Ekologia i Przegląd

Nie tylko nietoperze

Dziwię się, dlaczego część z nas ich nie lubi. Są włochate, bardzo czyste. Ale dzikich zwierząt nie należy dotykać

Rozmowa z Krystyną Laskowską, członkiem Zarządu Polskiego Towarzystwa Ochrony Przyrody „Salamandra”

– Dlaczego nietoperze stały się w ostatnim czasie sztandarowym projektem „Salamandry”?
– Nietoperze od początku istnienia „Salamandry”, w 1993 roku, były ważną częścią naszej działalności. Towarzystwo działa przecież w Poznaniu, a tutejsze tzw. fortyfikacje poznańskie są drugim pod względem liczebności nietoperzy miejscem zimowania tych zwierząt w Polsce. Zaraz po Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym. Nic dziwnego, że trzeba je tutaj szczególnie chronić.
– To jedyny powód?
– Równie ważny jest fakt, że to grupa zwierząt szczególnie zagrożona w Polsce wyginięciem. Według wielu ocen, nietoperze należą do najbardziej zagrożonych ssaków. Na dodatek właśnie w Poznaniu udało się skrzyknąć grupę chiropterologów, którzy chcieli i potrafili bronić tych zwierząt.
– Ile nietoperzy żyje w naszym kraju?
– Nikt tego nie policzył dokładnie. Chiropterologia jest stosunkowo młodą nauką i dopiero się uczymy szacować liczebność nietoperzy. Wiadomo natomiast na przykład, że w latach 50. i 60. doszło do wyginięcia ogromnej części populacji, po tym, jak zaczęto stosować w rolnictwie pestycydy na wielką skalę. W ostatnich latach wrogiem nietoperzy jest także człowiek.
– A dlaczego nietoperze warto ratować?
– Wszystkie zwierzęta zasługują na ochronę, właściwe traktowanie. „Salamandra” zajmuje się nietoperzami w sposób szczególny po prostu dlatego, że są one szczególnie zagrożone.
– Czy w ciągu siedmiu już lat walki o te zwierzęta więcej było sukcesów, czy więcej porażek?
– Zmieniał się przede wszystkim poziom wiedzy. Ludzie są nieporównywalnie bardziej pozytywnie nastawieni do nietoperzy niż kiedyś. To dobry znak, bo nikt nie jest równie groźny dla tych i innych gatunków jak człowiek. Wiele osób boi się nietoperzy, część, coraz mniejsza, szkodzi im nieświadomie, np. przeprowadzając remonty strychów w okresie przebywania w nich nietoperzy lub w niewłaściwych porach roku. Niektórzy nie mają pojęcia, że stosując toksyczne środki ochrony drewna, zabijają przy okazji zwierzęta. Jakiś czas temu rodzina z okolic Poznania, generalnie bardzo pozytywnie nastawiona do przyrody i zwierząt, zdecydowała się na wymianę linii wysokiego napięcia w okolicy miejsca, gdzie nietoperze wychowywały młode. Zwierzęta zniknęły i już nie powróciły. Naszym zadaniem jest uzmysławiać Polakom, czego robić nie wolno. I jak nietoperze mądrze ratować.
– A nietoperze to miłe zwierzaki?
– Oczywiście. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego część z nas ich nie lubi. Nietoperze, zupełnie jak chomiki, są bardzo przyjemne w dotyku, włochate, bardzo czyste. Ale zastrzegam od razu: dzikich zwierząt nie należy dotykać. Nietoperze na przykład mają tak delikatne kosteczki skrzydeł, że każdy nieostrożny ruch może je złamać. Dla zwierzęcia to śmierć.
– Jak chronicie te delikatne zwierzęta?
– Przede wszystkim rozmawiamy z ludźmi, wygłaszamy prelekcje w szkołach, informujemy, jak postępować w kontaktach ze zwierzętami, nie tylko zresztą nietoperzami. Po drugie, chronimy zimowiska nietoperzy. Na terenie fortów poznańskich zakładamy kraty, które uniemożliwiają wejście na ich teren osobom niepowołanym. Mało osób wie, że w zimie każde, także przypadkowe, przebudzenie kolonii nietoperzy to poważne zagrożenie ich egzystencji. Nietoperze, w przeciwieństwie np. do niedźwiedzi, mają zmagazynowane bardzo niewielkie ilości tłuszczu. Każde przebudzenie to wydatek energii, której może zabraknąć na tzw. przednówku.
– Rozmawiamy tyle o nietoperzach, a ja się zastanawiam, dlaczego w takim razie wasze towarzystwo nosi nazwę „Salamandra”?
– Bo nietoperze to nie jedyny obszar naszych działań. Salamandry też należą do zwierząt chronionych. Nazwa tego zwierzęcia brzmi podobnie w wielu różnych językach, co pomaga we współpracy ekologicznej w skali europejskiej.
– Jakie są inne projekty?
– Jedną z wizytówek „Salamandry” są także tzw. interwencje przyrodnicze. Każdy może do nas zadzwonić, skontaktować się i powiedzieć, co, według niego, dzieje się źle. Jeśli przyroda jest zagrożona, interweniujemy. Otrzymujemy wiadomości na temat nielegalnych wysypisk śmieci, bezprawnej wycinki drzew, niewłaściwego działania wobec gniazd ptasich w mieście itd.
– Zawsze jesteście w stanie pomóc w takich sytuacjach?
– Bywa, że sprawa wykracza poza nasze kompetencje. Kiedy jesteśmy bezsilni, przekazujemy problem do odpowiedniej instytucji państwowej lub innej jednostki, która zajmuje się tego typu działalnością.
– „Salamandra” angażuje się w przedsięwzięcia o większej skali?
– Jednym z takich projektów jest ochrona rezerwatu Meteoryt Morasko. W północnej części Poznania znajduje się niezwykle ciekawe geologicznie i przyrodniczo miejsce upadku meteorytu żelaznego, z kraterami po uderzeniach. To miejsce cenne nie tylko dla astronomów, ale także dla przyrodników. W rezerwacie Morasko można spotkać ciekawe zbiorowiska leśne, np. grąd środkowoeuropejski, łęg, oles itd. Znajdują się tam rzadkie i chronione gatunki roślin i zwierząt. I ostatnio dowiedzieliśmy się o pomyśle powiększenia pobliskiego wysypiska śmieci w taki sposób, że może to zagrozić ekologicznej równowadze w rezerwacie. Będziemy przeciwdziałać takim projektom.
– Ile osób uczestniczy w działalności „Salamandry” – garstka zapaleńców, czy spora grupa aktywnych ekologów?
– Wszystkich członków „Salamandry” jest ponad 1200. To naprawdę dużo. Ale nie wszyscy są równie aktywni. Część zadowala fakt przynależności do naszej organizacji jako forma manifestowania swojej wrażliwości na sprawy przyrody. Wcale nie uważam, by było to złe, ludzie nie zawsze mają możliwość włączania się do bezpośredniego działania. Jest to jednak wyraz pozytywnego myślenia o środowisku i jego potrzebach. Dla nas to potwierdzenie słuszności naszych działań.
– A aktywiści?
– W sumie kilkaset osób, głównie uczniowie poznańskich szkół, studenci, absolwenci wyższych uczelni. Ludzie raczej młodzi, gotowi poświęcić wiele wolnego czasu dla środowiska.
– Jakie są motywacje waszego działania?
– Myślę, że decyduje wrażliwość na sprawy przyrody. Niektórzy przychodzą, bo są zbulwersowani, widząc niszczenie drzew albo ekologiczną bezmyślność. Dla niektórych działalność w Towarzystwie jest wyrazem buntu przeciwko bezmyślnemu niszczeniu przyrody. Czasami motywem jest ciekawe spędzanie czasu. Są osoby, które szacunku do przyrody nauczyły się w domu. Powodów jest wiele.
– Macie poczucie, że jesteście skuteczni, czy częściej zderzacie się z brakiem zainteresowania i przegrywacie w starciach z państwową i samorządową administracją?
– Wygląda to różnie. Pewne sprawy przeforsować niełatwo. Niektórzy wybierają zarabianie na przyrodzie, a nie jej ochronę. Ale – co ważne – dobrze wypada współpraca z instytucjami, które programowo odpowiadają za ochronę środowiska. To bardzo pomaga w walce o różne sprawy.

Rozmawiał
Mirosław Głogowski


EKO-INFORMACJE

Ekologiczny Klub “Gaja” przedstawił polską wersję raportu “Żywe trupy” – prezentującą warunki transportu żywych koni na rzeź. Raport został opracowany przez brytyjskie Królewskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (RSPCA), najstarszą organizację ochrony zwierząt na świecie. “Gaja” przez dwa lata współpracowała z RSPCA przy przygotowaniu raportu. 70% żywych koni, sprowadzanych na rzeź do Unii Europejskiej, pochodzi z Polski. “Chodzi o to, by ograniczyć ogromne krzywdy, które dzieją się koniom podczas transportu, poprawić jego warunki”, stwierdził David Bowles, przewodniczący departamentu zagranicznego RSPCA.

Co roku z Polski wywozi się na rzeź ok. 100 tys. koni. Zwierzęta te transportowane są po kilkadziesiąt godzin, często w przeładowanych samochodach i bez postoju. “Konie podczas tej podróży łamią sobie nogi, ranią się, a nawet umierają z wyczerpania” – powiedział prezes Klubu “Gaja”, Jacek Bożek. “Z Polski żywe zwierzęta transportowane są przez Czechy, Węgry i Słowenię do północnych Włoch, gdzie trafiają do rzeźni. Często te 2-2,5 tys. km pokonują bez odpoczynku” – stwierdził Wojciech Owczarz, koordynator kampanii “Zwierzę nie jest rzeczą”. Bożek podał, że obecnie w Polsce są dwie ubojnie koni. Do niedawna było ich 10.
Ekolodzy zebrali 100 tys. podpisów pod ustawowym projektem zakazu eksportu żywych koni na rzeź. Chcą zebrać pół miliona podpisów, tak by jeden podpis odpowiadał jednemu zwierzęciu w Polsce. Projekt zmian w ustawie o ochronie zwierząt chcą przedstawić Sejmowi nowej kadencji. “Gaja” chce też wykupywać konie z transportów. W kraju działa już kilka schronisk, w których żyją konie w ten sposób uratowane.

Według opublikowanych propozycji zasad funkcjonowania Białowieskiego Parku Narodowego, przedstawionych przez Radę Naukową BPN, poszerzenie parku może oznaczać “wystąpienie problemów z zapewnieniem ciągłości dostaw drewna wielkowymiarowego” lokalnej społeczności. Drewno użytkowe mogłoby być pozyskiwane jedynie z przebudowy starszych drzewostanów albo w wyznaczonych strefach, gdzie mają być prowadzone prace renaturalizacyjne. Proponuje się też wprowadzenie w tym zakresie 5-letniego okresu przejściowego, by zakłady drzewne mogły się “przebranżowić” i pomyśleć o innych źródłach zarobkowania.
Jak powiedział Włodzimierz Pietroczuk, starosta hajnowski, nie jest rzeczą możliwą, by region, w którym tradycje związane z pozyskiwaniem i obróbką drewna są silne i dawne, nagle zaczął się nastawiać na coś zupełnie innego. Według niego, drewno z lasów Puszczy Białowieskiej stanowi przede wszystkim surowiec dla małych, rodzinnych firm i tartaków, bo duże przedsiębiorstwa albo je eksportują, albo sprowadzają z innych regionów kraju. Jednak co trzecia firma w powiecie działa w branży drzewnej. Radni powiatu oszacowali, że jeśli doszłoby do poszerzenia Białowieskiego Parku Narodowego na cały polski obszar puszczy na zasadach, jakie proponowano do tej pory, upadnie ok. 300 rodzinnych firm.


Krajobraz po siarce

Jak “Siarkopol” mocno śmierdział, dawał na wszystko. W latach 70. i 80. wydobywano tu 5 mln ton surowca rocznie

– Istniała kopalnia, to i ludziom żyło się lżej – te słowa, jak refren, powtarzają wszyscy mieszkańcy Grzybowa. Dobre czasy jednak się skończyły, jedyne, co pozostało, to grzyby. – Piękne – zachwala Stanisława Frelianowa. – Czerwone i brązowe kapelusze. Pełno ich na posiarkowych polach.
Frelianowa wychowała dziewięcioro dzieci i jakoś dawała sobie radę. Z firmy otrzymywała zapomogi, bezpłatne kolonie dla maluchów. Niejedni się wtedy wzbogacili, zwłaszcza ci, którym “Siarkopol” zabrał gospodarstwa, a dał dobre odszkodowanie.
Stefan Tatracki mieszkał w sąsiedztwie Zakładu Oczyszczania Wód. Gdy wiatr poszedł z południowej strony, musiał okna zamykać, bo nie dało się wytrzymać. Zapach zgniłych jaj wdzierał się wszędzie. – Byliśmy najbardziej poszkodowani, ale przynajmniej praca była – mówi dzisiaj.
Jak syn poszedł pracować w “Siarce”, dostał mieszkanie w “samotniaku”. I tak tam pozostał, chociaż założył rodzinę. Nikt się o nich teraz nie martwi. Zięć ma dopiero 36 lat, a już siedzi na rencie.

Życie po siarce

Grzybowa, jako miejscowości, miało nie być na mapie, jedynie Kopalnia Siarki “Grzybów”, a potem Kopalnie i Zakłady Chemiczne Siarki “Siarkopol”. Ale siarka się skończyła i ci, którzy nie zdążyli stąd odejść, muszą żyć przy posiarkowych polach. Na nic już nie mogą liczyć: ani na dobrą drogę, ani na wodociąg. Jak “Siarkopol” mocno śmierdział, dawał na wszystko. Stać go było. W latach 70. i 80. wydobywano tu 5 mln ton surowca rocznie. Polska należała wtedy do czołówki producentów siarki, po Kanadzie i USA.
Ludzie nie zwracali uwagi na smród, na żółty pył, pokrywający karoserie samochodów, dachy domów, bo za wszystko dostawali odszkodowania. Na dodatek pracownicy “Siarkopolu” mogli liczyć na wysokie premie, nagrody. Nawet na myśl im wtedy nie przyszło, że kiedyś się to skończy.
Pierwszy raz siarka pokazała się na powierzchni w czerwcu 1966 r. Dziś w tym miejscu pozostał jedynie pamiątkowy otwór wiertniczy. Trzydzieści lat później zaczęły się zwolnienia. Z jednej firmy powstały dwie: “Siarkopol” Grzybów, który zarządza jeszcze czynną kopalną w Osieku i Zakładem Dwusiarczku Węgla w Dobrowie oraz Kopalnia Siarki “Grzybów” w likwidacji. W pierwszej firmie pracuje około tysiąca osób, w drugiej – około stu.
Jedyne, co teraz może zrobić “Siarka”, to zadbać o ekologię w regionie. Dyrektor z dumą pokazuje miejsca, które udało się już zrekultywować. Na ponad 200 hektarach nie ma już śladu po polach górniczych. Ziemia została odkwaszona i zasadzono na niej drzewa. Do użytku trzeba jeszcze doprowadzić 100-150 hektarów. Bez niczyjej pomocy zdołały już wyrosnąć kępki brzóz. Wystarczyły kawałki wapienia i ziarno wykiełkowało. A co z pięknymi kozakami? Dyrektor uspokaja, że można je zbierać bez obaw. Niedowiarkom pokazuje wyniki badań Stacji Biologiczno-Chemicznej. W grzybach nie ma śladu siarki.
Ziemia lasem zarośnie

Od 33 lat pracuje w “Siarce” Czesław Wołowiec. – Tutaj stały dwa piece – pokazuje. – Ostatni raz spalano w nim siarkowodór 10 lat temu. A obok był zbiornik z kwasem siarkowym. Jeszcze tylko fundamenty sterczą.
Jedynie pan Czesław pilnuje tego, co pozostało. Pochodzi z Grzybowa, ale został stąd wywłaszczony. Przeprowadził się do Staszowa. Dwadzieścia lat temu kupił mieszkanie w bloku. Wystarczyło na 59 metrów kwadratowych.
Na starych śmieciach pozostał Henryk Karcz z synem, Jerzym. – Żeby nie siarka, nie mielibyśmy tego domu – pokazuje budynek z białej cegły. – I dalej byłoby dobrze, gdyby nie skończyła się robota.
W Grzybowie niełatwo być teraz sołtysem. Wie o tym dobrze Mieczysław Augustak, który już drugi rok przewodzi wiejskiej gromadzie. Z rodzinnych stron wyjechał na Śląsk, gdy zaczynała się siarka. Wrócił sześć lat temu jako emeryt na działkę po rodzicach. Z dawnych lat pozostał mu w pamięci obraz kasztanowców rosnących przy drodze. Teraz nie ma po nich śladu. Kilka razy dziennie jeździły tędy czeskie “tatry” z siarką i drzewa uschły.
Sołtys chętnie zgadza się na przejażdżkę po Grzybowie w roli przewodnika. Po obu stronach drogi wyłaniają się opuszczone budynki. To dawne magazyny “Siarkopolu”, biurowce, hotele. Pospadały z nich dachówki, powybijano szyby w oknach. Drogi z trylinki zarosły trawami i krzewami. Wystarczyło kilka lat, by po czasach świetności pozostały ruiny.
W gruzy rozpadają się dawne zabudowania gospodarskie. Kiedyś wywłaszczono z nich ludzi, ale nikt się nie zajął domami. Czas zrobił swoje i teraz zarastają dzikimi jabłoniami i gruszami. Z 200 numerów zostało 50. Większość mieszkańców to ludzie starsi, a nawet, gdy spotka się młodszych, 30-, 40-letnich, to wyglądają na wiele więcej. Zmęczone, ziemiste twarze, spracowane ręce, ciężki oddech. To siarka zabrała im zdrowie, a teraz nie mają pieniędzy na leczenie. – Jak już człowiek zachoruje, to lepiej umierać – ucinają rozmowę.
Ludzie niczego nie mogą się doprosić. Na każdym zebraniu wiejskim interweniują, by zrobiono wreszcie oświetlenie. O telefonach nawet nie wspominają, bo szkoda marzyć. Skarżą się, że w Staszowie układają nową kostkę, a u nich nawet drogi nie chcą zrobić. A przecież gdyby nie Grzybów, to i Staszowa by nie było.

Przydałyby się pieniądze

Jedziemy główną drogą ze Staszowa do Nizin. Nigdzie znaku drogowego. Nie wiadomo, która droga ma pierwszeństwo przejazdu. W każdej chwili może dojść do wypadku. – Zabrali z ziemi to, co najlepsze, bogactwo, a zostawili kupę krzaków – macha ręką sołtys. – Prowadzą rekultywację, to prawda. Są jednak miejsca, gdzie siarka nadal leży na wierzchu.
Dyrektor Robert Stachowicz uprzedza, że może przedstawić tylko indywidualny punkt widzenia. – Mimo wielu strat, coś się zdarzyło w tym regionie – mówi. – Cywilizacja zapukała do okien ludzi. Całe pokolenie mogło się wykształcić. W pobliżu powstało właściwie nowe miasto. Do budżetu wpłynęło ponad 200 mln dolarów. Szkoda tylko, że nie odprowadzano składek na rekultywację! Teraz przydałyby się te pieniądze!
Podobno po chudych latach gigantyczny “Siarkopol” odbija się teraz od dna. W tym roku firma zamierza nawet wypracować zysk. Już ma długoterminowe kontrakty na sprzedaż produktów, a także dostawę surowców i usługi. 70-80% produkcji chce eksportować do Maroka, Brazylii, Szwecji, Włoch, Francji, Niemiec, Indii. Ludzie jednak nadal muszą czekać na dobre zarobki. Dojazdy też kosztują. – Mieliśmy kopalnię na miejscu, to przenieśli ją do Osieka – skarży się Dariusz Borycki. – Na autobus muszę wydawać 90 zł miesięcznie, a jeszcze rowerem dojechać cztery kilometry do Sielca.
Jak żyć w krajobrazie po siarce? Stanisława Frelian nawet się nad tym nie zastanawia. Teraz suszy grzyby. Pojedzie z nimi na targ.

Andrzej Arczewski


Stypendium dla kota

Ile mamy rysi w polskich lasach? Ocenia się, że jest ich 450-500

Od ośmiu lat w Kampinoskim Parku Narodowym – to jedyny park w Europie na przedmieściach wielkiego miasta – trwa jeden z najciekawszych i zarazem bardzo trudny eksperyment przyrodniczy. Niezwykły w 22 naszych parkach narodowych. Wiele wskazuje na to, że dzięki cierpliwym zabiegom leśników, zoologów i współpracy międzynarodowej udało się po dwustu latach nieobecności osiedlić w podstołecznych lasach dużego kota, rysia, największego w polskiej przyrodzie drapieżnika. Niewiele brakowało, aby eksperyment przeszedł do historii czynnej ochrony naszej przyrody z powodu braku pieniędzy. Kampinoskim rysiom ufundowano stypendium.
Park ma 38,5 tys. ha, z czego 70% to lasy u zbiegu dolin Wisły i Bzury; jest węzłem kilku głównych korytarzy ekologicznych na Nizinie Mazowieckiej. Wiele lat nie było w tych lasach naturalnego selekcjonera zwierząt kopytnych, głównie saren, a żyje ich w puszczy ponad 2 tysiące. To one oraz ponad 120 łosi zjadają każde codziennie 3 kilogramy świeżego pokarmu, a więc rocznie około 6 ton soczystych pędów młodych drzew i krzewów liściastych. Z powodu przegęszczenia sarny żerują na okolicznych polach, co pociąga za sobą konieczność wypłacania rolnikom odszkodowań za szkody w uprawach.
Ponowne osiedlenie rysia to trzeci ważny eksperyment w tym podstołecznym parku narodowym. W ciągu niespełna 50 lat udało się znowu przywrócić puszczańskim lasom, bagnom i łąkom łosie i bobry. Udało się zwiększyć różnorodność biologiczną mazowieckiej części polskiej przyrody. Dyrektor Kampinoskiego PN, Jerzy Misiak, powiedział: – Czynna ochrona i odbudowanie cech naturalnych stosunków przyrodniczych na terenie puszczy, powrót łosia, bobra, rysia to oznaki odnowienia najstarszych gatunków zwierząt tam, gdzie wiele lat przedtem były one naturalnymi składnikami środowiska. Rysie zadomowione w parku to jeden z najważniejszych etapów programu ochrony tych drapieżników w polskich lasach.
Prawie pół wieku temu, w 1951 r., w specjalnej zagrodzie na skraju rezerwatu “Sieraków” zaczęło się adaptowanie kilku łosi sprowadzonych z Rosji. Po utworzeniu parku narodowego zostały uwolnione i obecnie na podmokłych terenach Puszczy Kampinoskiej żyje ponad 120 łosi, które uznano za zwierzę herbowe parku. Ich wiosenne wędrówki często kończą się w Warszawie, na Bemowie, Bielanach, Żoliborzu, ale niektóre wybierają się znacznie dalej. Park od wielu lat cierpi z powodu niedoboru wody, gdyż przeprowadzona wiele lat temu melioracja okazała się nieprzydatna, a nawet szkodliwa dla przyrody. Nie ma we wsiach w puszczy i wokoło niej hodowli bydła, więc i łąki marnieją. Część z nich znalazła się w granicach parku, ale żeby nadal były korzystne dla przyrody, potrzebna jest woda. Aby naprawić błąd, nie trzeba “zawracać kijem Wisły”. W 1974 r. osiedlono w Puszczy Białowieskiej kilka par bobrów. Ci “inżynierowie bez dyplomów” świetnie sobie zorganizowali siedliska, budując tamy i hamując spływ życiodajnej wody z podmokłych terenów. Obecnie jest w parku około 30 tych sprytnych zwierząt.
O tym, że położony obok dużego miasta Kampinoski PN jest osobliwością przyrodniczą w skali europejskiej i dogodnym siedliskiem dla wielu gatunków rzadkich zwierząt, świadczy także osiedlenie się, ale już bez pomocy naukowców i leśników, jeleni i bielików oraz stałe przebywanie tu kruków. Obecność tak rzadkich zwierząt i powodzenie zgodnych z normami Światowej Unii Ochrony Przyrody eksperymentów naukowych przyczyniły się do uznania w styczniu 2000 r. tego parku za Rezerwat Biosfery UNESCO – ósmy z kolei taki obszar w naszym kraju. Status rezerwatu biosfery mają tak znakomite polskie parki narodowe jak Białowieski, Tatrzański, Babiogórski, Karkonoski, Słowiński, Bieszczadzki oraz rezerwat łabędzi “Łuknajno” na części jeziora Śniardwy. Trwają starania o wpisanie na tę listę także parków Wigierskiego i Biebrzańskiego – obecnie największego polskiego parku narodowego.
Ile mamy rysi w polskich lasach? Ocenia się, że jest ich 450-500, z tego w parkach narodowych w 1999 r. zaobserwowano zaledwie 62 rysie. Zamieszkują zwarte kompleksy leśne w Puszczy Piskiej, Białowieskiej, Augustowskiej, Knyszyńskiej, Rominckiej, w lasach Tatr i Pienin, w Beskidzie Niskim, Sądeckim, Wysokim, w Bieszczadach, gdzie tego dużego kota uznano za zwierzę herbowe Bieszczadzkiego PN. Osiedlone w Puszczy Kampinoskiej rysie nie zostały przeniesione z naturalnych siedlisk w polskich lasach czy parkach narodowych. Zgodnie z opiniami międzynarodowego zespołu naukowców, w podwarszawskiej puszczy znalazły się rysie urodzone w niewoli. Podarowano je w ramach pomocy ze swoistych banków genów, jakimi są ogrody zoologiczne, m.in. w Poznaniu, Hanowerze, Norymberdze, Luneburgu. Rysie należą do grupy gatunków zwierząt ginących w wielu krajach europejskich.
W grudniu 1992 r. siedem pierwszych kotów umieszczono w specjalnej zagrodzie adaptacyjnej, w której przebywały 14 miesięcy po to, aby nauczyć się samodzielnie polować. Odnowienie ich instynktu łowczego było podstawowym problemem tego eksperymentu. Okazało się, że koty te, od kilku pokoleń “karmione z miski” przez człowieka, nie zapomniały, jak się chwyta i zabija wpuszczane do zagrody króliki, kury, młode sarny i dziki. Rysie świetnie sobie poradziły i tak doszło do pierwszego w Europie, udanego powrotu tych zwierząt do warunków naturalnych i adaptowania ich do pomyślnego życia na swobodzie. Niektóre z nich wydały potomstwo już po uwolnieniu, co przyczyniło się do zwiększenia w Polsce liczby tych pięknych drapieżników, bytujących w warunkach naturalnych, a zagrożonych wyginięciem m.in. we Włoszech, Szwajcarii, Austrii czy Francji. Kolejny “zastrzyk rysiej krwi” był możliwy dzięki pomocy z Finlandii, skąd w 1998 r. do Puszczy Kampinoskiej przywieziono kilka rysi. Różniły się od naszych jaśniejszą sierścią, bo “zmiana adresu” nastąpiła w okresie zimowym, ale po roku od przeprowadzki trudno byłoby je odróżnić od rysi wcześniej zadomowionych w puszczy.
Pierwsze rysie po adaptacji uwolniono z zagrody – po założeniu im obroży z nadajnikami telemetrycznymi – na przełomie zimy i wiosny 1994 r. W ciągu kolejnych lat w eksperymencie “brało udział” 30 rysi. Raz zdarzyło się, że uwolniona samica wróciła z odchowanym młodym do zagrody adaptacyjnej. Niestety, 13 kotów padło ofiarą kłusowników, 6 zginęło po uderzeniu przez samochody, niektóre powędrowały w nieznanym kierunku. Jednego trzeba było zawrócić do zagrody, gdyż ułatwiał sobie życie, podbierając kury z kurników.
– Kolejne rysie podarowały do kontynuacji eksperymentu ogrody zoologiczne z Polski, Niemiec, Szwecji, Finlandii – powiedział leśniczy-asystent naukowy, Jan Reklewski, odpowiedzialny za przebieg eksperymentu.
– Pod koniec tego roku, czyli równo w osiem lat od rozpoczęcia eksperymentu, w Kampinoskim PN jest 15 rysi, w tym 5 pochodzi od rodziców adaptowanych do życia na wolności w kampinoskiej zagrodzie. Stwierdziliśmy, że świetnie dają sobie radę na wolności, są samodzielne, polują z powodzeniem na ziemi, nie napadają ofiar, skacząc z drzewa, o co się je niesłusznie posądza. Podwarszawski park narodowy należy do najliczniej odwiedzanych.
Na 360 kilometrach szlaków turystycznych w 1999 r. notowano ponad 700 tysięcy osób. Trzeba rozwiać jeszcze jeden mit – rysie należą do zwierząt skrytych i płochliwych, nigdy nie atakują człowieka, potrafią nawet “udawać, że ich nie ma” – powiedział Piotr Pukos, fotografik, rzecznik Kampinoskiego PN.
– W Polsce znane są wypowiedzi niektórych niedouczonych polityków szczebla centralnego lub samorządowego, którzy dla swoich koniunkturalnych celów twierdzą, że “park narodowy nie może być państwem w państwie” lub że ma on podlegać lokalnemu burmistrzowi czy staroście… np. tworzy się na Podhalu specjalne starostwo “tatrzańskie”, którego 45% obejmuje Tatrzański PN – stwierdza Jerzy Sawicki, przewodniczący Sekcji Parków Narodowych w ZG Polskiego Klubu Ekologicznego. Znana jest wypowiedź wiceburmistrza Zakopanego, który porównał Tatrzański PN do byłego poligonu koło Bornego Sulinowa, a jego granice do zasieków z napisem “wstęp wzbroniony”.
Powrót rysi do Kampinoskiego PN wzbudza ogromne zainteresowanie. Świadczy o tym pomoc, np. darowizny sprzętu telemetrycznego z Niemiec, pieniędzy z amerykańskiego programu telewizyjnego Discovery – Animal Planet. Systematycznie od początku “rysiowy” eksperyment finansuje Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Ale wiadomo, że 2001 r. będzie dla naszych parków narodowych czymś w rodzaju głodnego przednówka. Za mało jest środków na ich utrzymanie, ochronę, badania naukowe, wyposażenie, pensje pracowników. Wiosną 2000 r. program ochrony rysi znalazł się pod finansowym patronatem Banku Ochrony Środowiska.
W połowie listopada 2000 r. Piotr Kownacki, wiceprezes BOŚ, powiedział: – Spodziewaliśmy się najwyżej 50-60 tys. złotych i… przekazał dyrektorowi Kampinoskiego PN czek na ok. 155 tys. złotych, czyli jednoprocentowy odpis kosztów odsetkowych, bowiem w ciągu zaledwie 3 miesięcy “uzbierało się” ponad 400 mln “ekologicznych lokat”. – Trudno ukryć wzruszenie i radość, że program ochrony rysia będzie wspomożony pokaźną kwotą. Obawialiśmy się, że trzeba go będzie ograniczać, zrezygnować z tego, co się już w dużym stopniu powiodło. Przyrody nie da się oszukiwać – dziękował za pomoc Jerzy Misiak, dyrektor parku. Gdyby nie zadomowienie rysi w Puszczy Kampinoskiej trzeba by zmniejszać liczbę zwierząt kopytnych za pomocą broni palnej, jak to proponują niektórzy parlamentarzyści. Nie ukrywamy zaskoczenia, dokładamy się na swój sposób do czynnej ochrony przyrody w naszym kraju i zdecydowaliśmy, aby 50 groszy od każdej 1-, 3- i 6-miesięcznej Ekolokaty przeznaczyć dla Roztoczańskiego PN, gdzie od 26 lat nie było środków na kompleksowe badania niezwykle pożytecznych ptaków – 6 gatunków sów z 13 żyjących w Polsce – powiedział prezes banku.

Grzegorz T. Tylmaniak


Królestwo ptaków

Zalew Szczeciński jest miejscem najliczniejszego zimowania ptaków wodnych nad Bałtykiem

Jest słoneczny, zimowy dzień. Lecimy “Wilgą” nad ujściem Odry – od jeziora Dąbie, przez Zalew Szczeciński i Kamieński. Stada ptaków są tak ogromne, że mimo iż oglądamy je z wysokości 150 metrów, znikają nam za horyzontem.

Międzynarodowe badania prowadzone w latach 90. na Bałtyku wykazały, że Zalew Szczeciński, obok sąsiedniej Zatoki Pomorskiej, jest miejscem najliczniejszego zimowania ptaków wodnych na tym morzu i jednym z najważniejszych w Europie. Należy przy tym dodać, że skład gatunkowy ptaków na Zalewie i na Zatoce znacznie się różni. Na otwartym morzu przebywają typowe gatunki morskie, natomiast na płytszym i mniej zasolonym Zalewie dominują

gatunki słodkowodne.

Łączną liczebność zimujących na Zatoce Pomorskiej kaczek morskich szacuje się na 1.250.000 osobników. Stada te składają się głównie z lodówek, markaczek i uhli. Na Zalewie Szczecińskim łączna liczebność zimujących ptaków wodnych może dochodzić do 200.000 osobników. Główny trzon tych stad stanowią tzw. grążyce, czyli kaczki nurkujące, takie jak: głowienka, czernica i ogorzałka. Liczne są również dwa gatunki traczy: nurogęś, którego duże samce są w większości białawe z czarną głową, ozdobioną sterczącą “czuprynką”, utworzoną z piór na tyle głowy oraz mniejszy, czarno-biały bielaczek. Stosunkowo licznie występują też gągoły, wydające podczas lotu głośny świst skrzydłami oraz jednolicie czarno ubarwione łyski.
Znaczenie Zalewu dla tych gatunków najlepiej zobrazują dane procentowe. W stosunku do populacji zimujących w całej północno-zachodniej Europie zimuje na nim: 15% czernic, 23% ogorzałek, 20% nurogęsi i 56% (!) bielaczków. Liczebność tych ptaków na Zalewie Szczecińskim w rzeczywistości może być jeszcze wyższa. Na przykład w okolicach Świnoujścia obserwowano kiedyś 50.000 nurogęsi, co stanowiłoby ponad 30% populacji, a w okolicach Wolina naliczono jednorazowo 90.000 ogorzałek, co stanowiłoby również około 30% populacji. Zwróćmy ponadto uwagę na bielaczka – ponad połowa jego populacji zimuje na Zalewie. Widywano tutaj jeszcze większe skupiska tego gatunku, dochodzące do prawie 20.000 osobników, co stanowiłoby około 80% populacji (!) północno-zachodniej Europy.
Poza typowymi ptakami wodnymi na Zalewie można także spotkać wiele zimujących bielików. Bielik, zwany też birkutem, jest największym i najsilniejszym polskim ptakiem drapieżnym, przez wielu uznawanym za protoplastę orła – symbolu naszego godła narodowego. Zimą bieliki w dużej ilości zlatują nad Zalew, gdzie polują na licznie występujące tu ptaki wodne. Można je wówczas obserwować siedzące na lodzie i wypatrujące zdobyczy. Zalew jest prawdopodobnie rejonem najliczniejszego zimowania bielików w Europie. Na samym tylko jeziorze Dąbie ich liczebność w styczniu może dochodzić do kilkudziesięciu osobników.
Zima to nie jedyny okres, kiedy na Zalewie roi się od ptaków. Szczególnie interesujące są

pory przelotów

– jesienią i wiosną. Można wówczas obserwować nieustanne przeloty setek, a nawet tysięcy kaczkowatych, m.in. czernice, głowienki, świstuny, łabędzie krzykliwe, dzikie gęsi, tracze, nurogęsi i bielaczki. Oprócz nich można tu zobaczyć duże stada siewkowców, takich jak: kulik wielki, czajka, siewka złota, brodziec leśny, bekas kszyk czy batalion.
Nie mniej interesujący jest okres letni. Wiele gatunków ptaków wodnych zlatuje na tzw. pierzowiska. Są to miejsca, w których ptaki zmieniają część swoich piór. Niektóre gatunki są wtedy przez pewien czas nielotne. Rozległe wody i trzcinowiska są dla nich doskonałym schronieniem. Największe pierzowiska tworzą stada czernic – w okresie od czerwca do sierpnia w okolicach Świnoujścia można spotkać do 10.000 tych ptaków. Łączną liczebność pierzących się na Zalewie czernic szacuje się na około 40.000 osobników. Stosunkowo licznie pierzy się tu również głowienka – łącznie do około 10.000 osobników. Na terenie Polski nieregularne pierzowiska tych gatunków są znane jeszcze tylko z rezerwatu “Słońsk” w ujściu Warty i z Jeziora Łętowskiego w Słupskiem. Do największych należą też stada mew, głównie srebrzystych, dochodzące przy południowym krańcu Uznamu do 60.000 osobników. Jednym z najbardziej niezwykłych zjawisk jest odbywający się w lipcu przelot rybitw czarnych. Wielkie stada ptaków, mogące dochodzić do 10.000, ciągną wówczas w kierunku zachodnim wzdłuż południowych brzegów Zalewu.
Zalew Szczeciński pełni również szczególną rolę jako lęgowisko ptaków. Różnorodność linii brzegowej, liczne wyspy, rozległe bagna i rozmaite typy lasów, tworzą siedliska życia wielu rzadkich gatunków ptaków wodnych i wodno-błotnych. Co najmniej dwa spośród nich to gatunki globalnie zagrożone wymarciem. Należy do nich żyjący na łąkach derkacz, którego obecność można rozpoznać tylko po charakterystycznym głosie – powtarzanym, donośnym “derr-derr”. Kolejnym gatunkiem jest wodniczka – niepozorny, szaro ubarwiony ptaszek mniejszy od wróbla, zamieszkujący rozległe, podmokłe turzycowiska.
Do gatunków zagrożonych wymarciem w skali globalnej należy

również bielik,

który jako miejsca lęgów szczególnie upodobał sobie lasy otaczające Zalew Szczeciński. Do najrzadszych i najbardziej zagrożonych należą także siewkowce; są to zwykle ptaki nieduże, charakteryzujące się długimi nogami i często też długimi dziobami, co umożliwia im brodzenie w poszukiwaniu pokarmu w płytkiej wodzie i szlamie. Zachowane nad Zalewem, szczególnie w okolicach Świnoujścia, łąki słonoroślowe stanowią najdogodniejszy biotop dla tych ptaków. Jedną z najrzadszych jest bałtycka odmiana biegusa zmiennego. Ptak ten pozostał w Polsce już tylko na kilku rozproszonych stanowiskach, a do największych z nich należy rejon delty Świny nad Zalewem Szczecińskim. Znajduje się tu również jedno z największych w kraju lęgowisk kulika wielkiego (największego z siewkowców). Na piaszczystych brzegach można ponadto spotkać bardzo rzadkiego w kraju, pięknie ubarwionego ostrygojada – z charakterystycznym, długim, czerwonym dziobem.
Stosunkowo licznie Zalew zasiedlają wszystkie trzy gniazdujące w Polsce błotniaki – jedyne ptaki drapieżne gniazdujące na ziemi, zwykle wśród gęstych trzcin na niedostępnych bagnach. Niekiedy można natknąć się na bardzo rzadką sowę błotną, zamieszkującą biotopy podobnie jak błotniaki.
Nie sposób opisać bogactwa awifauny Zalewu Szczecińskiego i znaczenia tego obszaru dla zachowania różnorodności biologicznej świata. Z całym przekonaniem można uznać ten teren za unikalny w skali globalnej ekosystem.

Artur Staszewski


Wielki Kanion

PRZYRODNICZE SKARBY UNESCO

Wielki Kanion w Stanach Zjednoczonych (Arizona) to bez wątpienia jeden z najbardziej majestatycznych tworów natury. Wielość kształtów i barw tego malowniczego wąwozu, a nade wszystko jego ogrom (około 450 km długości) zapierają dech w piersiach. Kanion to również otwarta księga geologicznej historii Ziemi.
Przed 10 milionami lat rzeka Kolorado płynęła po równinie, jednak pod wpływem ruchów tektonicznych zaczęła żłobić sobie drogę w skalnym podłożu, docierając na głębokość nawet półtora kilometra. Cierpliwie, ale skutecznie odsłaniała osady wapienia, łupków oraz stwardniałego piaskowca, aż dotarta do skalnych warstw granitu i czarnych łupków, które należą do jednych z najstarszych osadów naszej planety (liczą sobie ponad 2 miliardy lat).
W Wielkim Kanionie, podobnie jak skały, warstwowo układają się mikroklimaty – im głębiej, tym wyższa temperatura. Na dnie wąwozu w miesiącach letnich termometr wskazuje 48oC i tylko jaszczurki mogą żyć w takim upale. 1500 m wyżej też jest sucho, ale o tyle chłodniej, że rosną kaktusy o pięknych, różowych kwiatach, jałowce wirgińskie i sosna piniowa, żyją lisy i wiewiórki skalne.
Ludzie w Wielkim Kanionie pojawili się przed 4 tysiącami lat. Były to różne plemiona indiańskie. Europejczycy zobaczyli ten cud natury dopiero w 1540 r. (hiszpańska ekspedycja poszukiwaczy złota). Pierwsi turyści przybyli tutaj w latach 80. XIX stulecia. O ich przeżyciach świadczy chociażby zapis w pamiątkowej księdze dokonany przez niejaką Gertrudę B. Stevens: “Jest tu gorąco. Zemdlałam, gdy zobaczyłam ten straszliwy kanion….”.
W 1913 r. wybrał się do kanionu ówczesny prezydent USA, Theodore Roosevelt. Urzeczony tym, co zobaczył, powiedział: “Zostawmy go takim, jaki jest. Nie możemy tu nic ulepszać. Widać tu pracę całych stuleci, człowiek może ją tylko zniszczyć”. Niedługo później, bo w 1919 r. część Wielkiego Kanionu ustanowiono parkiem narodowym. Obejmuje on około 500 tys. hektarów płaskowyżów, szczytów, kanionów i jezior, wodospadów i jaskiń. W parku żyje około 300 gatunków ptaków i 120 gatunków innych zwierząt, wśród nich łosie, pumy, jelenie wirgińskie, owce kanadyjskie, widłoroki, węże. Tylko tutaj i to wyłącznie na północnym brzegu Kolorado żyje wiewiórka kolorado.
Niestety, nie w pełni pamięta się o przestrodze prezydenta Roosevelta, że człowiek może zniszczyć to, co tak długo tworzyła natura. Największym zagrożeniem dla Wielkiego Kanionu jest turystyka (5 milionów turystów rocznie), zwłaszcza samochodowa. Ekolodzy alarmują – jeśli nie ograniczy się tej inwazji, to spowoduje ona nieodwracalne zmiany.

WŁAD


Inwazja pustynnych piasków

Prawie jedna czwarta globalnej powierzchni lądów zagrożona jest całkowitą degradacją

“Piaskowe kobiety” z Araouane w Mali wykonują misję, przy której praca Syzyfa wydaje się relaksującą rozrywką. Codziennie rano wychodzą z miotłami, by stawić czoło potężnemu wrogowi, jakim jest Sahara.

Pustynia pochłonęła już meczet i liczne budynki. Kobiety mimo to codziennie wymiatają masy piasku z podwórek i progów swych domów. Osiedle otaczają już ze wszystkich stron 12-metrowe, piaskowe diuny. Dzień, w którym Araouane zostanie całkowicie pogrzebana przez pustynię, z pewnością wkrótce nadejdzie. A przecież jeszcze 30 lat temu była to kwitnąca oaza, pełna palm i uprawnych pól, urodzajna perła wśród piasków Sahary. Araouane jest drastycznym symbolem nadchodzącej, globalnej katastrofy. Według ocen Urzędu ds. Ochrony Środowiska ONZ (UNEP), pustynnieniem lub erozją zagrożonych jest 3,6 mld hektarów gleby. To tyle, co prawie jedna czwarta światowej masy lądów. “Susze i procesy pustynnienia oznaczają niebezpieczeństwo dla życia 1,2 mld ludzi. W niektórych regionach konsekwencje są dramatyczne”, ostrzega Hama Arba Diallo, dyrektor Sekretariatu Narodów Zjednoczonych ds. Pustyń. Klęski te nawiedzają nie tylko gorące kraje Trzeciego Świata. Także 12% powierzchni Europy – tereny na Półwyspie Iberyjskim i wokół Krymu, znajduje się

w strefie ryzyka.

Zdaniem ekspertów, w XXI w. na skutek globalnego wzrostu temperatur pustynie i rozległe pasy zniszczonej ziemi pojawią się w południowych Włoszech i w Grecji. Przyczyny niepowstrzymanego marszu pustyń od dawna są znane – nadmierny wypas bydła, niszczenie lasów i roślinności. Już w 1977 roku prof. Ibrahim Nahal pisał w raporcie ONZ dotyczącym Bliskiego Wschodu: “Naturalne pastwiska w północnym Iraku są zdolne wykarmić 250 tys. sztuk owiec, jednak obecne pogłowie przekracza milion. Podobnie w Syrii suche i półsuche pastwiska tego kraju utrzymują trzykrotnie większe pogłowie bydła, niż powinny. Tak silna presja na naturalne środowisko jest jedną z głównych przyczyn ubożenia szaty roślinnej i szybkiego rozwoju pustynnienia”. Co roku bezpowrotnemu zniszczeniu ulega od 5 do 7 mln hektarów ziemi ornej i pastwisk – zalanych, doszczętnie wyjałowionych czy zasypanych przez piasek. Także globalne ocieplenie jest sprzymierzeńcem pustyni. Jak dowiodły obliczenia naukowców z uniwersytetu w Norwich (Wielka Brytania), od 1901 do 1995 r. od sześciu do dziewięciu procent powierzchni lądów znalazło się w innej strefie klimatycznej. Świat staje się nie tylko coraz cieplejszy, ale coraz bardziej suchy.
W latach 70. próbowano ratować sytuację, stwarzając “zielony pas” wokół Sahary. Zabrakło jednak środków finansowych, pas miał liczne “dziury”, okazał się za cienki. Piaski pustyni z łatwością przetoczyły się przez wątłe zapory z młodych roślin. Rząd chiński od 20 lat usiłuje powstrzymać inwazję pustyni zmierzającej nieubłaganie ku Pekinowi. Diuny Gobi ruszyły, gdy na skutek wycięcia lasów i nadmiernego zużycia wody nic już nie zapobiegało erozji.
Jeszcze bardziej dramatyczna sytuacja panuje w Afryce. W latach 1981-1995 każdego dnia sto kilometrów kwadratowych Czarnego Lądu zmieniało się w pył, piasek i kurz. Co 8-9 dni zniszczeniu ulegała

powierzchnia wielkości Warszawy.

Rolnicy gospodarujący w krajach Sahelu dobrze wiedzą, że gleba jest niezwykle krucha i zagrożona przez pustynię. Długo stosowano więc 20-letni cykl upraw, zgodnie z którym pola uprawiano tylko przez dwa lub trzy lata, a przez 17-18 lat ziemia leżała odłogiem, by ponownie nabrać wartości. Szybki wzrost zaludnienia, brak kredytów i niskie ceny płodów rolnych zmusił jednak rolników do porzucenia tego racjonalnego sposobu gospodarowania. W niektórych regionach pola na pograniczu pustyni zasiewane są co roku. Chłopi wycinają również masowo ostatnie drzewa na opał. Nic dziwnego, że pustynia pożera wciąż nowe regiony. Pozbawieni środków do życia wieśniacy masowo opuszczają swe domy i przenoszą się do przeludnionych miast. Na całym świecie są obecnie
22 mln “uchodźców ekologicznych”.
Paradoksalnie, sposoby powstrzymania degradacji gleby są stosunkowo proste. Wystarczy sadzenie drzew i żywopłotów, urządzenie nawet prymitywnych systemów nawadniających, wznoszenie wałów chroniących glebę przed erozją wiatrową. W Mali jezioro Horo otoczone było przez piaszczyste równiny. Kiedy jednak wykopano dwa kanały łączące jezioro z rzeką Niger, a także rów nawadniający z 40 śluzami, nad jeziorem stało się możliwe uprawianie pól przez cały rok. Na targu w pełnym zieleni miasteczku Tonka piętrzą się worki z prosem i ryżem, na matach i straganach hodowcy sprzedają dorodne pomidory, fasolę i cebulę. Podobny sukces można osiągnąć także w innych miejscach. Tylko że nawet przeprowadzenie tak prostych inwestycji wymaga znacznych środków finansowych. UNEP ocenia, że na powstrzymanie degradacji ziemi potrzeba od 10 do 22 mld dolarów rocznie. Tymczasem międzynarodowy układ w sprawie walki z pustyniami, w przeciwieństwie do konwencji klimatycznej ONZ czy konwencji o ochronie gatunków, nie doczekał się własnego funduszu. Uważano, że pieniądze przekazywane będą z innych “ekologicznych” kas Narodów Zjednoczonych, co jednak, jak do tej pory, funkcjonuje z wielkimi oporami.

Krzysztof Kęciek


Radonowa groźba

Wydawnictwa

Promieniotwórczość kojarzy nam się przeważnie z elektrowniami jądrowymi. Okazało się, że we własnym mieszkaniu możemy ulec większemu napromieniowaniu. Jak donosi 12. numer miesięcznika „EKOŚwiat”, od dawna znany jest radon – gaz szlachetny, siedem razy cięższy od powietrza. Nie można go wykryć za pomocą węchu, smaku ani wzroku. Radon powstaje w wyniku rozpadu radioaktywnego uranu 238. Uran występuje w przyrodzie jako niewielka domieszka skał. Powstający z niego radon przenika do naszych mieszkań przez szczeliny w skałach i w glebie. Prognozy przewidują, że w wyniku promieniotwórczego radonu dwukrotnie zwiększy się liczba białaczek, trzykrotnie wzrośnie liczba zachorowań na nowotwory złośliwe oraz pięciokrotnie na raka płuc spowodowanego promieniowaniem alfa z radonu. Niewielu ludzi stać na zmianę mieszkania na mniej zagrażające wydzielaniem promieniotwórczego radonu (najbezpieczniejsze są mieszkania drewniane), jedyną radą na pozbycie się tego gazu jest częste wietrzenie mieszkania.

Wzrost emisji metali ciężkich w wyniku rozwoju cywilizacyjnego spowodował, że poświęca się im coraz więcej uwagi. Skażeniu toksycznymi metalami ulegają gleby, powietrze i woda, a po włączeniu przez rośliny w łańcuch pokarmowy dostają się one do organizmów zwierząt i człowieka. Skumulowane w narządach kadm i ołów zaburzają prawidłowe funkcjonowanie organizmu. Autorzy tekstu nt. zawartości metali ciężkich w zielonkach z traw w 11. numerze miesięcznika „Aura. Ochrona Środowiska” informują, jak można zapobiegać wzrostowi pierwiastków toksycznych w przyrodzie.

Jedząc nie myte jabłka, spożywamy miliony różnorodnych mikroorganizmów, jakie się na nich znajdują i nic nie wiemy o ich szkodliwości. W przypadku sztucznie nanoszonych bakterii mamy chociaż pewność, że są one bezpieczne dla zdrowia człowieka, podobnie jak żywe kultury bakterii spożywane w kefirach czy jogurtach. Czy preparaty biologiczne zostaną wprowadzone do powszechnego użycia? Czy konsumenci będą chcieli kupować jabłka traktowane bakteriami? Na te pytania próbują odpowiedzieć autorzy 24. numeru dwutygodnika „Owoce. Warzywa. Kwiaty”.
ELŻ


Wkładka ”Ekologia i Przegląd” 

powstaje dzięki finansowemu wsparciu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej

Wydanie: 05/2001, 2001

Kategorie: Ekologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy