Europa kontra Wielka Technologia

Europa kontra Wielka Technologia

Sądzić, karać, zdelegalizować?

Europa zaczyna grać twardo z cyfrowymi gigantami

Wielkie koncerny cyfrowe ostatnio nie mają w Europie za łatwo. Na początku września należąca do Facebooka platforma Instagram została ukarana przez irlandzki urząd ochrony danych osobowych karą przekraczającą 400 mln euro. Chodziło o naruszanie prawa do prywatności i niedostateczną ochronę danych nieletnich. Wkrótce sąd Unii Europejskiej w Luksemburgu wydał orzeczenie jeszcze boleśniejsze dla innego internetowego giganta, Google’a. Sędziowie utrzymali w mocy karę nałożoną w 2018 r. na amerykańską firmę przez Komisję Europejską – tu chodziło o praktyki naruszające konkurencyjność na rynku aplikacji dla smartfonów. Co prawda, sąd uchylił część kary i podważył pewne elementy decyzji Komisji, ale i tak uznał, że Bruksela ma prawo domagać się od Google’a zapłacenia niebagatelnych 4,1 mld euro!

Wszystko to dzieje się w kontekście przyjęcia przez Europę latem tego roku pakietu przełomowych regulacji usług i rynków cyfrowych – znanych pod skrótowymi nazwami DSA i DMA (Digital Services Act i Digital Markets Act). Nowe prawo ma na celu lepszą ochronę użytkowników przed nadużyciami cyfrowego oligopolu, a Bruksela liczy, że może też pomóc mniejszym firmom i lokalnej konkurencji w rywalizacji z gigantami.

Niektórzy już okrzyknęli DSA i DMA „górą lodową, o którą rozbiją się okręty flagowe Wielkiej Technologii”. Jest w tym pewnie trochę przesady, bo nie wiemy jeszcze, czy i kto się rozbije. Ale ostatnie ruchy organów europejskich pokazują, że – nie po raz pierwszy – instytucje UE muszą wyręczyć rządy krajowe, które są zbyt zastraszone, skorumpowane lub zafascynowane magią Big Tech, by chronić własne rynki i obywateli.

Nierychliwie, ale sprawiedliwie

Twarzą walki Unii z dominacją na europejskim rynku cyfrowym kartelu kilku amerykańskich firm jest 54-letnia Margrethe Vestager, od 2014 r. komisarz ds. konkurencyjności, a od 2019 r. wiceszefowa Komisji Europejskiej. Pochodząca z Danii polityczka w roli strażniczki konkurencyjności i wspólnego rynku europejskiego od początku trafnie diagnozowała zagrożenia. Miała jednak mniej szczęścia do partnerów. Dopóki prezydentem USA był Barack Obama, wielkie platformy cyfrowe cieszyły się specjalną łaską Białego Domu, a w debacie publicznej na ich temat wciąż przeważał zachwyt. Gdy Europa i świat zaczęły lepiej zdawać sobie sprawę z zagrożeń, w USA już urzędował Trump – i znów trudno było się dogadać. Rządy wielu państw UE – w tym Polski – przez lata w ogóle nie rozumiały argumentów podnoszonych przez Brukselę, a kwestie cyfrowej konkurencyjności i walki z monopolami uważały za co najwyżej trzeci garnitur spraw do załatwienia. Pech prześladował komisarz Vestager także w ostatnich latach, gdy europejskie sądy uchyliły dwie wielkie kary z rzędu.

W końcu jednak koniunktura się zmieniła. Prawie nikt już nie podważa konieczności lepszej regulacji kwestii Wielkiej Technologii – a w kontekście najpierw pandemii, a teraz wojny regulatorzy w ogóle zmuszeni są działać szybciej i dmuchać na zimne. Również administracja prezydenta Bidena, jak się wydaje, nie będzie szczególnie sabotować ruchów Europy. Po początkowym oporze amerykańskiego Departamentu Handlu, jak relacjonował serwis Politico, Biden kazał swoim urzędnikom złagodzić krytykę europejskich pomysłów. Pomaga to, że rządzący w Stanach demokraci są wobec cyfrowych gigantów bardzo sceptyczni, poza tym w USA też toczą się właśnie istotne postępowania antymonopolowe. Sam prezydent mianował zaś na liczące się stanowiska osoby znane z patrzenia na ręce firmom z Doliny Krzemowej. W końcu także – co pokazuje wyrok w sprawie Google’a – Komisja wygrała ważną i prestiżową sprawę. Wszystko to złożyło się na odroczony, ale znaczący sukces.

W tym roku UE przyjęła nowe prawo, wspomniane DSA i DMA, które ogranicza samowolę wielkich graczy. Dzięki nowym regulacjom Europejczycy powinni się cieszyć większą łatwością korzystania z aplikacji i usług – firmy bowiem mają nie utrudniać konkurencyjnym aplikacjom „interoperacyjności”. Słowem, chodzi o to, by użytkownik jednego komunikatora internetowego mógł porozmawiać z posiadaczem drugiego i byśmy mogli łatwiej przenosić swoje dane z jednego konta na drugie. DSA ma też zakazać wykorzystywania danych wrażliwych – o stanie zdrowia czy poglądach politycznych – do celów reklamowych i ograniczy zbieranie danych o dzieciach i nieletnich. Platformy cyfrowe posługujące się algorytmem dobierania treści do użytkowników – czyli m.in. YouTube i Facebook – będą zaś zobowiązane bardziej transparentnie tłumaczyć się z tego, co, dlaczego i na jakiej podstawie nam pokazują.

Lobbing, jakiego Europa nie widziała

Wszystko to być może brzmi zawile i mało spektakularnie. Ale może uderzyć w samo sedno modelu biznesowego firm, które zarabiają miliardy dzięki gromadzeniu olbrzymich ilości danych na nasz temat i uzależnianiu od swoich produktów, z których nie sposób zrezygnować. To, co z perspektywy zwykłego obserwatora może się wydawać sporem o detale – na temat konieczności audytu czy udostępniania organom kontrolnym informacji – z punktu widzenia wielkich korporacji technologicznych jest walką o zachowanie najważniejszych sekretów. I trzymanie ich za grubą kurtyną, z dala od osądu społeczeństw i polityków.

Nie dziwi więc, że firmy te rzuciły się bronić swoich przywilejów. Zimą 2020 r. „New York Times” opisywał przecieki ze strategii lobbingowej Google’a: poróżnić USA i Europę, wykorzystać amerykańskich urzędników do sabotowania prac nad DSA i DMA, nagłaśniać korzystne dla siebie opinie naukowców i prawników. Firmy z sektora Wielkiej Technologii zaczęły fundować katedry na uniwersytetach, wspierać think tanki i organizacje biznesowe, współfinansować raporty – wszystko po to, by zaszkodzić planowanym regulacjom. Nakłady na jawny lobbing w samej Brukseli szybko wywindowały firm Big Tech na szczyt listy największych lobbystów – potroiły one swoje wydatki od 2015 r. i zdetronizowały wcześniejszych liderów lobbingu: branżę chemiczną czy paliwową.

Cytowani przez gazetę przedstawiciele organizacji monitorujących lobbing w Brukseli mówili, że nigdy wcześniej nie widzieli takich pieniędzy i takiej koordynacji po stronie biznesu. Metody z kampanii lobbingowych z Waszyngtonu zostały przez sektor Big Tech przeniesione na Stary Kontynent. Organizacja Corporate Europe Observatory odnotowała w czasie prac nad DSA i DMA zaostrzający się problem „obrotowych drzwi” – przechodzenie polityków prosto do biznesu, tak szybko, jak to możliwe – który trwa do dziś. I nie omija naszego kraju.

To, jak ważne i przełomowe są regulacje i działania antymonopolowe na poziomie europejskim, należy zatem mierzyć mocą sprzeciwu wobec nich.

Krzemowy koń trojański

Dlaczego więc mówimy, że te działania – regulacyjne i antymonopolowe – organy europejskie wykonują w zastępstwie państw narodowych? Bo przez lata sektor Big Tech korzystał ze słabości przede wszystkim mniejszych – choć nie zawsze – państw i blokował niekorzystne dla siebie regulacje. Powody i rodzaje presji były różne. Na przykład Irlandia stała się ulubionym miejscem lokalizacji siedzib wielkich firm technologicznych z powodu niskich stawek podatkowych, ale nie tylko. Korporacje technologiczne liczyły, że irlandzkie organy ochrony danych osobowych będą za słabe i za biedne, żeby skutecznie sprawować nadzór nad operacjami takich gigantów jak Facebook czy Microsoft w całej Europie. Oraz że perspektywa utraty inwestycji z USA będzie skutecznym straszakiem na władze Zielonej Wyspy. Między organizacjami obywatelskimi i rządem Irlandii trwa zresztą niekończący się spór o to, czy Dublin wywiązuje się z tego zadania. Teraz zostanie on przecięty, bo nowe regulacje scentralizują nadzór nad Wielką Technologią i przekażą część obowiązków w ręce urzędników nadzorujących wdrażanie nowego prawa.

W Polsce firmy Big Tech miały na wielu polach jeszcze łatwiej. U polityków obu największych partii – PiS i PO – nie trzeba skrycie lobbować, bo sami chętnie udzielają się na imprezach sponsorowanych przez gigantów z Doliny Krzemowej. A ich szefów traktują z honorami zarezerwowanymi dla głów państw. Szczególnie po inwazji Rosji na Ukrainę panuje przekonanie, że patrzenie na ręce amerykańskim korporacjom jest nie na miejscu, „bo od nich zależy nasze bezpieczeństwo”.

Ale to nie jest różnica jakościowa, tylko skali. Już wcześniej Polska była wytykana w Europie jako kraj sabotujący np. plany wprowadzenia jednolitego podatku cyfrowego. Kancelaria premiera Morawieckiego zaprzeczała oczywiście związkom między ciepłymi spotkaniami polskiego premiera z szefem Google’a Sundarem Pichaiem i kupnem przez amerykańską firmę kompleksu biurowego w Warszawie a faktem, że właśnie nasz kraj blokuje niekorzystny dla Google’a podatek. Mało kto zresztą już zauważa, że rząd PiS, który opowiadał o walce z przywilejami zagranicznego biznesu i groził ukróceniem samowoli zachodnich korporacji, w rzeczywistości zajmuje się nie tylko ułatwianiem biznesu, ale wręcz reklamą niektórych firm. „Chciałbym, żeby ktoś patrzył na mnie jak premier Morawiecki na szefa Google’a”, ironizował na stronach portalu Spider’s Web Adam Sieńko w felietonie ilustrowanym zdjęciami szefa polskiego rządu i prezesa globalnego giganta na wspólnej kawie i spacerze. Po stronie opozycji nie jest wcale lepiej – odwiedzającego Warszawę Nicka Clegga, byłego brytyjskiego polityka, który dziś zajmuje się reprezentowaniem interesów Facebooka/Mety na świecie, osobiście witał prezydent stolicy Rafał Trzaskowski, czym pochwalił się w dodatku na Twitterze.

Sprawę „obrotowych drzwi”, czyli przechodzenia urzędników do biznesu, można zaś najlepiej opisać słowami interpelacji posła Jacka Tomczaka z PSL na temat urzędniczki zajmującej się cyfryzacją w rządzie Zjednoczonej Prawicy: „Chwilę po tym [jak] do Ministerstwa trafiają projekty DMA/DSA i właśnie Pani Zakrzewska zajmuje się konsultacją tych projektów, (…) pani Zakrzewska bez żadnej przerwy w pracy, bez żadnego okresu przejściowego zostaje zatrudniona w Google na stanowisku governmental affairs and public policy manager, a więc będzie odpowiedzialna za relację z polskim rządem i będzie dbać o interesy Google w relacjach z tym rządem. Całej sprawie pikanterii dodaje fakt, że pani Zakrzewska wcześniej pracowała w ambasadzie USA i dla ambasady USA, realizując wiele programów mających na celu wywieranie określonego wpływu na polską społeczność lub czynniki rządowe”. Jak to możliwe, pytał poseł.

Oczywiście dzieje się tak, bo nie ma regulacji, które by tego zabraniały, nikt nie widzi problemu, a sprawa jest i tak zbyt skomplikowana dla przeciętnego wyborcy, by miała potencjał skandalu. Z odpowiedzi rządu na interpelację wynika, że dopóki urzędnik nie ma dostępu do tajemnic państwowych i sam nie kształtuje polityki w odpowiednim zakresie, nie ma mowy o konflikcie interesów.

Koniec wolnej amerykanki?

Przy okazji należy przypomnieć, że największe firmy cyfrowe w Polsce płacą śmiesznie niskie podatki CIT – rzędu kilku lub kilkunastu milionów złotych. Nierzadko najpotężniejsze przedsiębiorstwa na świecie płacą od zysków w naszym kraju podatki mniejsze niż zakład z branży mleczarskiej albo samorządowa spółka tramwajarska – można je znaleźć gdzieś w okolicy siódmej i ósmej setki polskich podatników korporacyjnych pod względem wpływów do polskiego budżetu. Jednocześnie, choć deklarują w Polsce bardzo niewielkie zyski, bez problemu ogłaszają idące w dziesiątki milionów dolarów programy pomocowe np. dla Ukrainy, których beneficjentami mają być firmy i organizacje z Polski – i nikt nie widzi w tym sprzeczności. W zeszłym roku Polski Instytut Ekonomiczny szacował, że w rzeczywistości na danych Polaków Google i Facebook mogą zarabiać nie 2 lub 4 mld zł, lecz 6 mld. Firmy oczywiście oficjalnymi i nieoficjalnymi kanałami oprotestowały metodykę badania i wnioski z niego.

Bruksela i europejskie organy przejmują zatem kolejne kompetencje i inicjatywę w sprawie, która, pozostawiona rządom narodowym i stolicom, być może nigdy nie poszłaby do przodu. To budzi zaś sprzeciw wielkich korporacji, dlatego że Europa wyznacza standardy nie tylko dla najzamożniejszego bloku konsumenckiego na świecie, ale i dla reszty globu. Słowem, w ślad za ustawodawstwem chroniącym klientów i użytkowników w UE idą inne państwa. Lub z propozycjami wzorowanymi na europejskich wychodzą obywatele i legislatury stanowe w USA. W cyfrowej gospodarce zresztą fizyczne granice mają mniejsze znaczenie – jeśli europejskie prawo rzeczywiście umożliwi lepszą konkurencję mniejszym firmom, to i cyfrowe usługi z innych miejsc świata będą chciały grać na korzystniejszych „europejskich” zasadach.

I wiele wskazuje, że tak właśnie będzie.

Fot. materiały prasowe

Wydanie: 2022, 40/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy