Ekologia i Przegląd

Jak Arka Noego

Gdyby nie zoo, wielu gatunków już by nie było

Na świecie jest około 2200 ogrodów zoologicznych. Mają one zwolenników, ale też zagorzałych przeciwników. Nie wdając się w ten spór, warto jednak odnotować fakt bezsporny, mianowicie: dzięki ogrodom udało się uratować setki gatunków zwierząt, które były o krok od zupełnej zagłady.
Przykład nam najbliższy to ocalenie żubra. Ostatnie populacje tych zwierząt żyjące na wolności wymarły po I wojnie światowej. Ocalały 54 osobniki żyjące w ogrodach zoologicznych i zwierzyńcach. Dzięki inicjatywie znakomitego przyrodnika, Jana Sztolcmana, powstało Międzynarodowe Towarzystwo Ochrony Żubra (1923 r.), które podjęło się reintrodukcji gatunku z osobników żyjących w niewoli.
Mimo zagrożeń spowodowanych przez II wojnę światową

stado białowieskich żubrów
przetrwało

i tak bardzo się powiększyło, że obecnie żyją one w Bieszczadach, nadleśnictwie Wałcz, w Puszczy Boreckiej i w Puszczy Knyszyńskiej. Nasze żubry dały początek populacjom znajdującym się w innych krajach europejskich.
Podobnie było z uratowaniem jelenia milu, nazywanego również jeleniem Davida. W 1865 r. francuski misjonarz i badacz natury, jezuita Arnold David, będąc w Chinach bardziej w celach badawczych niż misjonarskich, zobaczył w cesarskim parku w Pekinie zwierzę, które Chińczycy nazywali jeleniem milu. To dziwaczne zwierzę tylko głowę miało jelenia, reszta ciała była jakby składanką: korpus świni, ogon osła, nogi konia, kopyta krowy, nawet poroże było inne niż u jeleni, bo odwrócone.
W dawnych Chinach milu był zwierzęciem pospolitym, jednak z powodu nadmiernych polowań jego populacja zmalała tak drastycznie, że do czasów Davida ocalało tylko stado w cesarskim parku. Jezuita, pokonując wiele trudności, sprowadził kilka sztuk chińskiego jelenia do Europy, czego dokonał niemal w ostatniej chwili, bowiem na przełomie XIX i XX w. cesarskie stado zostało doszczętnie wybite.
Ostatnie jelenie Davida, jak dzisiaj nazywa się milu, rozmnożyły się do tego stopnia, że obecnie jest ich około dwóch tysięcy. Większość żyje w ogrodach zoologicznych i zwierzyńcach, pozostałe ponownie znalazły się w ich dawnej ojczyźnie.
Udało się także ocalenie oryksa arabskiego – antylopy o śnieżnobiałym grzbiecie, kontrastowo czarnych i długich kończynach. Kiedyś oryks był w całej Arabii, jednak został wyniszczony przez tubylców dla mięsa i skóry, a przez europejskich przybyszów dla myśliwskich trofeów, zwłaszcza pięknych rogów.
Niemal w ostatniej chwili zorientowano się, że przy życiu pozostało zaledwie kilka tych zwierząt i to żyjących w zoo. Dla ratowania gatunku zorganizowano akcję „Oryks” i w 1962 r. ostatnie pięć sztuk z ogrodów w Rzymie i Londynie przetransportowano do Arizony, do Phoenix Zoo. Ponieważ w Arizonie zwierzęta miały warunki zbliżone do tych, w jakich żyły na wolności, oryksów zaczęło przybywać i w 1984 r. na świecie było ich już 240. W 2000 roku światowa populacja oryksów liczyła ponad 1500 sztuk, w tym 500 żyjących w warunkach niemal naturalnych. Ogrodom zoologicznym zawdzięcza przetrwanie koń Przewalskiego, zwłaszcza ogrodowi w Pradze i zwierzyńcowi w Monachium. Gatunek ten w stanie dzikim już zniknął ze stepów Azji, a ponad tysiąc okazów żyjących w ogrodach zoologicznych to potomkowie 53 dzikich osobników, które trafiły do Europy na przełomie XIX i XX w.
Przeciwnicy zoo zarzucają im, że zamiast rozmnażać się w naturalnym środowisku,

zagrożone zwierzęta trafiają na wybiegi i do klatek.

Ten zarzut przestał być aktualny od czasu, gdy ogrody zoologiczne zaczęły prowadzić hodowlę zwierząt dla własnych potrzeb. Tak jest m.in. w przypadku rzadkich drapieżników; oto przykład z Lipska: tutejszy ogród zoologiczny w ciągu stu lat dochował się 2200 lwów, 300 panter, 70 jaguarów. Bywa, że populacje rzadkich gatunków wyhodowane w zoo są liczniejsze od żyjących na wolności.
Oczywiście, są zwierzęta, które nie chcą rozmnażać się w zoo. Tak bywa z niektórymi dużymi ssakami, które w ogrodzie mają zbyt mało miejsca. Są gatunki, które w niewoli tracą zdolności rozrodcze. Przykładem jest panda wielka: na wolności może być zapłodniona niemal każda samica, w zoo tylko co trzecia.
Podobnie rzecz ma się z ptakami. Bywa, że rodziców gatunków drapieżnych zastępuje inkubator albo matka zastępcza – kwoka lub indyczka. Ogród w Filadelfii aż 71 lat czekał, zanim wykluł się w nim pierwszy łabędź trębacz. Większą ochotę do rozmnażania wykazały żurawie japońskie; w 1924 r. na świecie było tylko 30 tych pięknych ptaków, dalszych 16 dochował się ogród w Kioto, a obecnie w zoo i rezerwatach żyje ich kilkaset. W 1864 r. do ogrodu w Paryżu sprowadzono 5 uszaków brunatnych, których obecnie darmo szukać na wolności. Początkowo bażanty te rozmnażały się w niewoli bez trudności i wkrótce było ich około tysiąca. Okazało się jednak, że w którymś pokoleniu chowu osobnego samce zaczęły tracić płodność i tylko co dziesiąte jajo było zapłodnione.
Nie wystarczy więc, wzorem Noego, zamknąć zwierzęta i połączyć je w pary, żeby zaczęły się rozmnażać. W przypadku wielu gatunków potrzeba lat badań, doświadczeń i niezliczonych zabiegów, co też nie zawsze przynosi rezultaty. Przykładem jest tukan – ptak o ogromnym dziobie, ale znany również z tego, że na czas wysiadywania jaj samiec zamurowuje samicę w dziupli; ten egzotyczny gatunek nie chce rozmnażać się w niewoli. I nie tylko on.
Wyjątkowo trudna jest hodowla ptaków żyjących w klimacie tropikalnym, zwłaszcza gatunków długo żerujących. Niektóre udaje się zachęcić do rozmnażania podstępem, np. sztucznym światłem, wydłużając dzień w ptaszarniach do 12 godzin.
Gatunki rzadko hodowane są ewidencjonowane, prowadzi się księgi rodowodowe, w których zapisywana jest data urodzenia i śmierci zwierzęcia, pochodzenie, miejsce pobytu, stopień pokrewieństwa z innymi osobnikami. Takie księgi istnieją dla żubrów, jeleni milu, okapi, tygrysów, koni Przewalskiego i dziesiątków innych gatunków.
Szczególnie trudną sprawą jest przygotowanie zwierzęcia z zoo do życia w naturalnym środowisku. Tak było m.in. w przypadku zasiedlania Puszczy Kampinoskiej rysiem. Zdecydowano się na zwierzęta urodzone i wychowane w ogrodach zoologicznych Niemiec, Szwecji, Finlandii i Polski, żeby nie uszczuplać nielicznej populacji na wolności, uczyniono to również dlatego, że osobniki z zoo były dobrze znane i można było wybrać okazy zdrowe, w odpowiednim wieku i płci, a także morfologicznie zbliżone do tych, które kiedyś żyły w Kampinosie.
Najpierw osadzono je w wolierach

w sercu puszczy,

żeby przyzwyczaiły się do jej odgłosów i zapachów, do zmiennych warunków pogodowych, w tym do uciążliwych chłodów, deszczów i wiatrów. W półnaturalnych warunkach uczyły się polować i zabijać, co wymagało obudzenia pierwotnego instynktu uśpionego w zoo. Dopiero po tych i innych zabiegach można je było wypuścić na wolność, nadal je obserwując w naturalnym środowisku. Tym razem reintrodukcja udała się.
Gdyby nie ogrody zoologiczne, dziesiątki rzadkich gatunków już by nie istniały. Rola zoo będzie coraz ważniejsza, z pewnością na większą skalę będą chronić zagrożone gatunki niższych kręgowców – ryb, gadów i płazów. Jednak same ogrody nie ocalą zagrożonych gatunków, bowiem niezbędne są również siedliska, w których zwierzęta mogłyby żyć na wolności.

Władysław Misiołek


EKO-INFORMACJE

Sejm uchwalił ustawy o opakowaniach i odpadach opakowaniowych, o obowiązkach przedsiębiorców w zakresie gospodarowania niektórymi odpadami oraz o opłatach: produktowej i depozytowej. Ustawy regulują zasady odzyskiwania i ponownego przetwarzania opakowań, wprowadzają opłaty za wytworzone produkty i depozyty ekologiczne dla produktów. Opłata depozytowa dotyczy tych produktów, które byłyby uciążliwe dla środowiska w przypadku trafienia na wysypisko. Chodzi, m.in. o akumulatory ołowiowe. Jeśli kupimy nowy akumulator i w zamian oddamy stary, będziemy zwolnieni od opłaty. Opłata produktowa ma być stosowana, gdy producent nie zorganizuje zbiórki zużytych produktów. Jeśli firma albo jakaś wyspecjalizowana organizacja zajęłaby się zbieraniem zużytych produktów, opłata nie byłaby naliczana. Obecnie w Polsce tylko kilka procent zużytych wyrobów trafia do ponownego przerobu. W Unii Europejskiej ten odsetek sięga 50%.

22 gatunki zwierząt dopisano do nowego, zaktualizowanego wydania “Polskiej czerwonej księgi zwierząt” – rejestru zagrożonych gatunków polskiej fauny. “Księga” ukaże się w księgarniach za dwa miesiące. Jej pierwsza edycja wydana została w 1992 r. Zarówno pierwsze, jak i obecne wydanie opracowano w Instytucie Ochrony Przyrody PAN. W pierwszym tomie II wydania “Księgi”, który obejmuje tylko kręgowce, z listy zwierząt zagrożonych usunięto siedem gatunków m.in.: bobra, wydrę, kormorana, błotnika łąkowego i gągoła. Dodano jednak aż 22 gatunki, wśród nich cietrzewia, minoga morskiego, susła perełkowanego i kraskę. Zagrożonych wyginięciem jest dziesięć gatunków ryb m.in.: troć jeziorna, różanka i piskorz. “Nie oznacza to, że stan fauny się pogorszył. Po prostu coraz więcej wiemy o zwierzętach. Wśród gatunków, które zupełnie wymarły w Polsce, wymienia się tura i tarpana. Współcześnie wyginęły m.in. drop i suseł moręgowany, których ostoje można jeszcze spotkać poza naszym krajem, co daje szansę na ich odtworzenie. Drugi tom “Księgi”, obejmujący bezkręgowce, spodziewany jest pod koniec tego roku. Naukowcy przygotowują także nowe wydanie “Polskiej czerwonej księgi roślin”.

W ciągu 40 lat powierzchnia afrykańskiego jeziora Czad skurczyła się niemal 20-krotnie – podają uczeni z Uniwersytetu Wisconsin-Madison. W 1960 r. to północnoafrykańskie jezioro zajmowało powierzchnię około 25 tys. km kw. Obecnie ma 1350 km kw., czyli ok. 18 razy mniej – informują badacze. Fakt zmniejszania się powierzchni jeziora uczeni tłumaczą dwoma czynnikami: ociepleniem i coraz większym zapotrzebowaniem na słodką wodę w krajach, z którymi jezioro graniczy. Przez ostatnie trzy dekady Nigeria, Czad, Niger i Kamerun doświadczały długotrwałych susz. Zapotrzebowanie na wodę wzrosło czterokrotnie. Choć uczeni twierdzą, że wody w jeziorze starczy jeszcze na jakiś czas, to zaznaczają, że odwadnianie go zniszczy całkiem ekosystem.


Elektrownia na tysiącu dachów

Udział energii odnawialnej w bilansie świata wynosi 18%

Odnawialne źródła energii mają to do siebie, że nie da się ich wyczerpać, jak węgla czy ropy naftowej. Wykorzystanie ich przyczynia się do ograniczenia niedobrych skutków efektu cieplarnianego. Często nie zdajemy sobie sprawy, że korzystamy z najbardziej wydajnego zastosowania energii słonecznej. Jest to zachodzący w naturze proces fotosyntezy i wytwarzania biomasy. Nie mniej znana jest energia pochodząca ze spalenia drewna; od dawna korzystamy z energii ruchu wiatru i wody.
Mamy bardzo dużo nie wykorzystanych możliwości zastosowania energii odnawialnej. Tymczasem w państwach, w których od wielu lat działają elektrownie jądrowe, rośnie zainteresowanie i postępuje rozwój technologii wykorzystania odnawialnych źródeł energii. Jednym z głównych argumentów “za” jest

dążenie do ograniczenia efektu
cieplarnianego.

Energia odnawialna stała się jednym z kluczowych problemów w Unii Europejskiej. Udział energii odnawialnej w bilansie paliwowo-energetycznym świata wynosi ok. 18%, natomiast w przyjętej w listopadzie 1997 r. przez Komisję Europejską Białej Księdze – Energia dla przyszłości – Odnawialne źródła energii zalecono krajom europejskim zwiększenie pozyskania energii ze źródeł odnawialnych do 12% w 2020 r.
W warunkach polskich we wrześniu 2000 r. doszło do uchwalenia przez rząd strategii rozwoju energii odnawialnej w Polsce. Przewidywane jest osiągnięcie do 2010 r. wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych na poziomie 7,5% w naszym bilansie energetycznym. Obecnie w krajach Unii Europejskiej możliwości wykorzystania energii odnawialnej sięgają 16%, tymczasem w Polsce wykorzystanie to wynosi 4-9%. Zarazem z wyliczeń Europejskiego Centrum Energii Odnawialnej w Warszawie wynika, że obecnie wytwarzamy ze źródeł odnawialnych 104 PJ energii, przy zainstalowanej mocy urządzeń około 6,6 tys. MW, zaś Ministerstwo Gospodarki twierdzi, że jest to 230 PJ, a Agencja Rynku Energii podaje 185 PJ. Bezsporne są rozbieżności w ocenie możliwości. Analitycy twierdzą, że najkorzystniejsze możliwości dla energii cieplnej tkwią w promieniowaniu słonecznym, energii gorących wód podziemnych i biopaliwach. W przypadku energii elektrycznej są to energetyka wiatrowa, wodna i spalanie biomasy (słoma, drewno, osady ściekowe, gaz z wysypisk, a nawet odpady komunalne).
Z każdym źródłem energii odnawialnej wiążą się specyficzne technologie jej wytwarzania i procesy przetwarzania, a więc są to – jak określa nasze prawo energetyczne – elektrownie wodne, wiatrowe, kolektory słoneczne i termiczne, ogniwa fotowoltaiczne, urządzenia do odzyskiwania biogazu z odpadów rolniczych, wysypisk odpadów, osadów z oczyszczalni ścieków, ciepłownie zasilane biopaliwami stałymi (drewno, słoma) oraz ciepłownie geotermalne (wykorzystujące gorące wody podziemne). Nasze prawo energetyczne mówi (art. 18.), że gmina jest odpowiedzialna za bezpieczeństwo energetyczne na swoim terenie, czyli m.in. za zaopatrzenie w energię elektryczną i cieplną. W art. 15. tej ustawy czytamy o polityce energetycznej zgodnej z zasadami zrównoważonego rozwoju oraz działaniu w zakresie ochrony środowiska i wykorzystania odnawialnych źródeł energii. Obecnie jeszcze nieliczne są inicjatywy samorządów – głównie z przyczyn ekonomicznych – wykorzystania lokalnych źródeł energii i budowania urządzeń wytwarzających energię cieplną i elektryczną dla potrzeb lokalnych.
Możemy więc nie tylko naśladować kraje, w których energia odnawialna wykorzystywana jest od dawna, zaś władze sprzyjają wytwarzaniu jej w sposób rozproszony, co przyczynia się do wykorzystania inicjatyw i możliwości lokalnych. Tak się stało np. w Niemczech, gdzie w latach 1991-1995 kampania promocyjna oraz prywatne i państwowe środki finansowe przyczyniły się do zainstalowania na dachach domów (początkowo planowano tylko tysiąc!) ponad 5 tys. ogniw fotowoltaicznych i baterii słonecznych o łącznej mocy 15 MW. W 1998 r.

zaczęto realizować projekt 100 tys. dachów,

jako element programu wyborczego jednej z partii politycznych. Również w Niemczech do krajowej sieci energetycznej trafia 5702 MW energii, którą wytwarza 5850 elektrowni wiatrowych, a ich moc rośnie co roku o 1500 MW. Drugą potęgą w tej dziedzinie jest Dania, gdzie pracuje ponad 4700 elektrowni napędzanych wiatrem. Znaczące jest ożywienie energetyki wiatrowej w Stanach Zjednoczonych. W stanie Kalifornia do końca 2001 r. powstanie 120 elektrowni wiatrowych o mocy 85 MW. Na dawnym poligonie atomowym w stanie Nevada zbudowane będzie 325 elektrowni wiatrowych o mocy 260 MW. W stanach Oregon i Waszyngton przybędzie 450 elektrowni wiatrowych o łącznej mocy 300 MW. Energetyka odnawialna w Stanach Zjednoczonych w 2010 r. będzie wytwarzała 7,5% energii z elektrowni wiatrowych, energii promieniowania słonecznego i biomasy.
Warto także porównać, że średnia moc jednej z 25 uruchomionych u nas w ciągu ostatnich 10 lat profesjonalnych elektrowni wiatrowych to zaledwie około 200 kW. W Niemczech tylko te uruchomione w 2000 r. miały średnio moc 1,12 MW. W ubiegłym roku we Francji zaczęto program Helios 2000, czyli planowe zwiększanie do
15 tys. w 2006 r. instalacji korzystających z energii słonecznej. W Polsce wykorzystanie energii promieniowania słonecznego jest uważane jest za “ciekawostkę techniczną”, a zainstalowane – według obliczeń Polskiego Towarzystwa Energetyki Słonecznej – ogniwa grzewcze i elektryczne mają łącznie 20 tys. m2. Potencjalne możliwości rozwijania energetyki wiatrowej w naszym kraju dostrzegają nie tylko ekolodzy i niektóre grupy inżynierów i energetyków, ale coraz częściej także wójtowie, samorządy gmin i prywatni inwestorzy. Faktem jest, że mamy w kraju zaledwie 25 elektrowni wiatrowych o mocy od 30 do 600 kW, w tym tylko trzy wielomasztowe tzw. farmy energetyczne. W ub. roku francuski inwestor zbudował dwie elektrownie wiatrowe o mocy 300 kW koło Wiżajn, woj. podlaskie. Natomiast postawienie trzech takich elektrowni o mocy 1,5 MW kosztem około 20 mln zł, nad Zalewem Szczecińskim koło Widuchowej, zapowiada niemiecka firma Entertrag i Towarzystwo Wspierania Elektrowni Wiatrowych “Vis Venti” w Szczecinie. Bez precedensu jest inicjatywa Amerykańskiej Agencji Handlu i Rozwoju, która zainwestuje 500 tys. dol. w badania siły wiatru przez co najmniej 12 miesięcy i stworzenie do 2003 r. lokalnego systemu energetycznego (złożonego z czterech elektrowni wiatrowych o mocy 50 MW). Podpisano w tej sprawie porozumienie ze starostwem powiatowym w Suwałkach.
Analiza ekonomiczna kosztów pozyskania energii ze źródeł odnawialnych wykonana w Europejskim Centrum EO w Warszawie wskazuje, że małe, lokalne przedsiębiorstwa energetyczne, jako firmy komunalne czy prywatne, nie wymagają centralnego planowania i finansowania, a jedynie pomocy funduszów i fundacji ekologicznych, będących w dyspozycji gmin i powiatów. Powstawanie urządzeń o mocy rzędu 50-100 MW zaspokoi skutecznie lokalne zapotrzebowanie na energię bez finansowania długoletnich inwestycji, za to dzięki wykorzystaniu lokalnych zasobów. W Kanadzie firma energetyczna dysponuje potencjałem 2900 MW, ale energia powstaje w rozproszeniu, w kilkunastu urządzeniach o mocy do 150 MW. Potencjalnie

ogromne możliwości kryją się w zasobach biomasy

dostępnej na terenie całego kraju. Są to ilości większe niż w Szwecji czy Danii, ale to tylko możliwości, nie wykorzystana szansa. Jak podaje Polskie Towarzystwo Biomasy, mamy w kraju ledwie 70 dużych kotłowni o mocy 0,1-40 MW opalanych słomą, a ponad tysiąc korą, trocinami, zrębkami drewna. Naturalnym “zagłębiem” jest 700 składowisk odpadów, których gaz można wykorzystać przy wytwarzaniu energii elektrycznej i cieplnej. Obecnie odzyskiwaniu takiego gazu do celów energetycznych służy kilkadziesiąt instalacji o łącznej mocy około 5,5 MWe i 3,5 MWc. Działa zaledwie 40 biogazowni gnojowicy i fermentowni osadów ściekowych, o mocy 14,5 MWe i prawie 24,5 MWc.
Z tej samej analizy opracowanej w ECEO wynika, że wiele instalacji energetycznych, jak np. biogazownie rolnicze czy systemy fotowoltaiczne, mogą być finansowane jako rozwiązania demonstracyjne i edukacyjne za pomocą środków z zagranicy. Koszt wytworzenia energii cieplnej przez kolektor słoneczny o mocy 42 kW do ogrzewania powietrza sięga 20,2 zł za GJ, zaś w przypadku kolektora słonecznego o mocy 4 kW do ogrzania wody co prawda 147,3 zł za GJ, ale to i tak się opłaca w porównaniu z ceną niezbędnej do takich celów energii elektrycznej.
Lokalne wykorzystanie dotychczas lekceważonych zasobów energii odnawialnej może przysłużyć się rozwojowi tzw. małej energetyki, a co za tym idzie, także samorządności. Innymi słowy, myśl globalnie – działaj lokalnie.

Grzegorz T. Tylmaniak


Gdzie i jak należy składować w Polsce odpady radioaktywne?

Dr Wojciech Chruścielewski,
kierownik Laboratorium Surowców Wtórnych Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi
Odpady radioaktywne składuje się w centralnej składnicy odpadów promieniotwórczych w Różanie koło Warszawy, która jest pod nadzorem Państwowej Agencji Atomistyki. Składuje się tam głównie odpady powstałe po badaniach naukowych lub medycznych zastosowaniach izotopów promieniotwórczych, których nie można zniszczyć i trzeba je przechowywać. Są różne rodzaje odpadów. U części z nich aktywność promieniotwórcza zanika sama szybko, jeszcze u producenta, potem są usuwane jako nieaktywne. Inne trzeba gromadzić i przechowywać pod nadzorem. Instytut Medycyny Pracy ma Zakład Ochrony Radiologicznej, gdzie produkuje się takie odpady. Są to np. zużyte strzykawki z badań naukowych, materiały chemiczne, które zostały skażone itd. To, co powstaje w laboratorium, gromadzi się, a co jakiś czas wzywamy po to transport z Centralnej Składnicy. Odpady biologiczne, np. ciała zwierząt doświadczalnych, trzeba przygotować do odbioru. Muszą one być zestalone. Zalewa się je odpowiednią masą plastyczną i wywozi w postaci bloku. Rocznie produkuje się i wywozi kilka kilogramów tych odpadów, przeważnie nisko aktywnych, które jednak mają swoją klasę i wymagają zabezpieczenia. Nie dopuszcza się do sytuacji, by odpady, których aktywność przekracza normy mogły trafić do środowiska.

Włodzimierz Tomczak,
dyrektor Zakładu Doświadczalnego Unieszkodliwiania Odpadów
Promieniotwórczych Instytutu Energii Atomowej
W Polsce nie ma odpadów, jakie się wozi w Niemczech czy we Francji, ponieważ nie przerabiamy paliw jądrowych. Mamy jedynie nisko i średnio aktywne odpady pochodzące z zastosowań izotopów w medycynie np. do celów diagnostycznych i terapeutycznych. Są one zbierane z całego kraju, przetwarzane i składowane w Różanie. W naszym zakładzie odpady są unieszkodliwiane w taki sposób, aby przyjęły formę dogodną do długotrwałego składowania. Proces unieszkodliwiania odpadów polega m.in. na starannym ich segregowaniu i poddaniu procesowi redukcji ich objętości, doprowadzeniu do postaci ciała stałego, stabilnego chemicznie i odpornego na działania mechaniczne, o niskiej ługowalności, czyli odporności na wymywanie przez wodę, bo przy długotrwałym składowaniu może się pojawić wilgoć. Odpady i koncentraty miesza się z materiałem wiążącym, np. mieszaniną cementu portlandzkiego z cementem hutniczym. Używa się także żywic epoksydowych i żywic mocznikowych. Po zmieszaniu z materiałem wiążącym odpady umieszczane są w bębnach metalowych, ocynkowanych, zamykane pokrywami, opisywane i charakteryzowane. Tylko odpady w postaci stałej mogą być składowane w tym składowisku. Nie ma żadnych ciekłych odpadów. Na razie jesteśmy daleko od granicy maksymalnej pojemności składowiska. Wysoko aktywnych odpadów pochodzących z przerobu paliwa w reaktorach u nas nie ma. Są wysoko aktywne urządzenia medyczne, np. tzw. bomby kobaltowe. Ich się nie umieszcza w składowisku w Różanie, lecz są po zużyciu zwracane do producenta, bo tak stanowi prawo atomowe Od kilku lat w Polsce produkuje się ok. 60 m sześc. odpadów radioaktywnych rocznie. Na jedną ciężarówkę to się nie zmieści, ale nie są to wielkie ilości.

Leszek Godula,
lekarz, kierownik Zakładu Medycyny Nuklearnej Szpitala Wojewódzkiego w Opolu
Odpady powstające w zakładzie przechowywane są na jego terenie do czasu, kiedy ulegną samoistnemu rozpadowi, to znaczy, kiedy ich promieniowanie będzie równe promieniowaniu tła. Następnie są utylizowane tak samo, jak inne odpady niepromieniotwórcze. Czas rozpadu trwa od kilkunastu dni do ok. dwóch lat, bowiem są to odpady o niewysokiej aktywności promieniotwórczej. Chodzi tutaj o części izotopów używanych do celów medycznych. Przechowywanie na terenie zakładu jest tańsze i stanowi mniejsze zagrożenie skażeniem niż transport do centralnego składowiska. Nasze odpady, których zbiera się do ok. 20 kg rocznie, mają niską aktywność i magazyn stanowi wystarczające zabezpieczenie przed dostępem osób niepowołanych. Promieniowanie nie przechodzi przez ściany. Proces składowania odpadów radioaktywnych jest kontrolowany przez Polską Agencję Atomistyki i odbywa się zgodnie z przewidzianymi normami pod nadzorem inspektora ochrony radiologicznej. Zakładów medycyny nuklearnej jest w Polsce ok. setki, ale bardziej nowoczesnych, wykorzystujących np. gamma kamery, zaledwie ok. 20.

Dr inż. Janusz Mikuła,
prezes Polskiego Klubu Ekologicznego
Nie ma u nas potrzeby składowania odpadów promieniotwórczych, bowiem ich nie posiadamy i mam nadzieję, że w najbliższym czasie rozwój energetyki atomowej w Polsce nie nastąpi. Na dziś potencjał energetyczny w Polsce zaspokaja potrzeby kraju, należy się liczyć z tym, że w ciągu najbliższych 10 lat nastąpi znaczny postęp w klasycznych technologiach i wzrost sprawności klasycznych urządzeń energetycznych. Składowanie odpadów radioaktywnych w Niemczech odbywa się w starych kopalniach soli. Nasze kopalnie soli nie mogłyby być przystosowane do składowania odpadów, bowiem są zawodnione i metanowe. W tym momencie Polska nie jest przygotowana do przetwarzania odpadów nuklearnych. Gdyby jednak do tego doszło, powtórzyłaby się sytuacja niemiecka, gdyż odpady radioaktywne to nie tylko aspekt technologiczny, ale i społeczny. W Polsce nie jesteśmy w stanie poradzić sobie z transportem odpadów, nie ma rygorystycznego egzekwowania prawa w tym zakresie, co wynika np. z ubiegłorocznego raportu NIK. Nie wiemy, co i ile wwozimy i jakimi drogami się to odbywa. Nie wyobrażam sobie społeczności lokalnej, która by zaakceptowała budowę takich składowisk. Mamy społeczeństwo nieprzygotowane do klasycznych problemów ochrony środowiska, a co dopiero mówić o odpadach radioaktywnych.

Jarema Dubiel,
ekolog niezależny
Na pewno nie powinny być składowane tam, gdzie są, czyli w Różanie. To składowisko powinno być dawno zamknięte, bo mieści się na brzegu rzeki, na terenie podmokłym, a miejsce w dawnych fortach jest już chyba wyczerpane. Odpady z tego jedynego składowiska trzeba przenieść w lepsze miejsce, dobrze zabezpieczone, aby nie było możliwości wykradania, bez kontaktu z wodami pitnymi itd. W latach 90. okoliczne chłopstwo przechodziło przez siatkę, zabierało pojemniki, ołów sprzedawano w punktach skupu, a w beczkach kiszono kapustę. Na Zachodzie składowiska odpadów radioaktywnych mieszczą się w dawnych kopalniach soli. Czy u nas nie znalazłyby się równie dobre miejsca, suche i bezpieczne? Myślę, że tak.

Dr Stanisław Latek,
dyrektor Departamentu Szkolenia i Informacji, Państwowa Agencja Atomistyki
Składowisko w Różanie ma ograniczoną objętość i na pewno nie jest to miejsce docelowe. Nasze odpady radioaktywne pochodzą głównie z medycyny i zastosowań przemysłowych, natomiast paliwo wypalone z jedynego reaktora atomowego pozostaje w Świerku. Istnieje rządowy program poszukiwania nowego miejsca na składowisko takich odpadów, nie tylko z uwagi na doraźne potrzeby, ale także perspektywiczny rozwój energetyki jądrowej, który jednak nie rozpocznie się pewnie przed rokiem 2020. Takie składowiska lokalizuje się głęboko pod ziemią, lecz polskie, zamknięte kopalnie nie są najlepszymi miejscami z uwagi na liczne zagrożenia, m.in. zalaniem wodą. Mamy już wytypowane regiony geologiczne, które brane są pod uwagę, problemem jest jednak przekonanie ludzi.

Notował BT


Łowca ptasich głosów

Początek to polski MK-125. Teraz dźwięki nagrywa cacko z Japonii

Najpiękniej śpiewają ptaki od połowy marca do połowy czerwca. Obwieszczają wszystkim, że już wybrały miejsce lęgowe i nikt nie może wkroczyć na ich teren. Potem, gdy zajmą się wychowywaniem potomstwa, rzadziej słychać ich śpiew. Trele, świergoty doskonale rozróżnia strażnik przyrody, Roman Łygan, który od połowy lat 70. nagrywa ptasie głosy w Puszczy Iłżeckiej, na pograniczu Świętokrzyskiego i Mazowieckiego.

Koncert o północy

Zapisując na taśmie głosy ptaków, chciał dokładnie poznać, jakie gatunki żyją na terenie, który ma pod opieką. Do nagrywania zachęciła go także płyta z głosami ptaków tajgi. Zaczynał na polskim magnetofonie MK-125. Nagrania nie były wtedy najlepszej jakości. W latach 80. kupił już profesjonalny sprzęt japońskiej firmy, gdzie możliwa była redukcja szumów, ostatnio chodzi po lesie z mikromagnetofonem, który ma możliwość nagrywania z różnej odległości.
Na taśmach zarejestrował głosy 47 gatunków, w tym bardzo rzadkiej na tym terenie muchołówki białoszyjej, a także raniuszka i pleszki. Dzięki nagraniom odkrył duże skupisko lelka, kilka stanowisk jarząbka – ptaka łownego, również rzadko spotykanego. Przyrodnik zauważył, że tej wiosny powróciły już na tereny lęgowe: skowronek polny, skowronek borowy, pliszka siwa, rudzik, zięba. Bardzo aktywne stały się sikory, mazurki, sójki, kwiczoły, trznadle, sierpówki i oczywiście wróble. Nie słychać już jemiołuszek, które pod koniec lutego odleciały na swoje tereny lęgowe na północy Europy.
Przyrodnik przyznaje, że bardzo lubi słuchać śpiewu kosa, drozda śpiewaka, urozmaiconych dźwięków pokrzewki ogrodowej i czarnogłowej oraz wilgi. Przyjemny jest głos łozówki, melodyjny i wesoły zaganiacza. Oczywiście, pięknie i głośno śpiewa słowik. Najlepiej słuchać ptasiego koncertu od świtu do przedpołudnia i krótko przed zachodem słońca. Roman Łygan wybiera się do lasu także nocą. Wtedy słucha lelka, którego głos przypomina warkot motoroweru, kukułki, drozda, kosa. W środku nocy słyszał nawet skowronka borowego. W swoich nagraniach ma głos ortolana, turkawki i werbel dzięcioła czarnego.

Nie wchodzić sójce w drogę

Do nagrania ptasich śpiewów potrzebny jest nie tylko dobry sprzęt, ale także sprzyjające warunki. Najlepiej, gdy panuje bezwietrzna pogoda, a teren znajduje się z dala od odgłosów cywilizacji. Nie zawsze jest to możliwe, nieraz zdarza się, że w trakcie nagrywania przelatuje akurat samolot. Głosom jaskółki dymówki czy oknówki zazwyczaj towarzyszy szczekanie psów lub warkot maszyn rolniczych. Ptaki te bowiem przebywają blisko ludzi.
Sporo kłopotów sprawić może sójka. Lepiej więc nie wchodzić jej w drogę. Gdy tylko spostrzeże intruza, ostrzega swoim skrzeczącym głosem o niebezpieczeństwie. Sygnał powtarza kilkakrotnie i wtedy miejsce nagrywania jest już “spalone”.
Wiele ptaków potrafi naśladować głosy innych. Jeśli się więc ich nie widzi, nieraz łatwo o pomyłkę. Sójka może wydać głos podobny do krogulca lub jastrzębia. W śpiewie łozówki pobrzmiewają nuty słowicze, trochę pokrzewki. Zaganiacz też potrafi być niezłym naśladowcą. Nieraz, przesłuchując taśmy, pan Roman wychwytuje dobiegający z oddali głos innego, rzadkiego ptaka, którego nie słyszał podczas nagrywania. Wtedy wraca w to miejsce, by uchwycić nowy głos.
Wychodząc na bezkrwawe łowy, zakłada maskujący strój, w kolorach zielonych i brązowych. Przydaje mu się też znajomość ptasich obyczajów. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać poszczególnych gatunków, na jaką odległość można do nich podejść. I tak myszołów pozwoli zbliżyć się do siebie najwyżej na odległość stu metrów, inne ptaki zwabić można bardzo blisko.
Do zwabienia ptaków panu Romanowi przydaje się umiejętność naśladowania ich głosów. Z powodzeniem przywołuje kukułkę. Inne ptaki zachęca do śpiewu odtwarzanym z magnetofonu głosem rywala. Ptak zaczyna wtedy śpiewać głośniej, dłużej, żeby pokazać, kto tu już rządzi.

Sikorki jak królowe

Kiedy pan Roman nagrał głosy znanych i popularnych ptaków, zapragnął utrwalić głosy rzadkich. Wyzwaniem jest dla niego nagrywanie głosów trudnych do zarejestrowania. Dzięki temu może potwierdzić obecność tych ptaków w jego rejonie. Podczas nagrań nieraz udaje mu się uchwycić ptasi duet czy tercet. Ładnie współbrzmi śpiew wilgi z kukułką, drozda ze skowronkiem borowym i słowika z łozówką.
Po śpiewie przyrodnik rozpoznaje nie tylko gatunek ptaka, ale także jego wiek. Jeśli śpiewak nie wykona jakiejś zwrotki czy frazy wiadomo, że jest jeszcze młody i dopiero się uczy. Pan Roman nie poprzestał jednak tylko na nagrywaniu, ostatnio kupił kamerę. Chce sfilmować wszystkie ptaki, których głosy utrwalił na taśmie magnetofonowej. Udało mu się podejść blisko do dzierzby. Sfilmował już dzięcioły, dużego i średniego, sójkę, sikorki czubatki, które wyglądają tak, jakby na głowie miały koronę.
Sowę zamierza sfilmować nocą, niełatwo będzie też z jarząbkiem, bo to płochliwy ptak. Myśli, że z krukami da sobie radę; jest ich na tym obszarze dużo, w przeciwieństwie do innych rejonów kraju.
Aż dziwne, że na obszarze, który ma pod opieką Roman Łygan, spotkać można tak wiele gatunków ptaków. Strażnik przyrody mówi, że to żadna tajemnica. Wystarczy stworzyć odpowiednie warunki lęgowe. Tylko na hektarze zawiesił 40 budek lęgowych, w czasie zimy dokarmia ptaki, dba, by miały dostęp do wody, chroni przed drapieżnikami. I za to wszystko ptaki odwdzięczają mu się pięknym śpiewem.

Andrzej Arczewski


ZWIERZĘTA Z CZERWONEJ KSIĘGI

Jaszczurka, która zgubiła oko

Jaszczurka zielona żyje w wielu regionach Europy, a zwłaszcza tam, gdzie rośnie winorośl (choć się nią nie żywi). W Polsce od stuleci stopniowo zanikała i prawdopodobnie zanikła zupełnie. Niewykluczone jednak, że gdzieś mogła się zachować szczątkowa populacja tej dużej jaszczurki (osiąga długość do 40 cm). Kilka osobników widziano w latach 1968-1980, ale później już ich nie spotkano. Jeśli jeszcze żyje u nas, to na Wyżynie Lubelskiej, w Bieszczadach lub w okolicach Ustronia Śląskiego, gdzie ją ostatni raz widziano.
Budzi się w kwietniu. Jej sezon godowy trwa do czerwca, w tym okresie zielony samiec ma turkusowoniebieskie podgardle, które traci jaskrawość wraz ze słabnięciem aktywności płciowej. Samica ma podgardle żółtawozielone i mniej masywną głowę. Zapłodnienie odbywa się w wodzie. Sześć tygodni po kopulacji samica składa 8-20 jaj i zasypuje je w dołkach wykopanych w ziemi. Młode wylęgają się w sierpniu lub we wrześniu, mają cztery centymetry długości i natychmiast zaczynają polować na owady. Dojrzałość płciową osiągają dopiero po trzech latach. Po urodzeniu są na ogół jednobarwne, ale bywa, że mogą mieć dwa lub trzy pasy na bokach ciała.
Czaszka jaszczurki zielonej zbudowana jest z grubych kości, do których przyczepione są mocne mięśnie szczęk. Dzięki temu jaszczurka może żywić się nawet małymi gryzoniami i pisklętami. Na górnej stronie czaszki znajduje się wyraźnie widoczny otwór. To pozostałość po oku ciemieniowym, które jaszczurka “zgubiła” w toku ewolucji.
Jedną z przyczyn zanikania jaszczurki zielonej w Polsce jest zalesianie i zatrawianie terenów suchych i ciepłych oraz stepowych. Chcąc uratować tego gada dla naszej fauny, należałoby objąć czynną ochroną obszary kserotermiczne i stepowe.
Ze względu na wyjątkową rzadkość jaszczurki zielonej niezwykle cenna jest każda informacja o jej pojawieniu się. Najlepiej zrobić kolorowe zdjęcia i przekazać je do Ministerstwa Ochrony Środowiska.
W.M.


LIST

*Inne spojrzenie na wilki
Bardzo się cieszę, iż w “Przeglądzie” ukazał się materiał na temat norweskich wilków. Chciałem jednak zwrócić uwagę na pewne nieścisłości w tekście:
1. Wśród drapieżników, które zagryzają owce w Norwegii, dominują rosomaki i rysie, nie zaś rosomaki i lisy.
2. Napisali państwo o pogróżkach kierowanych do myśliwych – być może opieram się na innym źródle, jednak z ENN (www.enn.com) wynikało, iż pogróżki te miałyby być przekazane poprzez któryś z urzędów uczestniczących w decyzji o odstrzale. Mimo to rozmowa nie została namierzona ani nagrana. Zważywszy, że urzędy swoją powagę mają i jednak są chronione w jakiś sposób, wygląda to na wojnę informacyjną. Oczywiście, nie można wykluczyć, że telefon miał miejsce, jednak fakt niezarejestrowania tego w przypadku agend rządowych wydaje się dziwny. Myślę, że prawidłowym określeniem byłoby tu “twierdzą, ze otrzymywali pogróżki”.
3. Z lektury “Aftenposten” (www.aftenposten.no), BBC i paru innych źródeł wynika, iż helikopter BYŁ W UŻYCIU od początku polowań. Dopiero około tygodnia temu okazało się, że współwłaściciel helikoptera “lubi wilki” i powstała wokół maszyny większa dyskusja, w wyniku której CHYBA (nie jestem pewien) została ona (jak na razie) wycofana z polowań (oby na dłużej).
4. Cytat lidera myśliwych – mówiącego, że łowy będą trudne – nie został przytoczony w całości; ściśle rzecz biorąc, pominięta została jego końcówka (przyznać jednak trzeba, że my z kolei na polskiej stronie kampanii przeciwko odstrzałowi wilków – www.most.org.pl /wolfpunk/ ulve – zrobiliśmy dokładnie odwrotnie – zacytowaliśmy końcówkę z pominięciem początku). Końcówka brzmiała: “Mamy sporo czasu” (chodziło o termin polowań – do 6 kwietnia).
Nazwisko i adres znane Redakcji

Przeprosiny
Za pomyłkę w imieniu i nazwisku prof. Wirgiliusza Żurowskiego w tekście Grzegorza T. Tylmaniaka serdecznie przepraszamy żonę Profesora, dr Krystynę Żurowską oraz Czytelników.
Redakcja


Czarna śmierć na Bałtyku

Olej z uszkodzonego tankowca doprowadził do jednej z największych katastrof ekologicznych

“Codziennie przychodzę tu, by przez lornetę obserwować ptaki. Ale teraz, po jednej dramatycznej nocy, mogę tylko patrzeć, jak łabędzie i kaczki umierają w męczarniach”, mówi Jens Nielsen z duńskiej wyspy Bogoe, reklamowanej przez biura turystyczne jako “zielony ptasi raj”.
Rzeczywiście, na przybrzeżnej skale tłoczy się stado ptaków, które nie ośmielają się zejść do wody. Morze pokryte jest czarnym, cuchnącym kożuchem, grubym na 10 centymetrów. To ciężkie paliwo okrętowe, które wylało się do morza z rozprutego kadłuba zbiornikowca “Baltic Carrier”. Większość łabędzi i mew śmieszek ma pióra zlepione oleistą mazią. Dla nich już nie ma ratunku. Rząd Danii wysłał 20 myśliwych, którzy zabijają i tak skazane na bolesną śmierć ptaki na ponad
100-kilometrowym wybrzeżu wysp: Moen, Bogoe, Falster i Faroe, położonych 120 km na południe od Kopenhagi.
Do poważnej kolizji morskiej doszło w środę, 28 marca, na pół godziny przed północą, 15 mil morskich na północ od półwyspu Darsser w Meklemburgii. Wielki zbiornikowiec “Baltic Carrier” z 33 tysiącami ton paliwa ciężkiego pod pokładem płynął z Estonii do szwedzkiego portu Goeteborg. Statek ten jest jednostką nowoczesną, zbudowaną zaledwie przed rokiem, zgodnie z normami międzynarodowymi, mającą podwójny kadłub. “Baltic Carrier” eksploatowany jest przez niemieckiego armatora, Inter Orion Navigation z Hamburga, jednak ze względów oszczędnościowych pływa pod “tanią banderą” egzotycznych Wysp Marshalla. W nocy do zbiornikowca zbliżał się cypryjski frachtowiec “Tern” płynący na Łotwę z ładunkiem kubańskiego cukru. Oba statki nawiązały ze sobą kontakt i wydawało się, że miną się bezpiecznie. Nagle na “Baltic Carrier” doszło do awarii steru. Zbiornikowiec dokonał niekontrolowanego zwrotu na bakburtę (w lewo). Cukrowy frachtowiec nie zdołał już ominąć pełnego oleju olbrzyma i wbił się w jego sterburtę (prawą burtę). W wyniku zderzenia w burcie “Baltic Carrier” powstała dziura o powierzchni ponad 20 metrów kwadratowych, głównie powyżej linii wodnej.

Z rozdartych zbiorników

zaczęło wylewać się paliwo ciężkie, szczególnie toksyczne, bowiem pełne “stałych” składników, które nie parują, lecz w zetknięciu z zimną wodą tworzą lepkie grudy. Oba statki zdołały utrzymać się na wodzie, nikt nie został ranny.
Przypuszczalnie około tysiąc ton oleju od razu zatonęło, niszcząc florę i faunę denną. Na powierzchni Bałtyku utworzyły się 100-metrowe, cuchnące dywany paliwa, które wiatr zaczął popychać na północny zachód, ku wyspom duńskim. Kopenhaga nie była przygotowana na katastrofę o takich rozmiarach. Na pomoc flocie duńskiej pospieszyły ratownicze statki ze Szwecji i Niemiec. Budowano pływające zapory mające powstrzymać inwazję oleistej trucizny. Nie na wiele się to zdało – wiatr rozbił czarny dywan na wiele mniejszych plam, które już 29 marca dotarły do wybrzeży wysp. Zrezygnowano z użycia chemikaliów rozkładających paliwo. W płytkim morzu, jakim jest Bałtyk, “atak chemiczny” mógłby przynieść więcej szkody niż pożytku, jeszcze bardziej zatruwając środowisko. Władze duńskie skierowały do akcji ponad 200 ratowników, z których połowa pracuje na wybrzeżach, a połowa na morzu. Wspomaga ich kilkudziesięciu ochotników z organizacji ekologicznych oraz okoliczni mieszkańcy. Wydaje się, że początkowo Kopenhaga zlekceważyła zagrożenie. Joergen Holst Hansen z Duńskiej Agencji ds. Sytuacji Nadzwyczajnych zapewniał, że doszło jedynie do wypadku, o katastrofie nie ma mowy, ze zbiorników “Baltic Carrier” wydostało się najwyżej 1,9 tys. ton oleju, zaś sytuacja zostanie opanowana w ciągu tygodnia. Były to zbyt optymistyczne rachuby. Ze zbiorników “Baltic Carrier” wydostało się co najmniej 2,7 tys. ton oleju. 2 kwietnia władze duńskie wysłały do walki z czarną plagą pospiesznie zmobilizowanych żołnierzy z Gwardii Rezerwowej. Akcja ratownicza była jednak niezwykle żmudnym przedsięwzięciem. Paliwo ciężkie tworzyło u przybrzeżnych skał

gruby, lepki kożuch.

Ratownicy w pomarańczowych kombinezonach łopatami i niekiedy gołymi rękami zbierają paliwo do wiader. “Właściwie można chodzić po tym oleistym morzu. Harowaliśmy przez osiem godzin i oczyściliśmy zaledwie 200 metrów wybrzeża. Po kilku minutach każdy jest usmarowany jak nieboskie stworzenie. Teraz wiem, jak się czują ptaki”, mówi Robert Schmidt z organizacji ekologicznej Greenpeace. Ale los setek gęsi, kaczek, mew i łabędzi już się dopełnił. Początkowo władze duńskie przypuszczały, że w wyniku awarii zginą najwyżej dwa tysiące ptaków morskich, jednak we wtorek, 3 kwietnia, ptasich ofiar było już 2,5 tys. Knud Flensted z Duńskiego Towarzystwa Ornitologicznego kreśli czarne scenariusze: “Sytuacja jest gorsza, niż sądziliśmy. Do nieszczęścia doszło akurat wtedy, gdy wiele wędrownych ptaków wróciło z południa. Wiele spośród nich będzie umierać powoli. W dwa tygodnie po katastrofie region będzie pełen martwych lub umierających ptaków. Już teraz wiele martwych mew i łabędzi znaleziono w okolicach, do których nie dotarł olej. Liczba ptasich ofiar sięgnie z pewnością 20 tys.”.
Awaria tankowca będzie miała poważne następstwa dla środowiska i to przez długie miesiące. Paliwo, które opadło na dno, wypłynie na powierzchnię latem, gdy wody Bałtyku się ogrzeją, lub też zostanie

“rozpylone” przez sztormy.

Nikt nie wie, dokąd prądy morskie zaniosą te plamy oleju – teoretycznie czarna zaraza może trafić nawet do Zatoki Szczecińskiej, na polskie wybrzeże. “Jeszcze przez lata grudy oleju będą lądować na plażach lub w rybackich sieciach”, ostrzega duński biolog, Preben Christophersen. Trudno ocenić zagrożenie dla ryb. Niektórzy ichtiolodzy przypuszczają, że ryby, które nie znoszą zapachu ropy, po prostu uciekną. Do katastrofy doszło w regionie tarlisk śledzi. Rybacy, którzy dotychczas byli zadowoleni z połowów w cieśninie Grönsund, popisują się czarnym humorem: “Teraz możemy wyjmować z sieci już tylko sardynki w oleju”.
Katastrofa wywołała poważne zaniepokojenie w północnych krajach federalnych Niemiec – paliwo mogło przecież zanieczyścić plaże Meklemburgii, gdyby tylko wiatr zmienił kierunek. Dziennik “Frankfurter Rundschau” zamieścił poprawnie polityczny komentarz: “Na pełnym morzu możliwości interwencji państw nadbrzeżnych są ograniczone. Nie można jednak pozwolić, aby wraki nadające się do złomowania z ogromnym ładunkiem oleju i pod tanimi banderami wlokły się po Bałtyku”.
Jednak “Baltic Carrier” był nowoczesną jednostką. Do kolizji doszło na skutek awarii, które będą się zdarzać także w przyszłości, technika jest bowiem zawodna. Przypuszczalnie katastrofa na duńskich wyspach jest tylko zapowiedzią kolejnych tego typu wydarzeń, może nawet znacznie poważniejszych. Ruch morski na Bałtyku jest coraz bardziej intensywny.
W litewskim porcie Butinge otwarto nowy terminal naftowy, poprzez port Ventspils na Łotwie przechodzi znaczna część eksportu rosyjskiej ropy, Rosjanie zamierzają zbudować własny terminal naftowy pod Petersburgiem. Czy więc katastrofa, która zniszczy środowisko płytkiego, małego i niemalże zamkniętego Morza Bałtyckiego, jest na dłuższą metę nieunikniona? Nie można przecież wykluczyć, że na Bałtyku nie dojdzie do tragedii na skalę tej, którą spowodował w 1989 roku uszkodzony zbiornikowiec “Exxon Valdez”. 42 tys. ton ropy zatruło wówczas wybrzeża Alaski.
Aby zapobiec podobnej apokalipsie na Morzu Bałtyckim, eksperci, zwłaszcza w Niemczech i w Danii, proponują wprowadzenie dla statków, przepływających przez Cieśniny Duńskie, obowiązku wzięcia na pokład doświadczonego pilota. Jednak niektóre państwa bałtyckie odnoszą się do tej koncepcji z niechęcią – pilot opóźnia rejs, a przy tym słono kosztuje. Władze północnych landów Niemiec nie zamierzają czekać na ustalenia międzynarodowe. Domagają się od rządu w Berlinie jak najszybszego powołania straży morskiej.

Krzysztof Kęciek


WYDAWNICTWA

Palmyra – przyczółek raju

Na Oceanie Spokojnym znajduje się maleńki atol, który pozwolił współczesnej historii przemknąć z rykiem obok. Jak donosi trzeci numer „National Geographic”, nie zamieszkany, tropikalny atol – Palmyra został ocalony przez grupę obrońców przyrody, którzy zapłacili 30 mln dolarów za ten ekologiczny klejnot. Organizacja Nature Conservancy planuje utrzymanie Palmyry w niezmienionym stanie – są tu rzadkie gatunki ryb, ptaków, zwierząt i roślin. Biolodzy, botanicy, a także inni badacze będą tu zapraszani do wykorzystania atolu jako pracowni – magazynu bioróżnorodności, zwłaszcza jeśli chodzi o ryby i koralowce. Jak twierdzą działacze ruchu ochrony przyrody – Palmyra kryje nasiona raju.
W mediach ukazało się wiele artykułów na temat rzekomo proekologicznej roli autostrady. Jednakże, jak dowodzi dr inż. Tadeusz Kopta w trzecim numerze „Aury. Ochrony środowiska”, autostrady nie tylko nie są proekologiczne, ale także nie są ekonomiczne. Nie znalazł się bowiem prywatny kapitał, który zechciałby zainwestować w to przedsięwzięcie. Ponadto pojawienie się autostrad w układzie komunikacyjnym wpływa na: wzrost wskaźnika motoryzacji, wzrost przebiegu rocznego samochodu, osłabienie udziału komunikacji zbiorowej, rowerowej i pieszej w podróżach, w efekcie na wzrost pracy przewozowej samochodu. Nie ma również naukowych podstaw, by twierdzić, że budowa autostrad zmniejszy emisję dwutlenku węgla – wręcz przeciwnie. Duże prędkości sprzyjają zwiększonemu zużyciu paliwa, a tym samym emisji CO2. Prognozy zmniejszenia liczby wypadków również mają kruche podstawy, gdyż wzrost ruchu może wyeliminować efekt wynikający z mniejszych wskaźników wypadkowości, występujący na autostradach. Co więc przemawia za ekologicznością autostrad?
„Może być hiszpański, francuski, po prostu zwyczajny, a także dziki”. Te określenia towarzyszą karczochowi od bardzo dawnych czasów. Jako roślina lecznicza był dobrze znany już w starożytności. Każdemu, kto ma dolegliwości układu trawiennego, wątroby i stawów, polecam trzeci numer miesięcznika „Wiadomości Zielarskie”. Można tu znaleźć potrzebne informacje na temat karczocha – krok za krokiem poznamy substancje, z których składa się roślina, a pomagające w leczeniu różnych schorzeń. Oczywiście, nie brakuje również przepisów na smaczne i zdrowe przyrządzenie potraw z karczochów np. karczochy z ziemniakami, cebulą i marchewką. Nie dość, że smakuje wybornie, to ile w tym witamin!

ELŻ


Wkładka ”Ekologia i Przegląd” powstaje dzięki finansowemu wsparciu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej

Wydanie: 15/2001, 2001

Kategorie: Ekologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy