Fabryka marzeń

Fabryka marzeń

Tokio, październik 1989

W lokalu w dzielnicy Akihabara w Tokio mężczyźni mogą nosić jedwabne pończochy oraz spódnice i udawać kobiety

Mieszkają w miniaturowych domach, pracują do bardzo późna i rzadko biorą urlop. Mówią, że są szczęśliwi, ale kiedy zapada wieczór, nawet Japończycy muszą marzyć. A że tylko nieliczni mają własne marzenia, większość kupuje jedno z wielu oferowanych przez rynek.
W Japonii istnieje mnóstwo punktów sprzedających tylko ten towar: marzenia. Każde miasto ma całe dzielnice, każda wioska, nawet najmniejsza, ma przynajmniej jedną ulicę, gdzie po zachodzie słońca Japończyk może spełnić swoje marzenie. Że jest sławnym piosenkarzem albo mężnym samurajem, że jest namiętnie kochany przez kobietę, że jest kołysany przez matkę albo po prostu że ma przyjaciela, który go rozumie.
Marzenia są kosztowne: przeciętnie Japończyk wydaje trzecią część tego, co ma, na yoka, czyli „czas wolny”, „czas na rozrywkę”. Yoka to obecnie jedna z najlepiej prosperujących gałęzi krajowego przemysłu. W ciągu roku Japończycy zostawiają w barach, restauracjach, salach tanecznych, salach do gry w pachinko, kinach, nocnych klubach i podobnych lokalach astronomiczną sumę: równowartość ponad dwustu siedemdziesięciu miliardów euro.
– To niemalże wysokość całego budżetu państwowego – mówi Miyano Takayuki, dyrektor Instytutu do Spraw Rozwoju Czasu Wolnego w Ministerstwie Przemysłu.
– A w tej sumie nie zawiera się to, co ludzie wydają na seks!
Prostytucja, w Japonii powszechna i niesłychanie dochodowa, została zdelegalizowana w 1956 roku, a że oficjalnie nie istnieje, nie istnieją też oficjalne statystyki.
W Japonii droga do marzeń zaczyna się w barze. To tam, a nie do domu, kieruje się Japończyk, gdy wychodzi z pracy. Otwiera małe drzwiczki i przenikliwy głos mama-san pozdrawia go, jakby kobieta czekała tylko na niego. Pierwszy krok do bram raju został uczyniony.
W Japonii jest ponad sto tysięcy barów. Mama-san i ich pomocnic, hostess, gotowych zaspokoić każde pragnienie i każdą perwersję klientów – ponad milion. Istnieją całe ulice, przy których stoją wyłącznie małe bary, istnieją całe dzielnice z nowoczesnymi budynkami mieszczącymi dziesiątki nocnych lokali każdego typu, pozwalających Japończykowi, sfrustrowanemu dniem pracy, na błyskawiczną ucieczkę w inną czasoprzestrzeń. Niektóre to punkty spotkań dla Japończyków wykonujących ten sam zawód, inne – dla Japończyków o tych samych skłonnościach. W pewnym barze w starej tokijskiej dzielnicy Ueno klienci przebierają się za kowbojów i słuchają muzyki country. W lokalu w dzielnicy Akihabara mężczyźni mogą nosić jedwabne pończochy oraz spódnice i udawać kobiety.
– To jednak nie jest lokal dla homoseksualistów – zastrzega właściciel. – Oni mają swój własny klub.
Barów for boys only, „tylko dla chłopców”, jest kilkadziesiąt, większość w dzielnicy Shinjuku. Każdy ma swojego papa-san i swój floor-show. Byli oficerowie marynarki spotykają się w barze w dzielnicy Aoyama urządzonym jak okręt, z oknami w kształcie iluminatorów, z których ogląda się wzburzone morze. Inni tęskniący za wojną Japończycy odwiedzają Top Club w Roppongi, gdzie chór dziewcząt przebranych za uczennice z lat czterdziestych wyćwierkuje pieśni dawnej armii cesarskiej.
– Tokio potrzebowało miejsca, w którym można z dumą powspominać wojenne czasy – mówi właściciel lokalu, szczycący się tym, że ma wśród swoich bywalców dyrektorów banków, prezesów wielkich spółek i pierwszoplanowych polityków.
Są również bary wyróżniające się ubiorem hostess. Na przykład takie, w których dziewczyny przebierają się za pensjonarki,

ale nie zakładają majtek.

W innych hostessy noszą wyłącznie maseczkę z białej gazy na ustach. Bar w dzielnicy Akasaka proponuje szczególny rodzaj „relaksu”: goście udają, że są noworodkami, a dziewczyny zmieniają im pieluchy. W eleganckim hotelu w Hakone o sto kilometrów od Tokio klienci, za jakieś sto euro, mogą wcielać się w role samurajów w starannie przygotowywanej co weekend scenografii.
Japończycy, zmuszeni dzień w dzień nosić swoje nienaganne czarne garnitury urzędników, lubią przywdziać od czasu do czasu piękną średniowieczną zbroję. Prawie dziewięćdziesięcioletni Ryoichi Sasagawa (niegdyś zbrodniarz wojenny, ojciec chrzestny japońskiej prawicy, a dziś filantrop na skalę międzynarodową z ambicją zdobycia pokojowej Nagrody Nobla) wśród materiałów reklamowych dla prasy umieszcza swoje zdjęcie w przebraniu starożytnego wojownika na tle pałacu cesarskiego.
Mieszkańcy Japonii, których domy są ciasne i ciemne, marzą przede wszystkim o tym, aby choć na chwilę mieć dla siebie trochę przestrzeni i wygód. Cała seria lokali czyni zadość ich pragnieniu, odtwarzając atmosferę „wykwintnego salonu” mieszczańskiej europejskiej rodziny. Jeden z tych lokali znajduje się w Roppongi. Przez zwyczajne drzwi wchodzi się do przestronnego i jasnego salonu. Ściany, fotele i wykładzina – wszystko nieskazitelnie białe. Przy białym fortepianie siedzi dziewczyna spowita w biały tiul i gra Chopina. Nic tu nie przywodzi na myśl baru (butelki są schowane). Za godzinę w tym miejscu trzeba zapłacić sto pięćdziesiąt euro.
Najpopularniejszym i najtańszym barem jest lokal karaoke – trzy-cztery stołki przy barze, przyciemniane światła, na ścianach rzędy butelek, każda z nazwiskiem klienta na szyjce. Karaoke (dosłownie „pusta orkiestra”) to odtwarzacz wideo z muzyką. Gość zamawia swoją ulubioną piosenkę i bierze mikrofon. Podczas gdy po ekranie przesuwają się sugestywne obrazy, często deszczu, śniegu, kwitnących wiśni, a z odtwarzacza płynie melodia, uczestnik śpiewa, czytając wyświetlające się słowa, zmieniające kolor w chwili, kiedy powinny być zaśpiewane. Cała uwaga lokalu skupia się na nim, koledzy klaszczą i przez kilka minut sarari-man, „człowiek firmy”, czuje się bohaterem wielkiego show telewizyjnego, czuje się gwiazdą, jak ci, których pełne są kolorowe czasopisma.
Bar karaoke to w ostatnich latach niemalże

instytucja narodowa.

Koleje zainstalowały karaoke w niektórych pociągach. Pewne przedsiębiorstwo budowlane produkuje dźwiękoszczelne pomieszczenia, aby bary z karaoke nie przeszkadzały sąsiadom, którzy chcą spać. Inne przedsiębiorstwo sprzedaje kasety z karaoke do użytku domowego. Można z nimi poćwiczyć przed wystąpieniem w barze.
Za każdymi drzwiami, jakie Japończyk otwiera podczas swojej nocnej wędrówki, stoi kobieta, która go pieści, napełnia mu kieliszek, zapewnia o jego talentach i męskości. Mama-san i hostessy są westalkami współczesnego japońskiego społeczeństwa.
– Mężczyzna żyje tu na dwóch polach walki: rodziny i pracy. My jesteśmy jak poduszka między tymi dwiema – mówi dobiegająca pięćdziesiątki Fumiko Honda, która prowadzi malutki bar za dworcem Shibuya. – Tym, co sprzedajemy, jest nasz czas. Czas na wysłuchanie klientów i pocieszenie ich.
Piwo, szklanka whisky i gra się rozpoczyna. On mówi, mama-san słucha. On otwiera usta, ona karmi go pałeczkami. On się chwali albo skarży, ona się zdumiewa albo go pociesza. Seks jest częścią tej gry, ale najczęściej kończy się na słowach.
– Społeczeństwo japońskie jest z gruntu homoseksualne. Kobiety to tylko mediatorki ułatwiające relacje między mężczyznami – wyjaśnia amerykańska socjolożka, która przez rok pracowała jako hostessa w tutejszych nocnych klubach. – Jeśli Japończyk potrzebuje rozładowania seksualnego, po drodze do domu znajdzie wiele innych miejsc.
A są one bardzo różne. W pink salons, wyciemnionych „różowych salonach”, klient pijący piwo ledwie widzi dziewczynę, która go masturbuje. W „ośrodkach zdrowia” rzecz odbywa się w pełnym świetle, ponieważ usługa nosi nazwę „masażu”. Natomiast w innych lokalach klient robi wszystko sam, oglądając na przykład podniecający występ nagiej dziewczyny zamkniętej w klatce zwisającej z sufitu.
Live shows z udziałem publiczności wychodzą z mody, ponieważ bilet kosztuje co najmniej dwadzieścia pięć euro, a prawdopodobieństwo, że zostanie się zaproszonym do uprawiania na scenie seksu ze striptizerką, nie jest duże. Bardzo popularne są natomiast punkty wideo, gdzie w zaciszu maleńkiego pokoiku klient ogląda filmy erotyczne. Cena: jedyne dziesięć euro.
Czy zatem Japończyk dobrze się bawi? Jest szczęśliwy? Takie pytania zadajemy sobie raczej my, ludzie Zachodu. Dla przeciętnego mieszkańca archipelagu marzenia to coś w rodzaju obowiązku, sposób, żeby naładować baterie i być jeszcze bardziej wydajną częścią machiny produkcyjnej. Tak czy inaczej, nawet uciekając od rzeczywistości,

Japończyk nie jest nigdy sam,

nigdy nie jest jednostką. Zawsze należy do grupy.
Dlatego nocne kluby, bary, restauracje i małe lupanary, w których wieczorem zatrzymuje się po drodze do domu, nie są prawdziwymi przybytkami rozkoszy czy rozrywki, lecz przede wszystkim miejscami, gdzie umacnia się więzi między kolegami, gdzie nowy pracownik zostaje wzięty za rękę przez szefa i wprowadzony do firmy. To w tych właśnie miejscach Japończyk staje się sarari-manem. To tutaj, między szklaneczką whisky a kęsem surowej ryby, wylewa swój żal na przedsiębiorstwo, wyładowuje się, ale także powoli rezygnuje z ostatnich skrawków własnej indywidualności.
Każdy nowo zatrudniony wie, że szczególnie w pierwszych dwóch latach, musi prawie co wieczór wychodzić z kolegami.
– Jeśli nie pójdę, coś stracę – mówi młody pracownik towarzystwa ubezpieczeniowego. – W dzień opanowuję techniki i dane, ale wieczorami poznaję tajemnice firmy i buduję w ten sposób podstawy mojej kariery.
Bary i restauracje są już przyległościami biura, rozrywka staje się przedłużeniem pracy. Przyjemność stanowi zawór bezpieczeństwa, a przedsiębiorstwom bardzo zależy, żeby ten zawór działał skutecznie. Dlatego za niego płacą. Każda firma podpisuje umowę z siecią lokali, do których chodzą – częściej lub rzadziej, zależnie od pozycji służbowej – pracownicy. Podwładny składa podpis, rachunek trafia do pracodawcy. Pewien ekonomista policzył, że firmy japońskie wydają równowartość ponad pięćdziesięciu milionów euro dziennie na rozrywki pracowników i klientów.
Z czasem te wieczorne wyjścia z kolegami wchodzą w krew. Długie godziny spędzane w barze oraz innych lokalach są już częścią codziennej rutyny Japończyka. Dom w takim układzie to niewiele więcej niż sypialnia, w której swoją drogą mało się śpi: w niedawno przeprowadzonym sondażu 80 procent pracowników wielkich koncernów wyznało, że czuje „chroniczne zmęczenie”. Cierpi na tym życie rodzinne. To samo badanie wykazało, że 30 procent japońskich żon ogląda swoich mężów przez godzinę dziennie, a 12 procent przez dziesięć minut.
Nawykły od dziecka do dyscypliny i do sztywnych ram społecznych, zmuszony żyć i pracować w małych pomieszczeniach, Japończyk znajduje w piciu łatwą drogę ucieczki. Alkoholizm jest w Japonii bardzo powszechnym zjawiskiem. O północy, kiedy bary i nocne lokale kończą pracę, setki tysięcy osób, zataczających się i zagubionych, wylegają na ulice. Stacje metra, w którego korytarzach za dnia słychać tylko szuranie milionów stóp, niespodziewanie rozbrzmiewają głosami, śmiechami biegnącymi z ogromnego tłumu ożywionych ludzi. Niewielu zachowuje się powściągliwie, niewielu idzie prosto. Gdzie nie spojrzeć, ktoś wymiotuje albo się potyka, chwiejnym krokiem zdążając do ostatniego pociągu.

Copyright (c) 1998, by Tiziano Terzani, Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009, Copyright (c) for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2009

________________________

Tiziano Terzani (1838-2004), włoski pisarz, reporter i podróżnik, z wykształcenia sinolog, zjeździł niemal całą Azję, przez kilkadziesiąt lat dokumentując zachodzące tam zmiany i procesy dziejowe. Na zbiór reportaży „W Azji”, który ukazał się nakładem W.A.B., w tłumaczeniu Joanny Wajs, składają się teksty powstałe w latach 1965-1997, podczas pobytów m.in. w Kambodży, Indiach, Chinach, Japonii, Wietnamie i Birmie. Terzani w swoich felietonach i minireportażach przedstawia sylwetki ludzi tworzących historię XX w., a jednocześnie sugestywnie oddaje atmosferę azjatyckiej ulicy, klimat codziennego życia i zupełnie niecodziennych dla Europejczyka zwyczajów.

Wydanie: 2009, 33/2009

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy