapo wysłało z miejsca ekspedycję karną, która zlikwidowała całą rodzinę Bronka. Od kul padła jego matka, ojciec, dwóch braci i siostra, nawet wujek, który nocował w czasie najazdu u rodziców Bronka.
Dwa tygodnie po tragedii los Jadzi zostaje przypieczętowany. Wychodzę z kwatery przed wschodem słońca, mam automat pod płaszczem. Wstępuję po drodze po „Majeranka”. Idziemy do Harty. (…) Na miejscu odszukujemy chłopca z tutejszej konspiracji. Jest już ciemno. Podprowadza nas pod dom Jadzi i odchodzi. Jesteśmy pod oknami. Widzę trzy sylwetki… Jest w domu – myślę. Pukamy i, nie czekając na odpowiedź, wchodzimy do środka izby przez otwarte drzwi. Jadzię poznaję od razu. Tyle o niej słyszałem od Bronka. Co za śliczna dziewczyna! Te długie włosy i te duże niebieskie oczy… Zobaczyła nas i zauważyłem, że zrobiła się biała jak papier.
– Jadzia Pierożanka? – pytam, patrząc jej prosto w oczy.
– Tak, to ja […].
Słyszę, jak drży jej głos; próbuje zachować zimną krew do końca. Jej młodsza siostra stoi jak skamieniała, matka leci zemdlona na ziemię. Czytam wyrok.
– Została pani skazana na karę śmierci za zdradę Państwa Polskiego, wyrok zostanie wykonany natychmiast. Daję pani dziesięć minut na modlitwę i pożegnanie się z rodziną. (…)
W końcu biorę Jadzię za rękę i kieruję się w stronę drzwi. Mijam „Majeranka”, który stoi w drzwiach jak skamieniały. Widzę, że ma wilgotne oczy. Jeszcze parę kroków i stodoła. Ustawiam pod nią na wpół przytomną ze strachu Jadzię, twarzą do siebie, robię jeden krok do tyłu i podnoszę automat. Celuję prosto w głowę. Jest księżycowa noc, widzę to piękne ciało przed sobą i w ostatniej chwili odczuwam pewnego rodzaju żal.
Zniżyłem lufę i równocześnie pociągnąłem za spust. Byle nie w głowę – pomyślałem – jak ona będzie wyglądać w trumnie. Długa seria… i koniec wszystkiego! Jadzia Pierożanka przestała istnieć… I dlaczego? Było to pytanie, które dręczyło mnie później tygodniami.
Na początku 1944 r. klęska Niemców była już coraz bardziej widoczna. O wiele rzadziej widziało się jadące na wschód posiłki. We wsiach rzeszowskich można było zauważyć pewnego rodzaju odprężenie. Skończyły się nieustanne poprzednio łapanki, kończyła się pomału aktywność Gestapo i żandarmerii. Nastąpił też pewien zastój w likwidacjach. Był taki okres, że przez trzy tygodnie nie byłem na żadnej robocie i nie zastrzeliłem ani jednego człowieka. Po prostu nie było do kogo strzelać. Wysadziliśmy z interesu wszystkich volksdeutschów i ich sympatyków. Ci, co pozostali przy życiu, a proszę mi wierzyć, że była ich już garstka, albo ratowali się ucieczką w głąb Niemiec, albo też ukrywali się w większych miastach, zmieniając nazwiska. […]
(…) Ponieważ akurat w tym czasie porucznik „Ryś” poszukiwał ochotników na tak zwane babskie roboty, zgłosiłem swoje usługi natychmiast i namawiałem „Majeranka” i „Wilka”, żeby mi towarzyszyli. „Babskie roboty” to nie były żadne likwidacje, tylko lekkie rozliczenie się z tymi panienkami, które lubiły dla pieniędzy i własnej przyjemności zabawiać się z Niemcami. […]
Te panienki znały przecież we wsi każdego sąsiada, wiedziały o każdym wszystko, kto z kim utrzymuje kontakty, gdzie wyjeżdża… Jestem przekonany, że wiele niewyjaśnionych aresztowań przez Niemców można było tym panienkom przypisać.
Ponieważ jednak definitywnej zdrady nie można było żadnej z tych dziewczynek udowodnić, dowództwo AK zdecydowało się ich nie likwidować, tylko dać im ostrzeżenie na przyszłość w postaci kary cielesnej. Wymierzenie takiej kary polegało na całkowitym ogoleniu lub raczej ostrzyżeniu włosów, plus dwadzieścia pięć kijaszków na gołą pupę. Moja trójka nie była pierwsza, która na taką robotę została wysłana; rok wcześniej chodzili na nią inni chłopcy. O ile niektórym panienkom pierwsza lekcja nie pomogła, to ta druga była o tyle surowsza, że włosy, które jej tymczasem podrosły, nie tylko się strzygło, ale jeszcze się smarowało specjalnym „tarem”, który powodował chroniczne wypadanie włosów i kompletną łysinkę na dłużej. […]
Nasza trójka obrabiała jedną wioskę przez jeden wieczór. Pierwszy krok to skontaktowanie się z miejscowym przewodnikiem. Ten albo już miał listę gotową, albo też prowadził nas do sołtysa i – o ile on był w konspiracji – to dawał nam przygotowane nazwiska i numery domów na kartce papieru. Robotę zaczynało się wczesnym wieczorem, ażeby zakończyć przed 12 w nocy, po której to godzinie dostęp do domów był mocno utrudniony. Szło się zawsze w towarzystwie miejscowego przewodnika, który – choć sam nie wchodził do środka – był jednak bezwarunkowo potrzebny, bo znał wszystkie przejścia i domy.
Pracowaliśmy jak zgrany zespół sportowy. „Wilk” trzymał dziewczynę, ja strzygłem ją do skóry fryzjerskimi nożycami (miałem w tym wprawę, bo kiedyś w szkole rolniczej strzygłem owce), a „Majeranek” kończył wszystko, rąbiąc naszą ostrzyżoną już ofiarę gumową pałką na goły tyłeczek. […]
[Podczas jednej z akcji] Przychodzimy normalnie pod chałupkę, obstawiamy tylne oraz frontowe drzwi i przedstawiamy się grzecznie przez okno, meldując cel naszej wizyty. A tu tato dostaje rozstroju nerwowego i zaczyna nam wymyślać: „Wy, skurwysyny, po moim trupie moją Magdę będziecie oglądać!”.
„Majeranek” wybija okno i ładuje się do środka. A tu tato buch siekierą. Mało chłopakowi nogi nie uciął. Spoważnieliśmy od razu, łapiemy za pistolety i ognia! Po lamencie kobiecym, jaki w domu powstał, łatwo się było domyślić, że tato już nie egzystuje. Odchodzimy, nie kończąc tej roboty. Magdę spotkała już kara, i to większa, niż jej się należała.

CZAS „BURZY”
(…) Niemcy nie dali na siebie długo czekać. Już na drugi dzień po zajęciu stanowisk pierwsza grupa ukazała się na dalekim odcinku szosy. Było ich ok. 30. Na widok partyzantów z biało-czerwonymi opaskami na rękach rzucili karabiny. Bez żadnego rozkazu od razu wiedzieli, co robić. Z wysoko podniesionymi rękami zbliżali się wolnym krokiem w naszą stronę. Gdy podeszli bliżej, uderzył mnie ich widok.
Pamiętałem dobrze butny Wehrmacht z 1939 r. Rozrzucali wtedy ludności wiejskiej kawę i cukier na tym samym skrzyżowaniu. Mieli śliczne, lśniące nowością mundury, wspaniałe uzbrojenie. Pamiętam, jak jeden z nich chełpił się tym bogactwem czystą polszczyzną: „Wasza Polska to gówno miała, a teraz, za naszej okupacji, to będziecie mieć wszystko!”.
Ci sami żołnierze wracali teraz ze wschodu. Albo raczej wracały ich niedobitki. Brudni niesamowicie, nieogoleni, w strzępach mundurów, w zdartych butach. Znikła ich duma, nie było widać na twarzach tej pychy hitlerowskiej, tej wiary w zwycięstwo. Widać było, że jedynym ich marzeniem jest teraz, aby uratować życie i dostać się do swoich rodzin w dalekich Niemczech. Jestem ciekaw, jaki właściwie procent tych Niemców zobaczy jeszcze ziemia niemiecka. Przypuszczam, że bardzo niewielu.
Z tej pierwszej trzydziestki, która teraz stała przed nami, tylko 20 posiadało tak zwaną Soldbuch, czyli książeczkę wojskową, co sprawdziliśmy od razu przy rewizji osobistej. Pozostałych
10 tłumaczyło się, że ich książeczki zagubiły się podczas akcji bojowej. W niektórych przypadkach może to i prawda, ale jaką mamy gwarancję, że to nie są partyjniacy, przebrani w strzępy mundurów Wehrmachtu, próbujący się przeszmuglować na zachód.
Nie ryzykując pomyłki, wiążemy im ręce do tyłu i – po odprowadzeniu do małego gaiku na terenie folwarku dylągowskiego – likwidujemy całą dziesiątkę, strzelając im w tył głowy. Uskuteczniamy operacje tego rodzaju nieraz kilka razy dziennie, zakopując ciała dopiero przy większej liczbie. Wiele takich masowych grobów jest w dzisiejszej Polsce…
Inaczej jest z tymi żołnierzami, którzy posiadają książeczki wojskowe. Tych obdarzamy specjalnie przygotowanymi przepustkami, które uprawniają ich do „spokojnego” przejścia do Jawornika Polskiego, gdzie zostaną przejęci przez władze sowieckie i odesłani do obozów jenieckich w głąb Rosji. […]
Kwaterowałem teraz w Dylągówce. […] Gdy raz szedłem na przerwę obiadową, zobaczyłem Niemca, któregośmy wylegitymowali i przepuścili jakieś pół godziny wcześniej, siedzącego w opłakanym stanie na skraju rowu. Biedak siedział prawie zupełnie już nago. Wszystko, co mu zostało, to but na prawej nodze, o który teraz właśnie biła się banda ludzi ze wsi. Po prostu rabowali go na żywca, bo widocznie jego mundur i buty nie były całkiem zniszczone.
Mój apel, ażeby mu oddali wszystko, spotkał się z drwinami, po czym jeden z wieśniaków na dobitkę zgrabnym ruchem zerwał mu ten pozostały but. Cała banda ruszyła w stronę wsi, kłócąc się jeszcze po drodze między sobą. A biedny Szkopina siedział przede mną w stroju Adama. Znalazłem się w głupiej sytuacji, bo nie wiedziałem, co z nim robić.
Nie mogłem się rozebrać, oddać mu swojego ubrania i wrócić nago na kwaterę. Nie mogłem również pozwolić na jego powrót do Niemiec, gdzie miałby szansę opowiedzieć, jak go ludność w Polsce potraktowała. Opanował mnie ogromny żal, zrobiło mi się po raz pierwszy przykro, że muszę uczestniczyć w wojnie tak bezwzględnej. Bez słowa wyciągnąłem zza pasa parabellum i strzeliłem Niemcowi między oczy.
Gdy wreszcie dotarłem na kwaterę, była już druga po południu. Właściciele chaty byli już po obiedzie i z powrotem w polu przy pracy. Na ciepłym jeszcze piecu znalazłem dwa pierogi z ziemniakami. […] Po obiedzie papieros, to znaczy wysuszona machorka, skręcona w kawałek starej gazety. […]
Zacząłem się zastanawiać nad swoją przyszłością. […] Sowieci już blisko, Niemców coraz mniej, okupacja de facto już się skończyła. Więc za tydzień czy dwa będzie tu wolna Polska, przyjdzie dzień, o którym marzyłem. I teraz, gdy wszystko było tak blisko, ogarnął mnie lęk. Może trzeba będzie złożyć broń, przejść do cywila i co wtedy? Kończyć szkoły? Zacząć uczciwie pracować na życie? Może nawet AK pójdzie z armią sowiecką aż pod Berlin, ale jak długo to potrwa?

Skróty zaznaczone okrągłymi nawiasami pochodzą od redakcji.

* Mieczysław Chendyński (1901-1954) – od początku 1941 r. zastępca, a następnie dowódca Placówki AK Hyżne, od maja 1944 zastępca komendanta Podobwodu AK Rzeszów-Południe. Podczas akcji „Burza” dowódca oddziałów II Zgrupowania Rzeszów-Wschód.

** Dragan M. Sotirović „Draża”, „Michał”, „X” (1913-1987) – kapitan armii jugosłowiańskiej, Serb. Po nawiązaniu kontaktu z AK zastępca dowódcy oddziałów leśnych 14. Pułku Ułanów. Aresztowany przez NKWD 31 lipca 1944, zbiegł z więzienia, przedostał się za San na Rzeszowszczyznę, do oddziałów „Warty”; dowodził kompanią „D14”. Latem 1945 wyjechał do Francji, przyjął obywatelstwo francuskie i zmienił nazwisko na Jacques Roman.
———————————————————————————
Ośrodek KARTA i Literatura Faktu PWN publikują wspomnienia Stefana Dąmbskiego. W opisywanym przez siebie okresie był nastolatkiem – urodził się 3 grudnia 1925 r., gdy wstępował do AK w 1942 r., miał 16 lat. Po raz pierwszy obszerne fragmenty jego poruszających wspomnień, świadectwo żołnierza oddziału dywersyjnego AK na Rzeszowszczyźnie, wykonującego wyroki śmierci, ukazały się w 2006 r. w kwartalniku „Karta”. I natychmiast wywołały reakcje w środowisku Światowego Związku Żołnierzy AK. W drugim wydaniu książkowym „Egzekutora” (pierwsze opublikowano dwa lata temu) pominięto tylko te fragmenty, które nie dotyczą wprost relacjonowanych działań lub są zbyt odległymi dygresjami.

Stefan Dąmbski, Egzekutor, wydanie II, Literatura Faktu PWN, Ośrodek KARTA, Warszawa 2013

Wydanie: 08/2013, 2013

Kategorie: Historia

Komentarze

  1. lucja
    lucja 26 lutego, 2016, 21:16

    Ta ksiazka jest zbyt „szczera”. Szkodzi slabym umyslom, przedstawia w zlym świetle bohaterow. To niepotrzebne, juz wystarczajaco ich opluwano za komuny. Przez AKowskie srodowiska tez zle przyjeta

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy