Erotyczny autentyk w natarciu

Erotyczny autentyk w natarciu

Literatura o seksie z nadrukiem „autentyk” tylko na pozór ma być zapisem erotycznych ekscesów

Rosnącym wzięciem na rynku cieszy się literatura o seksie z nadrukiem „autentyk”. Czytelnik ma dość ściemy: żąda zapewnienia, że autor najpierw współżył, a potem opisał. Najnowszy przykład takiej kariery to dziennik „Cichodajka.pl” – książkowe fragmenty internetowego bloga anonimowej 17-latki z Warszawy. W sieci czytało go 300 tys. ciekawskich, w realu pewnie mniej, ale też pobije rekordy. Czy w tym pisarstwie chodzi tylko o zapis autentycznego seksu? Na pozór tak. Ale tylko na pozór.

Monologi cichodajki

Autorka „Cichodajki.pl” ma do zakomunikowania zasadniczo jedną tylko nowinę: skończyła zaledwie 17 lat, a już użycza młodego ciałka całemu peletonowi panów, z których większość jest w wieku jej tatusia. Wystarczy jeden treściwy SMS i panienka już stawia się w kawalerce lub pojawia na tylnym siedzeniu i rozsuwa kolanka. Niby nic nowego. Jej rówieśniczki miewają podobne pożycie „za pracę, za awans, za lepsze oceny na uczelni, za kasę na tę uczelnię, za futro”. I w tym właśnie cała różnica, bo Cichodajka wprawdzie bierze, ale tak naprawdę te wszystkie honoraria ma w swojej kształtnej pupie. Tatuś do roboty jeździ lexusem, a córeczce wypłaca takie kieszonkowe, że przeciętny lekarz zzieleniałby z zazdrości. Dlaczego więc Cichodajka biegnie na każde zawołanie facetów, którzy zapragnęli ją posiąść na deser po biznes lunchu? Bo może. Może być atrakcyjna, bogata, mieszkać w apartamencie w centrum Warszawy i sypiać z facetami, których zdjęcie zobaczy na pierwszej stronie w jutrzejszej gazecie. Ale najważniejsze – może o tym wykrzyczeć w Internecie, a potem opisać w książce. Komu? Takim jak ona? A skądże! Po co? Cichodajka swoim puszczalstwem zaświeci w oczy Polsce B, C i D. Uwielbia przypominać swoim czytelnikom, że do roboty jeżdżą zdezelowanym polonezem, dziewczyny obmacują pod wiejskim sklepem po prostym winie i to się nie zmieni do końca ich dni. Więc – śmiało! – niech ją wyzywają tymi kilkoma wyrazami, które wynieśli z domu. „Pomarz sobie o moim świecie – zachęca perwersyjnie. – A teraz wkurwiony idź, weź od matki na sobotnie piwo z kolegami z blokowiska i klnij na mnie do woli”. I to jest punkt docelowy Cichodajki. Seks jako dominacja kasty, której się w III RP powiodło, nad kastą tych, którzy zostali na poboczu. Niech teraz patrzą, jak to robi jaśnie państwo, i niech im gały wyjdą na wierzch z zazdrości.

Protokół ze zgagi

Inny erotyczny autentyk, „Sto pociągnięć szczotką przed snem” Melissy P., stał się hitem jak Europa długa i szeroka. Początkowo trudno się zorientować, dlaczego. Ot, włoska nastolatka, która zaczyna od pospiesznych kopulacji z rówieśnikami, by – po licznych eksperymentach z internetowymi kochankami – udzielać się na orgietkach w ustronnych willach. Sensacja taka sobie, zwłaszcza że panienka opisuje swoje wyczyny skromnym gimnazjalnym włoskim. Ale 40 milionów sprzedanych egzemplarzy to jednak 40 milionów. Szukamy więc między wierszami. Jest! Otóż Melissa udziela się w cyklach: ocieranie naskórków z przygodnym panem i – dół psychiczny. Grupowa zabawa oralna i – dół. Posługiwanie za materac nauczycielowi angielskiego i – dół. Więc: to nie szczytowanie, lecz dołowanie jest istotą jej erotyki. Tym dołowaniem przyciągnęła czytelnicze tłumy. Bo tłumy to znają – rutynowa gadka przy barze, potem regulowanie poziomu płynów organicznych w pokoju na godziny i – zgaga o poranku. Melissa dała im tę zgagę na piśmie. A oni czytają i kiwają głową: ta gówniara opisała to, co mnie męczy od lat.

Tu zaszła zmiana…

Rewelacje Melissy to zresztą żadna nowość. Jeszcze nie ucichł szum wokół jej wyznań, a już na rynek wchodzi kolejna erotyczna spowiedź, która zajmie nas przez dwa tygodnie. Pisarce Christie Angot zdarzył się sezonowy romans z kobietą i to przeżycie przeczołgało ją – kobietę przekonań jak najbardziej heteroseksualnych – tak silnie, że postanowiła dać mu wyraz w powieści „Kazirodztwo”. Erotyka buzuje tam i owszem, ale nie o nią chodzi. Pisarka Angot analizuje bowiem na naszych oczach przypadek nie taki rzadki, gdy kobieta zmienia swą orientację seksualną. Poczytajmy detale: „Nigdy nie byłam homoseksualna. Piersi, to mnie nigdy nie interesowało. W tym i moje. Któregoś dnia w końcu się rozebrałyśmy. Mówi mi: „Dotknij mnie”. „Nigdy”. Nie mogłabym przenigdy. Powiedziałam jej, pamiętam to bardzo dobrze, chociaż to było tak dawno: „Twój biust mnie onieśmiela”. Stwierdziła: „Masz szczęście, są małe”. Właśnie, jeżeli już, wolałabym, żeby były większe. Kiedy mówiła „dotknij mnie”, nie mówiła zresztą o tym. Kiedy się mówi dotknij mnie… Dobra, wsadziłam palec. Zwykle nie dotyka się czegoś podobnego”. To przynęta. W ślad za nią idą bolesne rozważania na temat: czy moja córka zaakceptuje to, że jestem lesbijką? Można wzruszyć ramionami, ale czytamy dalej, bo – nie daj Boże – i nas taka reorientacja może dotknąć.

Wykaz urazów

Zresztą podobne książki trafiają się co sezon. Każda kokietuje jakąś pikanterią, co do której autorka przysięga w kolorowych pismach, że prawdziwa, a potem przechodzi do rzeczy. Przed trzema laty naszą uwagę zajęła Catherine Millet, wpływowa paryska pani krytyk sztuki, która udzielała się panom bez wyboru. Pod murem, na przyjęciach, na zapleczu i na tylnym siedzeniu. Na zaproszenie i na gwizdek. Co opisała detalicznie w tonacji: jestem tylko ciałem, można mojej pupy używać tak, jak się używa mojego mózgu. Z tym że nie tak całkiem. Bo zachwyt Catherine nad wydajnym pożyciem szybko przechodzi w skowyt: nikt mnie nie kochał od dzieciństwa, wszyscy tylko się mną posługiwali. Chcieliście mieć ze mnie kawałek ciała do posług, to macie!
Więcej urazów? Ależ dysponujemy całą antologią: Eve Ensler zestawiła je w tomie „Monologi waginy” – u nas od kilku sezonów w księgarniach, na deskach teatralnych i na wieczorkach feministycznych. Autorka wyspowiadała panie na okoliczność samopoczucia w kroku. Uzyskała wiedzę obszerną i przygnębiającą. Mroczna i wilgotna piwnica – oto jak rozmówczynie postrzegały swój damski atrybut. Wniosek – waginę należy zdetabuizować, co jest robotą na pokolenia. A antologia Eve Ensler to dopiero pierwszy krok. Zaczęło się zatem od waginy, a skończyło – jak zwykle – na godności ludzkiej.

Pieśń gejów

Erotyka świetnie nadaje się za podkładkę do coming out, czyli spektakularnego ujawnienia się ze swym homoseksualizmem. Mamy i tu interesujące autentyki na rozkładzie. Michał Witkowski, prozaik i dziennikarz, zadeklarował się szerokiej publiczności czytającej jako „ciota” powieścią „Lubiewo”. „Nigdy nie ukrywałem, że jestem ciotą, ponieważ nie widzę w tym nic złego. Wręcz przeciwnie – jest to nawet fajny sposób na życie”, deklarował w wywiadach. Sposób fajny, gdy obnosi się po gejowskich parkach ciało efeba, ale dojmujący, gdy gejowi obwiśnie brzuch, opustoszeje konto, gdy gej skapcanieje i zgłupieje. I ciągle mu się chce męskiego ciała. A czasy już nie takie, że rekruci Armii Radzieckiej ustawiają się w rządku pod koszarami do pieszczot oralnych. Trzeba polować – po zaplutych spelunach, dworcowych ubikacjach, skwerach. A nuż trafi się jakieś zaprawione alkoholem ciało, które następnego dnia nic nie będzie pamiętać. I tak „Lubiewo” – seria ponurych kadrów ze starczym gejowskim seksem – staje się czymś znacznie więcej. Upominaniem się „starych pedałów” o własne miejsce w społeczeństwie. Dotąd nie było dla nich miejsca nawet w tłustych kawałach.
Całkiem inny coming out tego sezonu dał Bartosz Żurawiecki w powieści „Trzech panów w łóżku nie licząc kota”. Tu panowie z warszawki – a to menedżerowie, a to adiunkci, a to copywriterzy – wskakują sobie do łóżek lekko, łatwo i przyjemnie. Żyją, jak przystało na mieszczańskie stadła: w nocy mąż, w przerwie na lunch kochanek. A poza tym – swingują. Na środowiskowych party nowi kochankowie bywają sobie przedstawiani o tak, między drinkami, a pod koniec imprezy już są umówieni na niezobowiązujący seks. Mają swoje inteligenckie depresje, ale też stać ich na antydepresanty i na terapeutów. Problem w tym, że to pożycie na jednym ślizgu męczy i nudzi. Bardzo to naszych bohaterów martwi, ale – na szczęście – są to neurozy górnych pięciu tysięcy. Reszta może się rozpalić kiepskim tekstem w tanim pisemku, spełnić małżeński obowiązek i przewrócić na drugi bok. Ale czy to jest temat na pokupną literaturę?

 

 

Wydanie: 2005, 41/2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy