Ekologia i Przegląd

Żabie na ratunek

Trzy lata temu przeprowadzonoprzez drogi 3,5 tys. żab, rok temu padłrekord – 6 tys.

Żabki trawne ruszyły, kiedy zrobiło się trochę cieplej. Wtedy jeszcze nieliczne przeskakiwały jezdnię, by dotrzeć do stawu. Prawdziwy exodus rozpoczął się na początku kwietnia. Gdyby nie siatki rozstawione wzdłuż drogi między Wąchockiem a Starachowicami, setki płazów zginęłyby pod kołami samochodów. To jedyna na taką skalę akcja w kraju.

Miłosna wędrówka

Kiedy siedem lat temu Andrzej Wiśniewski rozpoczynał swoją akcję, wiele osób brało go za nieszkodliwego wariata. Inni podejrzewali, że robi na tym niezły interes, eksportując żabki do Francji. A on już dłużej nie mógł patrzeć na rozjechane, zmiażdżone stworzenia. Często pokonywał tę trasę i początkowo myślał, że to zeschłe liście fruwają przed maską. A to wiatr unosił wyschnięte jak pergamin żabki.
Na żabich zwyczajach wcale się nie znał. Dzisiaj jest prawie ekspertem w tej dziedzinie. Poznał zegar biologiczny płazów. Kiedy budzą się wiosną, zaczynają swoją miłosną wędrówkę do cieków wodnych, by tam złożyć skrzek. W okolicy Starachowic muszą przejść przez ruchliwą ulicę, bo po drugiej stronie znajduje się zbiornik wodny zarośnięty trawą i tatarakiem.
Od początku Andrzejowi Wiśniewskiemu pomagała młodzież z Technikum Ochrony Środowiska w Starachowicach. Wzdłuż jezdni można zobaczyć kilkunastu młodych ludzi ubranych w pomarańczowe kamizelki z napisem “STOP” i wizerunkiem zielonej żaby. Najpierw rozstawiają żółtą siatkę o długości 800 metrów. 30 centymetrów wysokości wystarczy, by żabki przez nią nie przeskoczyły. Co półtora metra podpierają siatkę wbitymi w ziemię, drewnianymi palikami. – Nie wszyscy są przychylni naszej akcji
– przyznają chłopcy. – Zdarza się, że nie pozwalają rozciągać siatki przed ich posesjami.
– Kto będzie później zakopywał dołki? Co roku to samo! – denerwuje się starsza kobieta. Nie daje sobie wytłumaczyć, że żabki, to takie pożyteczne zwierzęta. Od samego początku niektórym ludziom akcja przeszkadza. – Jeżeli nie chcą pomagać, to przynajmniej niech nie szkodzą – apeluje Andrzej Wiśniewski. – Zdarza się, że jednego dnia zakładamy siatkę, a drugiego jest zniszczona w wielu miejscach. To samo z witkami wierzbowymi. Dwa lata temu posadziliśmy 300 sztuk wzdłuż rzeki Kamiennej, zostało osiem, z 500 zeszłorocznych rośnie też tylko kilka.
Chłopców z technikum nie trzeba już przekonywać o konieczności ochrony płazów, pomagają żabom z własnej woli. W szkole nikt nie traktuje ich przez to ulgowo, na żadne piątki z tego powodu też nie mogą liczyć. Żartują, że może wśród tylu żab trafi się wreszcie jakaś zaczarowana królewna.
Po lekcjach zbierają do wiaderek płazy, które zatrzymały się na siatkach i przenoszą na drugą stronę. Trzy lata temu udało się przeprowadzić przez jezdnię 3,5 tys. żab, dwa lata temu 1,3 tys., przed rokiem padła rekordowa ilość – 6 tys. Podróż w wiaderku trwa zaledwie kilka sekund. Gdyby żaby na samodzielnie chciały przejść ulicę, zajęłoby im to około trzech minut. Ropuchy, krocząc po asfalcie, potrzebują pięciu, a nawet i więcej minut. Taką eskapadę przeżyłaby co dziesiąta.

Z ropuchą na stonkę

Już w pierwszych dniach tegorocznej akcji na drugą stronę jezdni powędrowało w wiaderkach około tysiąca żab. Jako pierwsze wędrówkę rozpoczęły żaby trawne, za nimi pojawiły się ropuchy, niestety, do tej pory młodzi ekolodzy nie natrafili na ropuchę zieloną. W poprzednich latach natknęli się na dwie, a nawet na kumaka górskiego o jaskrawym ubarwieniu. – Żaby to całkiem milutkie zwierzątka – przekonują chłopcy. Trudno jednak w to uwierzyć, patrząc na ich śliską skórę.
Zresztą żaba, a szczególnie ropucha, nie cieszy się zbyt dobrą sławą. Nawet w bajkach pomaga wiedźmom i czarownicom. Można ją obejrzeć na rycinach, jak dręczy grzeszników w piekle. Wiele osób ze wstrętem odwraca się na widok żaby lub ropuchy. Chłopcy z technikum zręcznie chwytają je gołymi rękami. Nie ma czego się obawiać. To wyjątkowo czyste zwierzęta, chyba że mamy do czynienia z ropuchą, która posiada gruczoły jadowe i w razie niebezpieczeństwa wydziela gryzącą ciecz. – Mało kto wie, że to bardzo pożyteczne stworzenia – chłopcy ze znawstwem rozpoczynają krótką, uświadamiającą pogadankę. – Są naturalnymi wrogami polnych szkodników. Potrafią zjeść 50 stonek i tysiące komarzych jaj dziennie. W ich jadłospisie znajdują się pędraki, larwy, ślimaki, motyle. Stanowią więc ważne ogniwo w łańcuchu pokarmowym.

Koncerty nad stawem

Był moment, że pan Andrzej chciał zwinąć siatki i więcej ich nie rozkładać. Po programach telewizyjnych, podczas których podawał swoje namiary, telefon dzwonił na okrągło. – Pan ratujesz żaby, a ja je rozjeżdżam – śmiał się głos w słuchawce. Padało wiele wulgarnych słów, docinków, wyzwisk.
Rozgoryczony wziął jednak wiaderko i poszedł przenosić żaby. Przyrzekł sobie, że to ostatni raz. I właśnie wtedy podeszła do niego starsza kobieta i spytała, co robi. – Mój stary, jak żył, też przenosił żaby w wiaderku na drugą stronę – wyznała. – A one w tym stawie nie rechotały, ale śpiewały. Irena Santor tak nie potrafiła. Za to, co pan robi, to bym pana w rękę pocałowała.
Wystarczyły słowa kobiety, by pan Andrzej zapomniał o nieprzychylnych głosach. Zwłaszcza że coraz częściej zaczął się spotykać z wyrazami uznania, poparcia dla swojej akcji. “Kumkanie żab jest dla mnie wspaniałą muzyką, jak śpiew skowronka, słowika czy cykanie świerszczy na łące”, napisała do niego mieszkanka Warszawy.
Wiele listów otrzymał także od różnych fundacji i organizacji zajmujących się ochroną zwierząt. Przynajmniej na piśmie wspierały jego działalność. Przed trzema laty udało mu się zarejestrować własną fundację pod nazwą “Żaba”. Co roku, na zjazdach odbywających się w parkach narodowych, spotykają się “żabiarze” z całego świata. – Podczas sympozjów naukowcy z Zachodu pokazują nam, jak ustrzec płazy przed zagładą – opowiada pan Andrzej. – Na własnej skórze odczuli bowiem skutki niszczenia środowiska naturalnego. Tylu żab, ile widzieli u nas w ciągu jednej nocy, nie doliczyli się u siebie przez cały rok.
Pan Andrzej prowadzi własną firmę. Nie chce wyjawiać, ile pieniędzy włożył już w ratowanie żab. Siedzi po nocach, kombinuje, jak zdobyć fundusze na większe inwestycje.
Na Zachodzie rozwiązano problem rozjeżdżanych żab, stosując podziemne przejścia w poprzek jezdni. Tam sprawa ekologii to kwestia polityczna. A u nas wszystko rozbija się o urzędy i przepisy. Pan Andrzej podaje przykład wybudowania 11-kilometrowego odcinka autostrady bez przepustów, chociaż takie były zalecenia ekologów. Jerzy Czerny z Torunia podał sprawę do prokuratury. Ta ją umorzyła. Skierował więc pozew do sądu. Został odrzucony. Wysłał skargę do Strasburga.
Dzięki ruchowi miłośników przyrody coraz głośniej mówi się o powstawaniu tuneli. Przy wsparciu organizacji zachodnich mają powstać w naszym kraju dwa podobne przejścia. Pan Andrzej też myśli o wybudowaniu żabich duktów na trasie Wąchock – Starachowice. Wszystko rozbija się o pieniądze. Żaby zaczną wracać na swoje żerowiska po kilkunastu dniach, gdy złożą skrzek. Wtedy pan Andrzej z młodymi pomocnikami przestawi siatki na drugą stronę. Tak samo jesienią, gdy część młodych żabek zechce dołączyć do starszych. Pan Andrzej przyzwyczaił się, że niektórzy wołają na niego “Żabiński”. Przylgnęła też do niego nazwa “King Frog” (“Żabi Król”), którą wymyśliła młodzież z technikum.

Andrzej Arczewski


EKO-INFORMACJE

Ok. 360 wilków i ponad 50 rysiów żyje w lasach Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie – wynika ze wstępnych danych zakończonej akcji liczenia tych zwierząt. Wilki i rysie w całej Polsce, oprócz tradycyjnej inwentaryzacji zwierząt pod koniec marca każdego roku, były po raz pierwszy dodatkowo liczone także według metody Włodzimierza Jędrzejewskiego z Polskiej Akademii Nauk. Przedsięwzięcie składało się z dwóch etapów. Leśnicy przez cały rok prowadzili obserwację drapieżników. Natomiast w zimie jednocześnie we wszystkich nadleśnictwach w obrębie jednego kompleksu leśnego liczono zwierzęta na podstawie świeżych śladów.

Sejm uchwalił ustawę o rolnictwie ekologicznym. Określa ona zasady prowadzenia gospodarstw ekologicznych oraz oznaczania produktów pochodzących z nich i z państw Unii Europejskiej. Gospodarstwa ekologiczne będą mogły produkować płody rolne i hodować zwierzęta zgodnie z zasadami, które określi minister rolnictwa. W produkcji i hodowli nie będą mogły być stosowane m.in. hormony i dodatki syntetyczne, niedopuszczalne jest przetwarzanie chemiczne produktów, wykorzystywanie roślin, zwierząt i mikroorganizmów, które powstały w wyniku stosowania inżynierii genetycznej. Gospodarstwa muszą znajdować się na nieskażonym terenie. Będą one uzyskiwały certyfikaty zgodności z normami rolnictwa ekologicznego. Certyfikaty będą wydawały jednostki upoważnione do tego przez ministra rolnictwa.

Park Kulturowy “Bononia”, określany także jako “powrót do piękna”, ma powstać w pierwszych latach XXI wieku na terenie Dobrzycy, Sośnicy, Fabianowa, Rudy i Lutyni (woj. wielkopolskie). Pomysłodawcą projektu jest starostwo powiatowe w pobliskim Pleszewie i dyrekcja zespołu pałacowo-parkowego w Dobrzycy, gdzie znajduje się pałac wybudowany przez gen. Augustyna Gorzeńskiego, adiutanta i szefa kancelarii wojskowej króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. To właśnie Gorzeński nazywał swoją posiadłość “Bononia”. Autorzy projektowanego parku pragną przywrócić uroki Dobrzycy oraz pobliskich miejscowości i udostępnić je turystom. Najważniejszym elementem pomysłu jest sam pałac i otaczający go park. Od kilku lat trwa remont liczącego ponad 200 lat głównego gmachu oraz ściśle związanego z nim monopteru na wyspie, panteonu i innych obiektów. Cały czas prowadzone są prace renowacyjne w parku, który powstał równocześnie z pałacem. Znajduje się tutaj m.in. “konstytucyjny” platan, posadzony przez generała (dla uczczenia Konstytucji 3 maja) oraz liczący 250 lat paklon (klon polny), najstarszy i największy w Polsce.
Projekt przewiduje utworzenie na nieistniejącej już trasie kolejki wąskotorowej ścieżki rowerowej, którą turyści mogliby, po zwiedzeniu zabytków w Dobrzycy, dotrzeć do Fabianowa, gdzie na powierzchni ok. 300 ha zachowały się tzw. pasy śródpolne z początku naszego wieku.


Gdzie spalić stare bandaże?

Po zbadaniu 101 obiektów, które nie mają urządzeń do obróbki termicznej odpadów szpitalnych, okazało się, że 75% z nich działa nielegalnie

Są raporty, które autorzy chcą na zawsze schować na dnie szuflady. Jeden z takich właśnie niechętnie ujawnianych wypełniają informacje z 1999 r., skompletowane w 2000 r. przez Inspekcję Ochrony Środowiska. Raport mówi o działaniu w kraju 22 oficjalnych spalarni odpadów medycznych. Można z tego zbioru dowiedzieć się nieco o nieoficjalnym spalaniu odpadów często niebezpiecznych, choć pochodzących z procesów ratowania naszego życia i zdrowia. W specjalnych spalarniach – a także w nieznanej ilości zwyczajnych kotłowni szpitalnych i innych – spalane są np. części ciała ludzkiego z sal operacyjnych, zużyte materiały opatrunkowe, opakowania po lekach, odczynniki chemiczne i inne odpady, nawet po spaleniu mniej lub bardziej uciążliwe dla środowiska.
Od wielu lat, przed zbudowaniem znacznym kosztem – z nakazu zdrowego rozsądku i służb ochrony środowiska – 22 specjalnych, rejonowych spalarni odpadów szpitalnych, takie odpady były

spalane “na dziko”,

bez przestrzegania norm, w nieznanych miejscach, najczęściej w kotłowniach. Skutków nie mierzono i nie analizowano. Powszechne było podrzucanie odpadów na składowiska komunalne. Tam utrwalano ich zaleganie przez kompaktowanie, czyli ugniatanie ekologiczne razem z wieloma innymi. Do spalania odpadów szpitalnych wymagana jest temperatura 800-1300°C, przy czym bezpieczna technologia wymaga, aby w specjalnie do tego zbudowanych piecach spalać je wstępnie w temperaturze 200-800°C, a dopiero później w temperaturze podwyższonej, by mógł nastąpić proces pirolizy. Chodzi o doprowadzenie często bardzo różnorodnych odpadów do postaci gazowej. Oddzielone pozostałości, w postaci bezpiecznego żużla, można usuwać na składowiska bądź przeznaczyć do zagospodarowania, np. jako wypełniacz wyrobisk w kopalniach czy domieszka do produkcji materiałów budowlanych.
Po skontrolowaniu pracy 79 różnego rodzaju urządzeń i technologii termicznego unieszkodliwiania odpadów medycznych rezultaty nie skłaniają do optymistycznych wniosków. Zaskoczenia nie było, bowiem przed pięcioma laty przeprowadzono podobną analizę, a wyniki ostatniej są niemal bliźniaczo do tamtej podobne. Zalecenia usunięcia licznych nieprawidłowości zostały zlekceważone aż w 63% przypadków. Nietrudno dojść do wniosku, że i w tej dziedzinie skuteczność działania oraz organizacja służby zdrowia nie służą naszemu zdrowiu i pozostawiają wiele do życzenia. W przypadku unieszkodliwiania odpadów szpitalnych nie ma co liczyć na przestrzeganie surowych przepisów i norm prawidłowego postępowania, zwłaszcza z odpadami niebezpiecznymi.
W 79 obiektach (40 instalacji i 39 spalarni) oraz w 22 szpitalach, które nie mają urządzeń do specjalistycznej obróbki termicznej odpadów szpitalnych, okazało się, że nawet do 75% z nich działa nielegalnie. Innymi słowy, bez wymaganych zezwoleń, atestów technicznych, analiz kontrolnych produktów spalania (gazów i odpadów stałych), dopuszczalnego poziomu emisji zanieczyszczeń, bez zezwoleń na składowanie, transportowanie i specjalne technologie. Odpowiedzialne za działanie ponad 40% takich spalarni i instalacji instytucje, dyrekcje szpitali rejonowych bardzo często po prostu nie prowadziły rejestrów odpadów. Tym samym nie potrafiły udokumentować ich rozchodu, nie wiadomo więc, czy aby nie zalegają w którymś lesie lub – oczywiście, bez zezwolenia i

wbrew prawu o odpadach

i ochronie środowiska – na wysypisku komunalnym. Nagminne były stwierdzenia braku odpowiednio przeszkolonego personelu w szpitalach, a zajmujący się odpadami tego rodzaju pracownicy nie mieli pojęcia o sposobach postępowania z nimi. Tryb postępowania z odpadami szpitalnymi należy do procedur podlegających bardzo surowym przepisom i dyrektywom Unii Europejskiej. Jak tak dalej pójdzie, złe nawyki w tej dziedzinie mogą mieć wpływ nie tylko na ocenę poziomu profesjonalnego naszej służby zdrowia, ale też organów kontroli i służb ochrony środowiska, co kładzie się cieniem na nasze usilne starania o przyspieszanie procedur kandydackich.
Materiały zabiegowe, zużyte opatrunki, drobne przybory i nietrwałe narzędzia, bielizna pościelowa i osobista, pozostała po pacjentach szpitali itp. wyszczególnione są w przepisach ministrów środowiska, zdrowia oraz gospodarki o odpadach niebezpiecznych. Objęte są nakazem stosowania do ich likwidacji wysokich temperatur, szczelnego procesu spalania w specjalnych urządzeniach. Ale okazuje się, że i w tej dziedzinie – jakże istotnej dla zachowania warunków higieny w wielu regionach kraju – prawo jest po prostu lekceważone. Inspekcja OŚ twierdzi, że mimo wielu przepisów odpady medyczne, zwane szpitalnymi (są przecież także tysiące gabinetów zabiegowych, stomatologicznych, przychodni “na mieście”, które często nie przejmują się losem swoich odpadów), nadal wymykają się spod kontroli.
Trwające wiele miesięcy kontrole IOŚ wykazały, że w ponad 70% badanych jednostek służby zdrowia tolerowane jest usuwanie odpadów medycznych, bez względu na ich jakość, na składowiska lub do szpitalnej kotłowni. Tymczasem pozostałości – podobnie jak odpady nisko radioaktywne – powinny być utrwalone

w betonowych blokach,

i dopiero w takiej postaci składowane (odpłatnie! jak wiele innych, a wysokość opłaty zależy od czasu składowania). Tylko 8 kontrolowanych jednostek z prawie 80 dbało o prawidłowe unieszkodliwianie, przekazując odpady np. do spalenia w piecach cementowni i płacąc za ich transport. Tymczasem instalacje, zbudowane znacznym kosztem ze środków funduszy ekologicznych i kredytów zaciąganych przez służbę zdrowia, były wykorzystywane w 50%.
W 1999 r. za spalenie 1 kg odpadów szpitalnych w specjalnych urządzeniach trzeba było zapłacić 3-10, a nawet 15 zł. Nic dziwnego, że niektóre spalarnie szpitalne robiły na tym dobry interes w bardzo prosty sposób – podnosząc cenę za taką usługę dla kolegów z innych placówek służby zdrowia. Wystarczy odwiedzić jakiekolwiek składowisko komunalne, aby się przekonać, dokąd często trafiają takie odpady. Niekontrolowany rozkład materiałów i odpadów szpitalnych, np. zakażonych wirusami czy bakteriami, wymywanie z nich substancji niebezpiecznych wprost do gruntu w postaci tzw. odcinków, rozwlekanie resztek tkanek czy materiałów przez ptaki lub gryzonie żerujące na składowiskach stwarzają zagrożenie dla środowiska.
Nie ulega znaczącemu zwiększeniu ilość spalanych odpadów szpitalnych, choć nie maleje liczba szpitali wytwarzających je. W 1997 r. do spalarni trafiło 7,2 tys. ton, w 1998 r. 8,7 tys. ton, a 5,5 tys. ton w pierwszej połowie 1999 r. To jeden z dowodów, że opady szpitalne “rozpływają się nie wiadomo gdzie”. Koszty spalania, transportu i składowania skłaniają do usuwania odpadów

jak najmniejszym kosztem,

byle gdzie. Z przeglądu 79 instalacji do spalania wiadomo, że tylko 12 szpitali zbudowało takie urządzenia z własnych środków. Pozostałe finansował z reguły Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej – 18, fundusze wojewódzkie – 23, a ze środków budżetowych zbudowano 21 obiektów.
W niektórych regionach kraju spalarnie są wykorzystywane zaledwie w połowie. Jednak np. w woj. warmińsko-mazurskim, lubuskim, lubelskim, podlaskim, pomorskim, nadal brakuje, a w większych miejscowościach nie ma wcale, urządzeń do prawidłowej “obróbki” odpadów medycznych w wysokich temperaturach.
Kontrola IOŚ wykazała kompletne lekceważenie ochrony powietrza przez spalarnie. Jedna trzecia spalarni nie miała potwierdzenia wydania decyzji o dopuszczalnym poziomie i rodzajach emisji gazów. Do czołówki w tej niechlubnej dziedzinie zaliczono jedną z placówek leczących choroby płuc w uzdrowisku (!!!) Rabka.

Tomasz Kowalik


OPINIE

Jak będą wyglądać Polska i Europa w wyniku globalnego ocieplenia?

Prof. Maciej Sadowski,
klimatolog
Za ok. 100 lat zmiany będą zauważalne. Ocieplenie globalne najbardziej odbije się na ekosystemach, które będą się musiały do zmian dostosować. Podniesie się poziom morza, a to wpłynie na stan strefy brzegowej, powstaną też nowe problemy w rolnictwie. Zmiany nie będą uniemożliwiać życia, człowiek poradzi sobie z nimi, ale te różne utrudnienia powinno się uwzględnić w scenariuszach gospodarczych. Przewiduje się np., że w wyniku topnienia lodowców do końca wieku poziom morza podniesie się o 30 do 50 cm. Zagrożone będą zatem tereny depresyjne, Zalew Szczeciński, Żuławy, także środkowe wybrzeże w pobliżu przybrzeżnych jezior odczują wpływ zwiększonego falowania i erozji. Nie powinno się, oczywiście, wpadać w przesadę i kreślić jakichś katastroficznych wizji np. wielkiej powodzi, która zagrozi miastom w głębi lądu, jednak na obszarach brzegowych cała infrastruktura musi zostać dostosowana do nowych warunków. Inny aspekt ocieplenia – znikanie zim, brak ujemnych temperatur i dużych śniegów – może przynieść skutek w postaci rozwoju szkodników, które zwykle w zimie ginęły. Oczywiście, z tym człowiek też sobie poradzi, bo szkodniki roślinne i choroby usunie się zwiększonym stosowaniem środków ochrony roślin, trzeba jednak to uwzględnić w kosztach rolnictwa. Jeśli nie będzie grubej pokrywy śnieżnej w zimie, to na wiosnę pojawi się susza, a to będzie wymagało zastanowienia się, co sadzić i kiedy sadzić. Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu, który działa przy Światowej Organizacji Meteorologicznej w swoim ostatnim raporcie po raz pierwszy wspomina o tym, że istnieje duże prawdopodobieństwo wystąpienia takich zmian. Wiele jednak zależy tutaj od emisji gazów cieplarnianych, które w sporej mierze wpływają na postępujące ocieplenie.

Prof. Jerzy Boryczka,
Zakład Klimatologii, Uniwersytet Warszawski
Klimatolodzy muszą brać po uwagę różne czynniki, zarówno zmiany klimatu naturalne, jak i wywołane sztucznie przez człowieka, antropogeniczne. Prognozy wskazują raczej na pewne naturalne ochłodzenie, a nie ocieplenie. Kierunek naturalnych zmian obserwujemy np. po zawartości pyłów wulkanicznych i aktywności słońca. Ilość promieniowania dochodzącego do powierzchni ziemi w bieżącym stuleciu maleje, ale na to nakłada się składnik antropogeniczny, efekt emisji gazów cieplarnianych. Można przypuszczać, że prognozy ocieplenia z tego wynikające są wygórowane, bo wszystko to będzie złagodzone przez zmiany naturalne. Trudno w tej chwili określić, jaka część zmian wynika z globalnego ocieplenia, a jaka z czynników naturalnych. Obserwuje się np. pokrywy lodowe na biegunach Antarktyki i Arktyki i jeśli notowane są miejscami przesunięcia granicy lodów, to z drugiej strony ich grubość jest większa, bo następuje obfite parowanie. Snucie wizji stopienia wielkich lodowców jest przedwczesne, ponieważ obliczono, że na stopienie pokryw lodowych na biegunach potrzeba by 20 tys. lat. Pewne zmiany klimatyczne występują jednak lokalnie, zmieniła się bowiem dystrybucja ciepła na Ziemi. Postępuje ocieplenie w Europie, bo w zimie jak gdyby wzrasta transport mas powietrza, ze względu na istotne uaktywnienie się Atlantyku, który ma wielki wpływ na klimat na naszym kontynencie. W zimie łagodzi on temperatury, w lecie z kolei ochładza. Zmienia się cyrkulacja na naszym kontynencie, co ma znaczenie ekologiczne. Co do wpływu zwiększonej emisji dwutlenku węgla, scenariusze rozwoju sytuacji pozostają jeszcze w sferze hipotez. Jeśli liczyć na zmiany naturalne, to postępują one bardzo wolno. Wiadomo np., że znaczne ochłodzenie klimatu miało miejsce 100 tys. lat temu. A jednak nie zmienia to faktu, że różne mniejsze i lokalne wahania nadal będą zachodzić.

Prof. Halina Lorenc,
IMiGW
System klimatyczny jest systemem nieliniowym, więc w zasadzie nie można na 100% przewidzieć jego tendencji na bliższą i dalszą przyszłość.
Obecnie jednak obserwuje się wzrost temperatury powietrza tak w skali globalnej, jak i w Polsce. Tendencja ta na obszarze Polski kształtuje się od 0,4 do 1,0°C, w Warszawie np. 0,6° na 100 lat. Największe ocieplenie wykazują sezony zimowe, bo aż 1,2° C na 100 lat, zaś sezony letnie są bardziej zbliżone do normalnych. Stwierdzamy natomiast wysuszanie klimatu Polski.
W świetle tych symptomów ocieplenia można przewidzieć, że jeśli taka tendencja się utrzyma, to będziemy mieli w kraju:
– zimy z małymi opadami śniegu i brak wilgoci w glebie po okresie zimowym,
– wydłużenie okresu bezprzymrozkowego i możliwości prowadzenia upraw do późnej jesieni i dużo wcześniej na wiosnę,
– zaburzenia w piętrach klimatycznych i roślinności górskiej,
– zmniejszenie się kontrastów termicznych miedzy dotychczas znanymi porami roku,
– bardzo rzadkie występowanie tzw. zim mroźnych i w związku z tym wzrost populacji dokuczliwych owadów,
– wzrost występowania ekstremalnych zjawisk pogodowych na tle podwyższonego poziomu temperatury powietrza jak trąby powietrzne, ulewne deszcze, powodzie, intensywne gradobicia, lawiny błotne, susze, które to zjawiska pojawiały się w Polsce “od zawsze”, lecz nie z taką częstością i nie tak intensywnie, a oprócz tego nie niszczyły porównywalnego z dotychczasowym dorobku cywilizacyjnego człowieka i gospodarki kraju,
– brak przyjemności korzystania z uroków zimy, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.
Ale przy dobrej gospodarce można uzyskać:
– oszczędności w paliwach energetycznych i ograniczenie emisji do atmosfery i gazów cieplarnianych, i zanieczyszczających powietrze,
– oszczędności w utrzymaniu dróg i autostrad w sezonach zimowych,
– zmianę w strukturze upraw na rośliny ciepłolubne i wydłużenie okresu wegetacyjnego,
– inne nie znane mi obecnie.
Nie wierzę w trafność naukową pogłosek o zalaniu Żuław ani w podniesienie się poziomu morza o 50 cm.
To, o czym mówiłam, może być brane pod uwagę jedynie przy obecnym scenariuszu klimatu, którego konstrukcja może się zachwiać przy niewielkim “ruchu skrzydeł motyla”.
Jeśli na badania klimatu dostaniemy jeszcze mniejsze kwoty (a przyznane fundusze na rok 2001 są prawie symboliczne), to z podobnymi pytaniami proszę się już do nas nie zwracać, gdyż nie będziemy mieli ani odpowiedniej kadry, ani nie będzie na czym pracować.
Rajmund Dubrawski,
kierownik Zakładu Hydrotechniki
Instytutu Morskiego w Gdańsku
Linia brzegowa intensywnie przesuwa się w kierunku lądu, postępuje erozja brzegu. Na naszym wybrzeżu sięga już 70% długości, znacznie mniejsza jest część wybrzeża, w której następuje akumulacja, tzn. odkładanie się i przybywanie lądu. Bardzo silna erozja występuje na odcinkach przy portach, takich jak Kołobrzeg, Ustka, Darłowo, nawet Łeba. W perspektywie kilkudziesięciu lat niskie zaplecze brzegów zagrożone będzie więc przez powodzie morskie. Zalanych może zostać 2200- 2500 km2 lądu, chodzi zwłaszcza o tereny depresji. Wszystko, co znajduje się na tym obszarze, może być zagrożone. Chodzi nie tylko o zasoby przyrodnicze i infrastrukturę, ale np. o wysypiska odpadów, składowiska fosfogipsu nad Zalewem Szczecińskim, oczyszczalnie ścieków, składowiska popiołów w Gdańsku czy w Gdyni, na wysokości Redy. Liczymy, że postęp zmian nie będzie dramatyczny, że poziom wody podniesie się od 0,3 do 1 m w ciągu 100 lat. W ubiegłym stuleciu poziom morza podniósł się o 20 cm. To nie jest mało. Zarejestrowaliśmy to na 4 stacjach oceanograficznych.

Władysław Skalny,
prezes ZG Ligi Ochrony Przyrody
Wszystko wskazuje na to, że wielu terenom grozi katastrofa totalna. Zmiana warunków klimatycznych spowoduje zniknięcie pewnych połaci globu pod wodą, co doprowadzi do radykalnych, globalnych zmian, z którymi ludzie mogą sobie nie poradzić. Także część Polski znajdzie się pod wodą. Chodzi o całe Żuławy, które mogłaby uchronić tylko potężna tama, ale na nią pewnie nie będzie nas stać. Będziemy musieli zmienić gatunki roślin uprawianych w rolnictwie, bo obecne nie będą pasowały do zmian, które nastąpią. Nawet w ciągu mojego życia nastąpiła istotna zmiana warunków klimatycznych, inne są teraz zimy i inne lata. To powinno wszystkich skłonić do zastanowienia się, dlaczego tak marnujemy energię. Dlaczego kurczą się połacie Ziemi produkujące tlen, za to wytwarza się coraz więcej dwutlenku węgla, nie mówiąc już o bardziej szkodliwych związkach. A mimo to wielu ludzi uważa, że wszędzie trzeba jeździć samochodem. Gdy się pomyśli, że wkrótce każda chińska i hinduska rodzina będzie miała swój samochód, ciarki przechodzą. Beztroska ludzi jest przerażająca. Obecnie przyznano nawet, iż Konwencja klimatyczna nie będzie przestrzegana. Co robić? Nie ma na razie szans na przeniesienie się na inną planetę. Ponoć niektóre wynalazki chroniące środowisko są blokowane przez producentów paliw i chemikaliów; choć moglibyśmy prać bez proszków do prania, a silniki napędzać np. wodą, nie robimy tego, bo niektórzy straciliby swój zysk. Winni są więc w konsekwencji ci, którzy opanowali banki i politykę.

Notował BT


Polska bez zajęcy

Coraz mniej szaraków i kuropatw biega po naszych polach

Paradoksalnie, to myśliwi najlepiej wiedzą o tym, że jest źle. Wspominają, że w latach 50. na Opolszczyźnie podczas jednego polowania padało 1000 zajęcy. W minionym sezonie łowieckim na terenie całego województwa upolowano ich 457 sztuk. Jeszcze gorzej – mówią – jest z kuropatwą.
Pod względem liczebności zajęcy i kuropatw Polska przez dziesięciolecia była w Europie hegemonem. Do połowy lat 70. pod lufami myśliwych padało średnio 500 tys. szaraków rocznie i niemal drugie tyle kuropatw. Nie każdy sezon był równie znakomity, bywało, że śnieżne zimy i deszczowe, chłodne wiosny mocno zmniejszały ich populacje, jednak po dwóch, trzech latach wszystko wracało do normy. Najliczniej kuropatwa i zając występowały zawsze w południowo-wschodniej i centralnej Polsce. Sprzyjały im poszatkowane miedzami, pełne zakrzewionych remizek nieużytki i płodozmian. Zachodnia Polska, ze swoimi uporządkowanymi monokulturami zbóż i kukurydzy, pestycydami, herbicydami, nawozami sztucznymi i mechanizacją nigdy nie była zajęczym eldorado.
– Monokultury to środowiska nie sprzyjające zróżnicowaniu fauny, przede wszystkim uboga jest dieta zwierząt. Nie ma też miejsc odpowiednich do zakładania gniazd – podczas zmechanizowanych prac polowych lęgi kuropatw bardzo często ulegają zniszczeniu, pod kosiarkami giną też młode zające – wylicza dr Marek Panek ze Stacji Badawczej Polskiego Związku Łowieckiego w Czempiniu.
Mimo tych środowiskowych niedogodności, mniej więcej do połowy lat 70. we wszystkich ówczesnych województwach stany kuropatw i zajęcy nieustannie zwyżkowały. Dla zająca zły czas zaczął się po roku 1975 – załamanie się populacji miało charakter klęski i gatunek nigdy już nie wrócił do poprzedniej świetności. Dotąd nie udało się w pełni zdiagnozować przyczyn tego zjawiska.
– Znacząco wzrosła śmiertelność dorosłych, zdolnych do rozrodu zajęcy, przekroczyła 80% śmiertelności młodych zwierząt. Na pewno nie zaważyła na tej sytuacji aktywność myśliwych, ponieważ pozyskanie zostało bardzo ograniczone od pierwszych symptomów zmniejszania się liczby zajęcy. Bardzo poważnie wzrosła natomiast, szczególnie w ostatnich latach, rola czynnika skażeniowo-chorobowego – wyjaśnia dr Wojciech Bresiński ze Stacji Badawczej w Czempiniu.
Czynnik chorobowy to tzw. syndrom zajęczy – śmiertelna dla szaraka choroba wirusowa niszcząca narządy wewnętrzne, przede wszystkim wątrobę. W Polsce syndrom pojawił się w latach 90., w Europie Zachodniej 10 lat wcześniej. Dotąd nie udało się znaleźć na niego lekarstwa i nie ma pewności, czy kiedykolwiek się uda. Pewne nadzieje na-ukowcy wiążą z wykształceniem się naturalnej odporności na zarazę, na razie jednak liczba szaraków nieustannie maleje. W minionym sezonie na terenie kraju odstrzelono 98 tys. zajęcy, na Opolszczyźnie 457 sztuk.
Jeszcze gorzej potoczyły się losy kuropatwy. Na Opolszczyźnie datę graniczną, po której zaczęło być naprawdę źle, wyznacza powódź w 1997 r.
– Na pewno zginęło wtedy wiele zdolnych do rozmnażania ptaków dorosłych, zniszczone zostały również optymalne dla kuropatwy środowiska i biotopy. Z podobnymi jednak katastrofami gatunek w swojej historii miał do czynienia wielokrotnie i wychodził z nich zwycięsko. Tym razem stało się inaczej, ponieważ był osłabiony jeszcze przed powodzią – wyjaśnia dr Panek.
Podobnie jak w wypadku zająca, również tutaj nie ma krótkiej odpowiedzi na pytanie, co spowodowało osłabienie gatunku. Zdaniem naukowców z Czempinia, zaważył splot okoliczności o trudnych do oszacowania proporcjach. Nie wiadomo więc, czy kluczowe znaczenie miały następujące po sobie kapryśne wiosny i lata, czy chemizacja środowiska, powodująca eliminację owadów będących zasadniczym składnikiem diety młodych kuropatw.
Jedno jest pewne – w sezonie łowieckim 99/2000 na terenie Opolszczyzny ustrzelono 5 kuropatw i większość kół zrezygnowała z polowań na tego ptaka. Podobnie było w całej zachodniej Polsce. Nieco lepiej sytuacja wygląda w województwach centralnych i południowo-wschodnich. Bilans dla całego kraju nie jest budujący – w minionym sezonie na terenie Polski upolowano 26,2 tys. tych ptaków.
Jakby mało było tych klęsk i niepowodzeń, na zdziesiątkowane zające i kuropatwy zwaliło się kolejne fatum – lisy. Według Komisji Hodowlanej Naczelnej Rady Łowieckiej, żaden z naszych kręgowców nie wykazuje tak dużego tempa przyrostu naturalnego jak ten drapieżnik. Zasadniczym powodem tej akceleracji są prowadzone na masową skalę od 1994 r. szczepienia przeciw wściekliźnie. Wcześniej wybuchające co kilka lat epidemie tej choroby pustoszyły pogłowie lisa skuteczniej niż wszyscy wrogowie naturalni razem wzięci, człowieka nie wyłączając.
– 10 lat temu na terenie województwa strzelaliśmy około 420 tych drapieżników, w roku ubiegłym ponad 5 tys. sztuk – mówi Henryk Michałowski, st. insp. PZŁ w Opolu.
Zdaniem myśliwych, eksplozja populacji lisa na Opolszczyźnie fatalnie odbija się na niedobitkach kuropatw. Badania prowadzone w Czempiniu zdają się tę tezę potwierdzać. W Wielkopolsce, gdzie podobnie jak na Opolszczyźnie lis jest bardzo liczny, drapieżnik ten w ponad 80% przypadków odpowiedzialny jest za niszczenie lęgów kuropatw.
– W warunkach względnie zrównoważonych środowisk drapieżnik jest tylko jednym z czynników regulujących liczbę ofiar. W sytuacji znacznego osłabienia populacji ofiar i dużego zagęszczenia drapieżcy, jego wpływ może okazać się kluczowy – wyjaśnia dr Panek.
Do lisów strzelać można od września do końca lutego, przez pozostałe miesiące obowiązuje ochrona prawna. W tym czasie właśnie przychodzą na świat pierwsze zajęcze pokolenia, kuropatwy wysiadują lęgi, wyprowadzają młode. Myśliwi postulują zniesienie okresu ochronnego przynajmniej dla młodych lisów i odstrzeliwanie ich przez cały rok, na takie rozwiązanie nie ma jednak zgody Ministerstwa Środowiska.

Krzysztof Duniec


PRZYRODNICZE SKARBY UNESCO

Geologiczne perełki

Chorwacki masyw górski Kapela sprawia wrażenie krajobrazu wypalonego przez słońce. Nagle tuż przed nagimi skałami pojawia się zupełnie odmienny widok – liściaste lasy, wśród których wije się potok Plitwica. Niespodziewanie potok zamienia się w wodospad i z 80-metrowej wysokości wpada do rzeki Korana, która w ciągu tysięcy lat wyżłobiła w masywie głęboką dolinę.
Ozdobą tego miejsca są szmaragdowe jeziora i liczne stawy. Jezior, nazwanych Plitwickimi, jest 16. Największe ma 2 km długości i 50 m głębokości. Najwyżej położone znajduje się na wysokości 600 m n.p.m., a jego wody wartkim strumieniem spływają do poziomu 150 m. Wszystkie jeziora tworzą ponad 7-kilometrowy pas połączony wodospadami. Pył wodny tworzy wspaniałe tęcze, które, odbijając się od powierzchni jezior, nadają temu miejscu magiczny wygląd. W zimie, kiedy po dolinie rzeki Korana hula zimny wiatr bora, wodospady zamieniają się w malownicze ściany lodowe.
Piękno Jezior Plitwickich sprawiło, że o ich powstaniu krąży wiele legend. Jedna z nich przypisuje utworzenie jezior olbrzymowi przyjaznemu ludziom. Wielkolud po zakończeniu pracy pozwolił nadal tryskać niewyczerpanym źródłom i cieszyć się nimi ludziom, sam zaś zniknął między skałami masywu Kapela.
Wersja geologów jest zdecydowanie inna. Otóż przed 50 tys. lat rozpuszczone w morskiej wodzie minerały zaczęły nasycać mchy i algi, stopniowo zmieniając je w wilgotny trawertyk (skała ta daje się łatwo obrabiać i jest bardzo ceniona jako materiał budowlany i kamień dekoracyjny). W ciągu roku trawertyk przyrasta około 7 mm i tak przez tysiące lat powstawały naturalne przegrody między jeziorami. Porośnięte zielonym mchem, rozrosły się w strome zapory, w których woda wyrzeźbiła labirynt grot.
Pod względem geologicznym Jeziora Plitwickie to prawdziwe perełki globu, nic więc dziwnego, że w 1949 r. ogłoszono je parkiem narodowym. Park ten to zarazem bogaty świat roślin i zwierząt. Wspaniałą glebę pokrywa roślinność pierwotna. W najniższych partiach i na południowych stokach dominują ciepłolubne drzewa – chmielograby, leszczyny i jesiony, na pozostałym terenie przeważają lasy bukowe, a wyżej lasy z udziałem jodły i świerka. W widnych lasach i na nasłonecznionych łąkach kwitnie wiele rzadkich roślin, w tym obuwik, lilia złotogłów, pierwiosnka lekarska i ciemiernik biały.
Na terenia parku spotyka się niedźwiedzie, wilki, rysie, żbiki i wydry. Niestety, tutejsza fauna znacznie ucierpiała z powodu wojny domowej w Jugosławii.
Rejon Jezior Plitwickich był wielokrotnie niepokojony wojnami. Najeżdżali go Trakowie, Ilirowie i Celtowie, po nich byli Rzymianie, Goci i Bizantyjczycy, którzy w VI w. Zostali wyparci przez azjatyckich Awarów i słowiańskich Chorwatów. Znaleźli się tu również Turcy osmańscy. Od XV w. konfliktów było tak wiele, że słowiańscy mieszkańcy zaczęli nazywać ten region “diablim igrzyskiem”.
Od 1995 r. Park Narodowy Jeziora Plitwickie leczy rany zadane mu podczas konfliktu zbrojnego między Chorwacją i Serbią.
WŁAD


Toksyczny George Bush

Waszyngton wywołał oburzenie, wycofując się z traktatu w Kioto

“Bush trucicielem wolnego świata” napisał brytyjski dziennik “The Telegraph”. “Bush popisał się brutalnym, jednostronnym działaniem”, stwierdził francuski “Le Monde”. Według tygodnika “Der Spiegel”, prezydent USA spowodował największy kryzys globalnej ekologii od prawie 10 lat.
Obrońcy środowiska, ale także firmy czy nawet wpływowi politycy z Europy, Japonii i innych części świata, wysłali do Białego Domu ponad 100 tys. e-mailów z protestami, na pewien czas blokując rządowe komputery. Niektórzy ekologowie nie przebierali w słowach, nazywając szefa waszyngtońskiej administracji “globalnym wioskowym głupkiem” czy też “brudnym szczurem”. Charles Secrett z brytyjskiego oddziału ugrupowania Friends of the Earth International uznał, że George W. Bush to “ignorant, polityk egoistyczny i krótkowzroczny, od dawna siedzący w kieszeni przemysłu naftowego”. W Crawford, małym miasteczku w Teksasie, gdzie prezydent ma swoją posiadłość, trzej aktywiści organizacji “Greenpeace” wdrapali się na 30-metrową wieżę ciśnień i wywiesili transparent z napisem: “Bush, ty Toksyczny Teksańczyku, przestań rzucać wyzwanie Ziemi”.
Prezydent Stanów Zjednoczonych wywołał globalny huragan oburzenia, bowiem, zdaniem krytyków, w przeciągu zaledwie 100 dni sprawowania władzy, zademonstrował jasno, że o kwestie ochrony środowiska troszczyć się nie zamierza. Austriacki magazyn “Profil” napisał nawet z pewną przesadą, że Waszyngton zlikwidował swą politykę ekologiczną. George W. Bush

wprawił świat w osłupienie,

gdy w końcu marca oświadczył w liście do czterech republikańskich senatorów, że przeciwny jest układowi o redukcji emisji gazów cieplarnianych, zawartemu w Kioto w 1997 r. “W czasie, gdy Kalifornia walczy z niedostatkiem energii, a inne zachodnie stany obawiają się, czy latem energia pozostanie dostępna i tania, musimy być ostrożni w podejmowaniu akcji, które mogą zaszkodzić konsumentom”, stwierdził prezydent. List ten nie zainteresował amerykańskich mediów, rozgniewał jednak niezmiernie światowych obrońców środowiska, a zwłaszcza europejskie rządy. Politycy Unii Europejskiej w prywatnych rozmowach oskarżają Stany Zjednoczone o “sabotaż”. Francuska minister ochrony środowiska, Dominique Voynet, uznała postępowanie Busha za “nieodpowiedzialne, prowokacyjne i aroganckie”. W imieniu Unii Europejskiej przybył do Waszyngtonu kanclerz RFN, Gerhard Schröder, usiłując przekonać Busha, by zmienił zdanie. Na pół godziny przed rozmową z niemieckim gościem gospodarz Białego Domu oświadczył, że musi dbać przede wszystkim o interesy mieszkańców Ameryki i nie uczyni nic, co zaszkodzi jej gospodarce. Bush uznał, że dwutlenek węgla nie jest substancją zatruwającą środowisko, powołał się przy tym na “zdanie nauki” i “zdrowy rozsądek”. Dziennik “The Telegraph” skomentował złośliwie: “Taki sam zdrowy rozsądek mieli ci, którzy uważali, że palenie czarownic jest dobrym pomysłem, zaś Słońce kręci się wokół Ziemi”. Oczywiście, Schröder odjechał z kwitkiem. Unia Europejska dotkliwie odczuła swą bezsilność wobec kolosa zza Atlantyku. Dziennik “New York Times” napisał: “Europejczycy są sfrustrowani, ponieważ niewiele mogą zrobić, gdy USA podminowały traktat, wynegocjowany przez ponad 100 państw”. Waszyngton ogłosił układ z Kioto martwym w kilka miesięcy po tym, jak panel naukowców ONZ stwierdził, że globalny wzrost temperatur wywołany przez przemysłową działalność człowieka jest faktem, a jego skutki będą katastrofalne – susze, powodzie, niszczycielskie pożary i inwazja chorób tropikalnych.
Układ w Kioto przewidywał, że emisje dwutlenku węgla metanu i innych gazów cieplarnianych, powodujących globalny wzrost temperatur, zostaną do 2012 r. ograniczone o 5,2% w stosunku do poziomu z 1990 r. Główny ciężar redukcji miało wziąć na siebie 38 najbardziej uprzemysłowionych państw. Kraje rozwijające dopiero swe gospodarki, jak Indie czy Chiny, w których poziom życia jest znacznie niższy niż na zamożnym Zachodzie, zostały z obowiązku rzeczywistej redukcji emisji zwolnione. Szczególnie intensywnego zaangażowania na rzecz ochrony atmosfery oczekiwano od USA. Stany Zjednoczone, których ludność stanowi zaledwie 4% światowej populacji, odpowiedzialne są aż za 25% “cieplarnianych” emisji! Przeciętny Amerykanin zużywa dwa razy tyle energii co mieszkaniec Unii Europejskiej. Obywatele USA widzą w niskich cenach paliw fundament swej demokracji, a myśl o oszczędzaniu energii uważają za herezję. Dlatego nie uszczelniają mieszkań (ogrzewanie jest tańsze), jeżdżą wielkimi, “paliwożernymi” samochodami, swe domy oświetlają jak choinki bożonarodzeniowe przez cały rok, zaś urządzenia klimatyzacyjne eksploatują bez miłosierdzia. W samej tylko Kalifornii, która od miesięcy przeżywa ostry kryzys energetyczny, klimatyzacja zużywa aż 30% produkowanego w stanowych elektrowniach prądu! Większość elektrowni stosuje jako paliwo silnie “brudzący” atmosferę węgiel. Przejście na bardziej ekologiczny gaz ziemny pochłonęłoby miliardy dolarów, przemysł nie zamierza tych kosztów ponosić, a społeczeństwo, przyzwyczajone do taniej energii, nie chce słyszeć o podwyżkach. “Słowo na K” (czyli Kioto) stało się w USA pojęciem znienawidzonym. Traktat nie został nawet przedstawiony senatowi do ratyfikacji. Prezydent Clinton dobrze wiedział, że senatorowie nie zatwierdzą układu, który nie przewiduje obowiązku zredukowania “cieplarnianych” emisji także dla Indii i Chin. “Dlaczego mamy szkodzić konkurencyjności naszej gospodarki, skoro inni tego nie czynią?”, pytali politycy na Kapitolu.
W Kioto Waszyngton zobowiązał się do ograniczenia emisji o 7%. Tymczasem od 1990 r. amerykańskie kominy i rury wydechowe pompują do atmosfery aż o 13% gazów więcej!
W listopadzie 2000 r. stanowisko Stanów Zjednoczonych doprowadziło do fiaska konferencji klimatycznej w Hadze – a stało się to przecież za rządów Clintona i jego – mającego opinię “ekologicznego” – zastępcy, Ala Gore’a. Dopiero pod sam koniec swych rządów Clinton wydał zarządzenie, zgodnie z którym do 2006 r. urządzenia klimatyzacyjne mają stać się wydajniejsze o 30%, a pralki o 35%. Jak się zdaje, Bill Clinton pragnął w ten sposób tylko utrudnić życie swemu następcy (dlaczego bowiem nie wprowadził tych norm wcześniej?). Obecny prezydent zapewne unieważni te przepisy. Republikanin George W. Bush, sam nafciarz i mający w swym otoczeniu polityków wywodzących się z wielkiego przemysłu,

musi przecież spłacić długi

wobec wielkich koncernów, zwłaszcza górniczych i chemicznych, które przeznaczyły na jego kampanię wyborczą 146 mln dolarów. Gospodarz Białego Domu zdaje sobie zresztą sprawę, że w czasie, gdy na horyzoncie pojawia się widmo recesji, Amerykanie nie chcą słyszeć o “szkodliwych dla gospodarki, ekologicznych fanaberiach”. Znamienne, że nawet Al Gore nie zaprotestował przeciw uśmierceniu Kioto. “Gdzie, do diabła, jest teraz Al Gore?”, pytał “Washington Post”.
Europejczycy deklarują, że doprowadzą do realizacji podjętych w Kioto postanowień bez udziału USA, jest to jednak kompletna utopia. Rząd Australii już zapowiedział, że nie ratyfikuje traktatu, jeśli nie uczynią tego Stany Zjednoczone.
Państwa europejskie, tak bezpardonowo krytykujące “truciciela z Teksasu”, same jednak nie są bez grzechu. Już w 1992 r. komisarz UE ds. ochrony środowiska, Carlo Ripa di Meana, odmówił wzięcia udziału w Szczycie Ziemi w Rio de Janeiro, oskarżając Europejczyków o niesłychaną ekologiczną hipokryzję: “Politycy UE głośno krzyczą, oskarżają innych, ale sami niewiele robią, aby ocalić środowisko”. Podobnie z Waszyngtonu rozległy się głosy: “Dlaczego żadne z państw, które tak głośno potępiają Busha, nie ratyfikowało traktatu z Kioto”?
Wydaje się że, w obecnej sytuacji nie pomogą protesty i tani antyamerykanizm, który doprowadzi tylko do usztywnienia stanowiska Waszyngtonu. George W. Bush, prędzej czy później, przedstawi swój własny plan ratowania atmosfery i Europejczycy nie powinni z miejsca go odrzucać. Naukowcy są zgodni – nawet gdyby postanowienia z Kioto zostały urzeczywistnione, nie wystarczy to, aby powstrzymać globalny wzrost temperatur. Katastrofa klimatyczna jest nieunikniona – “Toksyczny Teksańczyk” najwyżej minimalnie ją przyspieszy.

Krzysztof Kęciek

Kanapki z delfinem

“Prezydent ma teraz nowe biurko z kości słoniowej i zajada kanapki z delfinem”, drwi popularny w USA telewizyjny satyryk Jay Leno. Istotnie, George W. Bush popełnił już szereg ekologicznych grzechów. Zredukował budżet Federalnej Agencji Ochrony Środowiska o 6,4%. Złagodził normy zawartości trującego arsenu w wodzie pitnej (i tak znacznie mniej rygorystyczne niż europejskie), zamierza częściowo uwolnić przedsiębiorstwa górnicze i inne od obowiązku naprawiana szkód wyrządzonych środowisku. “Toksyczny Teksańczyk” planuje unieważnić jedno z ostatnich rozporządzeń Clintona, który 30% lasów państwowych wyłączył z eksploatacji gospodarczej.


WYDAWNICTWA

Broń uranowa w Polsce?

Pierwszy numer „Zielonych brygad” relacjonuje niepokojące informacje z międzynarodowej konferencji w Manchesterze dotyczące możliwości stosowania zubożonego uranu (ZU) w Polsce. Tlenki powstające w wyniku wybuchu broni ZU lub w procesie korozji niewypału są bardzo szkodliwe. Świadczy o tym fakt, że w 1943 r. rozpatrywano możliwość zastosowania ZU jako bojowego środka trującego. Nawet w najdzikszych miejscach ZU niesie śmierć i cierpienie nie tylko zwierzynie i roślinom, ale też przyszłym pokoleniom ludzi, bo okres jego półrozpadu wynosi tysiące milionów (dokładnie 4,5 miliarda) lat! Władze polityczne i wojskowe są nieodpowiedzialne w stosunku do niebezpieczeństw stwarzanych przez ZU. Okazuje się bowiem, że istnieje możliwość przenoszenia produkcji broni ZU do nowych państw członkowskich NATO, czyli do Polski, Węgier i Czech, aby ochronić własną ludność. Dlatego też wszyscy powinniśmy wziąć udział w akcji ochrony przed jednym z największych zagrożeń biologicznych dla obecnych i przyszłych pokoleń.
Po nieudanej konferencji klimatycznej dyskusje na temat globalnego ocieplenia wróciły do punktu wyjścia – podał trzeci numer „Wiedzy i Życia”. Nowe dane coraz wyraźniej wskazują na winę człowieka, chociaż ten wniosek okazał się punktem spornym ubiegłorocznej konferencji. Niektórzy naukowcy sądzą, że obecny skok temperatury jest wynikiem wahań natężenia promieniowania słonecznego i nie wiąże się z działalnością ludzi. Czym bowiem wyjaśnić wzrost średniej, rocznej temperatury od 1910 do 1945 r., gdy nie spalano jeszcze ogromnych ilości ropy naftowej i gazu ziemnego? Kwestia nadal zostaje otwarta, ale fakty mówią same za siebie – według najnowszych badań, temperatura na świecie podnosi się średnio nie o 0,18, lecz o 0,25 stopnia C na 10 lat!
Otaczające Indonezję wody są miejscem występowania ponad 93 tys. gatunków roślin i zwierząt. Ale globalne ocieplenie i nadmierne połowy doprowadziły do degradacji środowiska raf koralowych. Z trzeciego numeru „Świata Nauki” dowiadujemy się, że decydenci chcą stworzyć morskie rezerwaty, w których obowiązywałby zakaz rybołówstwa i turystyki, by przywrócić środowisko raf do stanu równowagi. Projekt ten opiera się na założeniu, że zwierzęta ze zdrowych fragmentów raf przyczynią się do odnowy miejsc zniszczonych.
ELŻ


Wkładka ”Ekologia i Przegląd” powstaje dzięki finansowemu wsparciu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej

Wydanie: 17/2001, 2001

Kategorie: Ekologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy