Emisariusz u Roosevelta

Emisariusz u Roosevelta

JAN KARSKI: W  Waszyngtonie mnie wysłuchali, ale polskim Żydom nie pomogli

Maciej Wierzyński: Panie profesorze, kolejnym etapem pańskich wędrówek były Stany Zjednoczone. Proszę opowiedzieć o przygotowaniach do tej podróży. Kiedy pan dotarł do Stanów i jak się ten pierwszy pobyt w Waszyngtonie potoczył?
Jan Karski: Zainicjował tę podróż amerykański ambasador Anthony Drexel Biddle, informując Sikorskiego, że wspomniał o Karskim w raporcie dla prezydenta Roosevelta. Powiedział też, że zna prezydenta, wie, że prezydent nie lubi czytać długich raportów, lubi widzieć ludzi. Jeżeli Sikorski wyśle mnie do Waszyngtonu, prezydent się o tym dowie, nie wytrzyma i pewnie zaprosi mnie do Białego Domu.
Sikorskiemu się to spodobało. Wezwał mnie i oświadczył: – Panie poruczniku, niech się pan przygotowuje do podróży.
Przyjechałem do Stanów Zjednoczonych w połowie czerwca [1943 r.]. Oczywiście w tajemnicy. Instrukcje dostałem od Sikorskiego, Mikołajczyka i Kota: po pierwsze – wysyłają mnie do władz amerykańskich, nie wolno mi nawiązywać żadnych kontaktów z Polakami. Mam słuchać poleceń Ciechanowskiego [Jan Ciechanowski w latach 1941-1945 był ambasadorem RP w Waszyngtonie], który zostanie poinformowany, na czym polega moja rola. W Ameryce jest dużo ludzi, którzy są przeciwnikami rządu polskiego i Sikorskiego.
Po przyjeździe zameldowałem się u Ciechanowskiego. Powtórzył mi to samo i podał listę nazwisk Polaków, z którymi pod żadnym pozorem nie wolno mi się spotykać. (…) Ciechanowski przestrzegał, że jeżeli będą chcieli umówić się na spotkanie, mam odmawiać. Jak się obrażą – trudno. Nie ma rady, jestem do dyspozycji tylko dla władz amerykańskich.
Miałem zamieszkać w ambasadzie. Ciechanowski chciał wiedzieć, co robię o każdej godzinie. Mam swobodę, jeżeli chcę iść – na przykład – do kina, ale on chce wiedzieć, do którego kina. Waszyngton – przestrzegał Ciechanowski – jest pełen szpiegów, sowieckich, niemieckich, francuskich, angielskich i polskich, bo wszyscy wiedzą, że istotne decyzje zapadają w Białym Domu, a nie w Londynie. To prezydent Roosevelt decyduje o przebiegu wojny.
M.W.: Jakim człowiekiem był Ciechanowski?
J.K.: Doświadczony dyplomata, człowiek bardzo wyrafinowany, moim zdaniem nie nadawał się na ambasadora w Stanach Zjednoczonych, bo był zbyt kameralny, snobistyczny. Mówił bez najmniejszego akcentu po francusku, angielsku, rosyjsku, niemiecku. Ożeniony z jedną z najbogatszych Belgijek, na imię miała Gladys. Oboje byli pochodzenia żydowskiego i krępowali się tym bardzo. Szlachetny człowiek. (…)
Swoją kampanię zaczął bardzo mądrze. Poinformował o moim przyjeździe odpowiednich ludzi. Zaczął od wybitnych przywódców żydowskich. To byli Cox, Cohen, obaj doradcy Roosevelta z okresu New Deal, Felix Frankfurter – sędzia Sądu Najwyższego, prezes Amerykańskiego Kongresu Żydów – rabin Wise, prezydent Światowego Kongresu Żydowskiego – Nachum Goldmann i jeszcze paru innych. W pewnym momencie wysłał mnie do Nowego Jorku, żebym skontaktował się z JOINT – żydowską organizacją charytatywną, dysponującą olbrzymimi środkami.
Szczerze im mówiłem o beznadziejnej sytuacji Żydów, podkreślając, że pomoc może przyjść tylko z Zachodu. Polacy są bowiem bezsilni, mogą uratować jednostki, ale nie mogą zatrzymać procesu niszczenia Żydów. Znowu podobna historia jak w Londynie: nie było wielkich dyskusji. Wysłuchiwali mnie, każdy z natury rzeczy objawiał sympatię, obiecywali, że zrobią, co będą mogli, wynosili mnie oczywiście pod niebiosa. No i na tym się kończyło.
Ale były wyjątki. Rabin Wise zainteresował się paszportami in blanco. Pytał mnie o szczegóły, jak ja to sobie wyobrażam, ile mniej więcej na taki paszport trzeba pieniędzy, jak te pieniądze należy przesyłać. Mówiłem, że jedyna droga prowadzi przez rząd polski. Przyjął to bez komentarza. Goldmann był niechętny. Było widoczne, że spotkał się ze mną, bo Ciechanowski naciskał na niego, ale nie brał mnie serio. Goldmann napisał pamiętniki i w tych pamiętnikach krytykował Ciechanowskiego. Jego zastępca Waldman, antypolski, nie przyjmował do wiadomości tego, co mówiłem o pomocy udzielanej Żydom przez Polaków, podkreślał tradycyjny antysemityzm. W swoich pamiętnikach krytykował Polaków, sugerował, że grali sympatią do Żydów, żeby poprawić swoją opinię, ale nie byli w tym szczerzy.

Sędzia nie może uwierzyć

M.W.: Słynne stało się pana spotkanie z sędzią Frankfurterem. Proszę o tym spotkaniu opowiedzieć.
J.K.: Felix Frankfurter, tak jak inni, przyszedł do ambasady. Był wyniosły, pompatyczny, ale nie robił wielkiego wrażenia, może dlatego, że był niewysoki. Oczy miał jednak przenikliwe, inteligentny człowiek. Zaczął od tego: czy ja wiem, kim on jest.
– Wiem. Jest pan sędzią Sądu Najwyższego.
– Czy pan wie, że jestem Żydem?
– Tak, wiem. Pan ambasador mi powiedział.
– Niech mi pan powie, co się dzieje z Żydami w pańskim kraju? Tu przychodzą sprzeczne informacje.
Wiedziałem, że ten człowiek mi nie przerwie, że ten człowiek wszystkiego wysłucha. Przez jakieś dwadzieścia pięć minut mówiłem tylko o Żydach. Ani słowem nie wspomniałem o Polakach, o Polsce, o ruchu podziemnym. Tylko o Żydach, o tym, co widziałem w getcie warszawskim, w obozie koncentracyjnym, podawałem statystyki. Frankfurter zadawał mi pytania natury technicznej. Jak wysoki jest mur w getcie? Jak wszedłem do tego getta? No i w końcu, kiedy powiedziałem wszystko, co miałem powiedzieć, pamiętam – zapadła kłopotliwa cisza. Siedzimy przy stoliku w salonie ambasady, po mojej lewej stronie ambasador, naprzeciwko Frankfurter. I milczenie.
Frankfurter wstaje z krzesła i zaczyna chodzić od ściany do ściany. Nic nie mówi. W pewnym momencie, kiedy odwrócił się tyłem do nas, Ciechanowski zrobił znak: palec na ustach. Nie przerywaj mu. Frankfurter siada. Powtarzam – on był taki pompatyczny, pamiętam każde słowo, każdy jego gest, bo pewnych rzeczy człowiek nie zapomina:
– Panie Karski, człowiek taki jak ja, który rozmawia z człowiekiem takim jak pan, musi być całkowicie szczery. Toteż ja mówię: nie jestem w stanie uwierzyć w to, co mi pan powiedział.
Ciechanowski wchodzi mu w słowo – oni byli przyjaciółmi:
– Felix, nie mówisz tego na serio. Przecież nie możesz powiedzieć temu człowiekowi w twarz, że on kłamie. Felix, co ty wyrabiasz!
Frankfurter na to:
– Panie ambasadorze, ja nie powiedziałem, że ten młody człowiek kłamie. Ja powiedziałem, że nie jestem w stanie uwierzyć w to, co on mi powiedział. To jest różnica.
I pamiętam, wyciągnął ręce w moim kierunku: „Nie, nie”. Na tym skończyła się nasza rozmowa.
Wyszedł z Ciechanowskim. Ciechanowski ze wszystkimi honorami odprowadził go na dół, bo salon był na pierwszym piętrze. Kiedy wrócił, zapytałem go:
– Panie ambasadorze, czy on komedię zrobił, czy on rzeczywiście w to nie uwierzył?
Pamiętam odpowiedź Ciechanowskiego:
– Johnny, nie wiem, nie wiem… ale ty musisz zdawać sobie sprawę, że mówisz straszne, niepojęte, nie do wiary rzeczy. I ty o tym pomyśl.

Obojętność biskupów

M.W.: A jak pan z dzisiejszej perspektywy tłumaczy reakcje przywódców żydowskich i polityków amerykańskich żydowskiego pochodzenia? Skąd brało się to niedowierzanie?
J.K.: Nie wiem. Nie jestem specjalistą od spraw żydowskich. Opinie są sprzeczne. W środowiskach żydowskich Frankfurter ma raczej złą opinię, jest krytykowany przez Żydów. Żydzi podkreślają, że on nie mógł inaczej odpowiedzieć, bo gdyby powiedział, że wierzy w to, co ja mówiłem, toby go to zmuszało do jakiejś akcji, a on tej akcji nie mógł czy nie chciał podjąć. Poza tym są i takie opinie, że Żydzi amerykańscy nie wywierali większego nacisku, bo bali się tych ciemnych Żydów z Europy Wschodniej, bali się, że antysemityzm wzrośnie w Ameryce.
Podam przykład: Ciechanowski skontaktował mnie z Lippmannem. Walter Lippmann to był znany na całym świecie komentator polityczny, przyjął mnie w swoim domu, a jego dom to była jedna wielka biblioteka. Miał zespół asystentów, którzy dla niego pracowali. Lippmann był pochodzenia żydowskiego.
Wszyscy dziennikarze, z którymi mnie Ciechanowski skontaktował – a byli to najwięksi komentatorzy – każdy z nich napisał jakiś artykuł o tym, że rozmawiał ze świeżo przybyłym tajnym wysłannikiem z Polski. Tylko Lippmann słowa nie napisał. Można to różnie wyjaśniać: jedni się bali, inni dbali o swoją karierę, jeszcze inni obawiali się, że jak zaczną zbyt głośno mówić o tragedii żydowskiej, to wzrośnie antysemityzm. Sam nie wiem. Sytuacja nie była jasna, pewne jest jedynie, że Stany Zjednoczone nie zrobiły nic i Anglia także nie zrobiła nic. Albo prawie nic. I to wiemy. (…)
M.W.: I pan tak chodził od dygnitarza do dygnitarza…
J.K.: Ludzie spoza rządu przychodzili zawsze do ambasady. Członków rządu odwiedzałem w ich biurach. Jedną z pierwszych takich osób był Cordell Hull, wtedy sekretarz stanu. To był stary człowiek, chory i zmęczony. Poza tym miał okropny akcent. Pochodził z Tennessee i – nie wiem, jak to określić po polsku – rolował jakoś. Prawie nic nie rozumiałem, co ten starzec do mnie mówił. Mój akcent angielski był wtedy okropny, jeszcze gorszy niż teraz. Jestem przekonany, że ten człowiek zupełnie nie rozumiał, co do niego mówiłem. Rozmowa bez żadnego znaczenia. (…)
M.W.: A spotkania z przedstawicielami Kościoła katolickiego?
J.K.: Ciechanowski zorganizował mi rozmowy z trzema arcybiskupami. Wszyscy później zostali kardynałami. Stritch, Mooney, Spellman i legat papieski Cicognani. Ani jeden, z żalem to mówię tyle lat po wojnie, nie wykazał zainteresowania sprawami żydowskimi. Wszyscy dopytywali się, ile kościołów zostało zamkniętych, jakie są zniszczenia, ilu księży zostało aresztowanych, czy naród polski utrzymuje wiarę, czy wiara została osłabiona czy wzmocniona. Interesowały ich tylko sprawy kościelne. (…)
M.W.: W jaki sposób przywódcy Polonii dowiedzieli się o pana obecności w Ameryce?
J.K.: Nie wiem. Wiem tylko, że Ciechanowski mnie wezwał i powiedział mi, że konsul generalny naciska na spotkanie ze mną. – Nie mogę ci zabronić – mówił Ciechanowski – bo oni się dowiedzą i oskarżą mnie, że cię trzymam z daleka od Polaków. Musisz pojechać, tam będzie tylko paru ludzi. I pojechałem. Co się okazało? Prowadzą mnie z lotniska do jakiegoś hotelu, potem na zebranie w wielkiej restauracji w Chicago. I tam było co najmniej sześćdziesięciu, siedemdziesięciu Polonusów. To miało być tajne spotkanie! Miałem chęć zastrzelić tego konsula generalnego. Zebraniu przewodniczył prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Rozmarek, wygłosiłem patriotyczne przemówienie i oczywiście zupełna dekonspiracja. Skandal! To było jedyne spotkanie z Polakami. (…)

Najpotężniejszy człowiek na świecie

M.W.: I ciągle czekał pan na zaproszenie z Białego Domu.
J.K.: (…) To było 28 lipca, jemy śniadanie w ambasadzie. Jest ambasador i Gladys, jego żona. Musiało być wpół do dziewiątej, gdy wchodzi urzędnik z kopertą. Ciechanowski otwiera tę kopertę, czyta i mówi do mnie: – Johnny, wpół do dwunastej mamy być w Białym Domu. Prezydent nas zawezwał.
I znowu daje mi nauki: za dużo gadasz, bądź dokładny, streszczaj się, będziesz rozmawiał z najpotężniejszym człowiekiem na świecie, na każde słowo uważaj.
Prezydent Roosevelt zrobił na mnie wrażenie pana świata, promieniował majestatem, nawet przez sposób, w jaki mówił, sposób palenia papierosa, w takiej długiej fifce… Dał mi szansę przedstawienia tego wstępnego oświadczenia, przerywał parę razy, zadawał pytania, także dotyczące Żydów. Wyrażał współczucie, potępienie dla metod niemieckich, ale właściwie interesowały go sprawy polityczne, a nie sprawy poszczególnych ludzi czy nawet społeczności.
Ciechanowski powiedział, że wracam do kraju, przez Londyn. W pewnym momencie wchodzi sekretarz i mówi: – Panie prezydencie, czekają ludzie. Roosevelt majestatycznie podaje mi rękę i ja wtedy jakby w natchnieniu mówię:
– Panie prezydencie, to, że pan prezydent zechciał ze mną rozmawiać, będzie znane w Polsce. Każdy przywódca będzie mnie pytał: co ci prezydent powiedział? Panie prezydencie, co mam odpowiedzieć?
Jego odpowiedź pamiętam znowu słowo w słowo:
– Powiesz swoim przywódcom, że Polska wyłoni się bogata, ustabilizowana. Społeczeństwo amerykańskie pomoże. Jest przyjazne twojemu krajowi. Powiesz swoim przywódcom, że wasze granice ulegną zmianie, na wschodzie na korzyść Rosji. Marszałek Stalin się tego domaga. Te zmiany nie będą duże, ale należy pomóc marszałkowi Stalinowi uratować twarz i ja to zrobię. Polacy dostaną odszkodowanie na północy i na zachodzie.
W tym momencie Ciechanowski, który nie wtrącał się do rozmowy, odzywa się uprzejmie i dyplomatycznie:
– Panie prezydencie, mój rząd wychodzi z założenia, że odszkodowanie na północy znaczy, że Polska otrzyma Prusy Wschodnie.
A Roosevelt:
– Tak jak powiedziałem, na północy i na zachodzie.
I wtedy, proszę pana, Ciechanowski stał się taki mały, że go nie widziałem. Tak się skurczył. Roosevelt dał mu nauczkę: nie wkładaj mi do ust słów, których nie powiedziałem. Ja nie powiedziałem: Prusy Wschodnie, ja powiedziałem: na północy.
Po wojnie dowiedzieliśmy się, że w tym czasie, to znaczy w czerwcu
1943 r., już była umowa między Rooseveltem, Churchillem i Stalinem, że część Prus Wschodnich: Królewiec i terytoria na północ do Królewca, zostaną przyłączone do Rosji, a nie do Polski. I dlatego Roosevelt nie użył słów „Prusy Wschodnie”, tylko „na północy”.
Roosevelt był wielkim mężem stanu. Te wszystkie pogaduszki, że był chory i zniedołężniały – ja w to nie bardzo wierzę. Już na pożegnanie prezydent powiedział:
– Powiesz także swojemu narodowi, że ma w tym domu przyjaciela.
I podał mi rękę, a ja się pochyliłem.
Ciechanowski potem przez lata kpił ze mnie: „Johnny, ty się tak pochyliłeś, że bałem się, że czołem rozwalisz mu biurko”. Po czym idę do drzwi. Znowu nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię. I potem Ciechanowski kpił ze mnie: „Johnny, czy wiesz, że ty się cofałeś tyłem do drzwi. To nie jest król, w Ameryce nie ma króla. To jest płatny prezydent, pensję dostaje za pełnienie swojego urzędu”. Spytałem Ciechanowskiego, czy zrobiłem z siebie wariata. Pocieszył mnie:
– Ależ nie, on to kocha.
Po rozmowie z Rooseveltem właściwie wykonałem swoją misję w Stanach Zjednoczonych i Ciechanowski odesłał mnie w połowie sierpnia do Londynu. Sikorskiego już nie było, zginął pod Gibraltarem.
Po powrocie do Londynu idę do Mikołajczyka, który był wtedy premierem, i pytam:
– Panie prezesie, kiedy wracam do kraju?
– Nigdy – odpowiada.
– Co się stało? – pytam.
Mikołajczyk otwiera szufladę biurka i pokazuje mi polskie tłumaczenie jakiegoś tekstu:
– To nadało radio niemieckie.
W tekście była mowa o tym, że kręci się po Stanach Zjednoczonych jakiś Polak, który używa nazwiska Karski. Rozpowiada kłamstwa o polityce III Rzeszy. W rzeczywistości to agent bolszewicki opłacany przez amerykańskich Żydów. Mikołajczyk mówi:
– Rozszyfrowali pana. Niech pan pokaże ręce.
Wtedy miałem jeszcze te czerwone szramy, mimo że w styczniu 1943 r. przeszedłem w Londynie operację kosmetyczną.
Mikołajczyk uważał, że jeśli mnie aresztują, to natychmiast to zauważą. – Nie wyślę pana na pewną śmierć – powiedział. Nie wiedzieli wtedy, co ze mną zrobić. Chciałem iść do wojska. Kot oponował. Nie chciał, żeby Polacy szli do wojska. Chciał oszczędzać ludzi, podawał przykład Czechów, którzy mają armię, ale wszystkich młodych mężczyzn starają się ocalić. To trwało parę miesięcy. Czułem, że i Mikołajczyk, i Kot, no i wielu innych po prostu nie wiedzą, co począć z tym Karskim. Miałem wrażenie, że gdyby mogli, wysłaliby mnie na księżyc.
Jan Librach (…) zaproponował, żeby wysłać mnie na placówkę zagraniczną do jakiejś dziury. Kot uważał, że to też niedobrze, bo będę otoczony Polakami. Bali się, że będę za dużo mówił, a ja wtedy i o polityce aliantów, i o podziemiu w Polsce wiedziałem wszystko. Wtedy Librach znów dał dobrą radę:
– Panie prezesie – wszyscy nazywali Mikołajczyka prezesem, nie premierem – wyślijmy go z powrotem do Ameryki, ale tym razem jawnie. Niech Ciechanowski oświadczy w Departamencie Stanu, że Karski został rozszyfrowany z winy Amerykanów. W Anglii nic na jego temat nie przedostało się do mediów. Niemcy dowiedzieli się o jego działalności, gdy był w Stanach Zjednoczonych. To jest wina Amerykanów. Nie możemy go wysłać do kraju, a chcemy go wykorzystywać w dalszym ciągu. On jest młody, przystojny, wyszczekany, może w Hollywood film zrobi albo niech wygłasza odczyty. Niech pisze artykuły, może jakąś książkę. Niech działa propagandowo w Stanach Zjednoczonych.
W lutym 1944 r. przyjechałem do Stanów. Na dyplomatycznym paszporcie na nazwisko Karski, ze wszystkimi szczegółami sfałszowanymi. Od tej pory zostałem Karskim.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Fragment książki Jana Karskiego i Macieja Wierzyńskiego Emisariusz własnymi słowami, będącej zapisem rozmów przeprowadzonych w latach 1995-1997 w Waszyngtonie, emitowanych w Głosie Ameryki. Literatura Faktu PWN, Warszawa 2012

Wydanie: 2012, 40/2012

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy