Fabryka kłamstw

Fabryka kłamstw

Amerykański portal Breitbart stał się źródłem światowego populizmu. Teraz chce podbić Europę

Jeszcze kilkanaście miesięcy temu był niszową witryną informacyjną, skierowaną do mocno prawicowej części amerykańskiego elektoratu i dyskredytowaną przez większość internautów. Zanim Donald Trump zaczął się wybijać na czoło rywalizacji o republikańską nominację prezydencką, Breitbart był raczej na sieciowym marginesie ze swoimi teoriami spiskowymi, kontrowersyjnymi, choć mało rzetelnymi tekstami i krzykliwymi nagłówkami.

Portal założony w 2007 r. przez Andrew Breitbarta, konserwatywnego publicystę, byłego felietonistę „Washington Timesa” i współpracownika mediowej magnatki na amerykańskim rynku, Arianny Huffington, największe sukcesy miał w ujawnianiu seksskandali i wpadek obyczajowych centrolewicowej elity zza oceanu. Słowem, internetowy brukowiec dla wielbicieli postprawdy i tekstów z negatywnym przekazem.

Dziś to jedna z najgorętszych marek w Ameryce, rosnący gracz na rynku mediów (pracownicy portalu prowadzą również stację radiową Breitbart News Daily), a przede wszystkim głos władzy i amerykańskiego buntu społecznego. W zgodnej opinii komentatorów i ekspertów to właśnie Breitbart, razem z Fox News, najmocniej przyczynił się do wyborczego zwycięstwa Trumpa. Jak pisze zaś felietonista magazynu „The Atlantic” Conor Friedersdorf, zmienił też kompletnie sposób, w jaki Amerykanie obserwują bieżącą politykę i dyskutują o niej.

Obsesja lewicowej zmowy

Co było źródłem sukcesu tego niszowego portalu? Skąd nagle taka zwyżka popularności? Na pewno jednym z głównych powodów był sam Breitbart i stopień, w jakim zamieszczane treści odzwierciedlały jego osobowość i nastawienie ideologiczne. Fundamenty filozofii politycznej Breitbarta do dziś nadają ton publikacjom, nawet jeśli założyciel, zmarły w 2012 r. na atak serca, nie doczekał zwycięstwa w wyborach prezydenckich „swojego kandydata”. Dodajmy, że wtedy nie był nim wcale Trump. Uosabiał go bezimienny konserwatysta ślepo zaangażowany w walkę z lewicowymi elitami.

Andrew Breitbart jest dziś postacią niemal mityczną. W 2012 r., kiedy Barack Obama walczył o drugą kadencję w Białym Domu z Mittem Romneyem, publicysta nawoływał do jedności na amerykańskiej prawicy – podczas płomiennych wystąpień w klubach dyskusyjnych i na pomniejszych uniwersytetach mówił, że tylko dzięki jedności republikanie będą mogli złamać lewicową zmowę. To ostatnie zjawisko było bowiem jego autentyczną obsesją – jako dziennikarz i wieloletni uczestnik rynku mediów obrał sobie za cel właśnie największe domy wydawnicze i tytuły liberalnej Ameryki. Z pasją krytykował „New York Timesa”, CNN i „Washington Post”, twierdząc, że wszędzie tam panuje spisek.

Na pewno nie mylił się w jednym aspekcie – doskonale wiedział, jak wielkie grupy wyborców w USA są podatne na hasła zasłyszane w mediach, zwłaszcza internetowych. Doświadczenie online zbierał bowiem w medium najlepiej obrazującym zmiany technologiczne na tym rynku i skuteczne sposoby zarządzania darmowymi treściami w sieci. Jako asystent, a później współpracownik, analityk i przyjaciel Arianny Huffington miał duży wpływ na strategię rozwoju portalu Huffington Post, platformy blogowej dla wpływowych komentatorów, która z czasem przekształciła się w wielkoformatowe imperium newsowe z oddziałami w kilkunastu krajach.

To doświadczenie nie tylko pomogło Breitbartowi zarządzać własnym portalem, ale jak sam wielokrotnie podkreślał, pokazało kierunek rozwoju współczesnego dziennikarstwa: odchodzenie od rzetelności i podpierania newsów faktami na rzecz kontrowersji i szybkiego tempa publikacji. Dlatego kiedy rozpoczęła się polityczna wojna o Biały Dom, spadkobiercy Breitbarta przekonali sztab Trumpa, że kluczowy w tym starciu okaże się właśnie front informacyjny.

Daleko od standardów

Nie mylili się – Breitbart w ostatniej kampanii wyborczej walnie przyczynił się do stworzenia alternatywnej rzeczywistości. Portal hurtowo kolportował fałszywe informacje, oczerniał Hillary Clinton, garściami czerpiąc z rosyjskiej propagandy i zawiązując nieformalny, acz strategiczny sojusz z kanałem Russia Today America. Choć standardy dziennikarzy Breitbartu mijały się niemal w każdym aspekcie z zasadami dziennikarstwa śledczego (wyrywanie słów z kontekstu, selektywne publikowanie dokumentów, powtarzanie niesprawdzonych informacji bez sprostowań), miliardy kliknięć zapewniały im coraz większą popularność wśród republikańskich wyborców.

Zresztą Hillary nie była ich jedynym celem – zgodnie ze strategią masowości, którą wyznawał sam Andrew Breitbart, portal atakował wszystkich prominentnych polityków Partii Demokratycznej, przypominając aferę z Monicą Lewinsky czy odgrzewając kontrowersje związane z miejscem urodzenia i rzekomym nieamerykańskim pochodzeniem Obamy.

Szalony wzrost rozpoznawalności okazał się jednak, przynajmniej przez chwilę, dużym zagrożeniem dla Trumpa. Im bardziej rósł Breitbart, tym bardziej oczywiste stawało się, że kandydat republikański nie ma tak naprawdę własnego pomysłu na Amerykę, a jedynie wiernie odtwarza przekaz dostarczany mu przez spin doktorów portalu. Innymi słowy, było jasne, że mechanizm działania sztabu Trumpa opiera się na dokładnie tych samych zasadach, które rządziły obozem demokratów i które sam Breitbart tak mocno krytykował. W Stanach Zjednoczonych „poprzedniej epoki”, gdy standardy debaty nie były jeszcze tak chodnikowe jak w ostatniej kampanii, niewątpliwie uznano by to za hipokryzję – jednak ani na Trumpie, ani na jego wyborcach nie zrobiło to większego wrażenia. Kandydat republikanów postanowił za to usankcjonować swoją relację z portalem, włączając do grona najbliższych doradców jednego z założycieli i głównego spadkobiercę dorobku Breitbarta, Steve’a Bannona.

A to Bannon!

Moment jego dołączenia do powierników Trumpa okazał się kluczowy nie tylko dla losów kampanii, ale – dziś można to stwierdzić z całą odpowiedzialnością – również dla przyszłości amerykańskiego ustroju. Bannon szybko wybił się na najważniejszą postać sztabu Trumpa, w sierpniu został nawet szefem całej kampanii, a po listopadowym zwycięstwie podążył za prezydentem elektem do Białego Domu, gdzie objął stanowisko głównego doradcy strategicznego.

W rzeczywistości Bannon jest kimś znacznie ważniejszym, niż wskazywałyby na to tytuły. W zespole Trumpa decyduje o wszystkim – od przekazu medialnego po pierwsze kroki legislacyjne. Jego wpływ na prezydenta uznawany jest za bezprecedensowy w całej historii, nawet biorąc pod uwagę silnie zakorzenioną w USA tradycję ważnych doradców i przywiązanie prezydentów do konkretnych osób (przypomnijmy chociażby Benjamina Rhodesa i Baracka Obamę). W Waszyngtonie spekuluje się, że Bannon wręcz sam sprawuje władzę prezydencką, sankcjonowaną podpisem Trumpa.

Kilka dni temu media społecznościowe obiegła seria zdjęć z Gabinetu Owalnego, na których widać Trumpa, wyraźnie niezaznajomionego z treścią aktu prawnego który podpisuje, i desperacko poszukującego wzrokiem potwierdzenia swoich działań u stojącego obok Bannona. Prezydent ufa mu tak bardzo, że wbrew obowiązującemu protokołowi włączył go w skład National Security Council, najważniejszego ciała decydującego o bezpieczeństwa USA. Nominacja ta spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem dowódców wojskowych i byłych członków NSC, według których nie ma tam miejsca dla politycznego ideologa. Na Trumpie nie zrobiło to żadnego wrażenia.

Tymczasem Breitbart rośnie w siłę i nie zamierza poprzestać na jednym sukcesie wyborczym. W tym roku portal ma otworzyć filie w Niemczech i we Francji – oczywiście w związku z wyborami w tych krajach. Nietrudno przewidzieć, kogo będzie popierał, a kogo zwalczał. Europa jeszcze się broni – internetowi aktywiści wstrzymali wejście Breitbartu na Stary Kontynent, wyprzedzająco wykupując domeny internetowe dla Niemiec i Francji. W niektórych miejscach Stanów Zjednoczonych walka z portalem przeniosła się już poza świat wirtualny. Studenci Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley zablokowali wykład, który miał wygłosić kontrowersyjny publicysta Breitbartu Milo Yiannopoulos. Barykadami na kampusie i mnóstwem sztucznych ogni wymusili odwołanie prelekcji. Niestety, stawianie skutecznych barykad przeciwko kłamstwom w sieci będzie znacznie trudniejsze.

Wydanie: 06/2017, 2017

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. kruk
    kruk 8 lutego, 2017, 19:58

    Z wydania papierowego:
    „Studenci Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley zablokowali wykład […]. Barykadami na kampusie i mnóstwem sztucznych ogni wymusili odwołanie prelekcji.”

    Ktoś tu chyba mija się z postprawdą. Cytuję za CNN (tłumaczenie własne):
    „Władze uniwersytetu obwiniły '150 zamaskowanych protestujących’ o spowodowanie zamieszek i stwierdziły, że przybyli na teren kampusu uniwersyteckiego by zakłócić spokojny do tej pory protest.
    […]
    Protestujący obalili metalowe bariery, podłożyli ogień w pobliżu księgarni uniwersyteckiej i uszkodzili miejsce budowy nowego akademika. Jedna kobieta mająca na sobie czerwoną czapeczkę Trumpa została opryskana gazem pieprzowym po twarzy w momencie, gdy udzielała wywiadu stacji KGO. […]
    Gdy sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli, policja uniwersytecka kazała rozejść się protestującym i zarządziła zamknięcie terenu kampusu uniwersyteckiego.
    […]
    Po tym jak policja rozproszyła protestujących na terenie kampusu, pozostała część protestujących przeniosła się do centrum miasta i rozbiła okna w kilku lokalnych bankach.” 

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy