Fatalne uczucie

Fatalne uczucie

Wiele wskazuje na to, że i dla Eugenii Lewickiej, i dla Piłsudskiego nie było to przelotne zadurzenie

Rok 1924. Druskienniki nad Niemnem. W środku lipcowej upalnej nocy lekarkę zdrojową Eugenię Lewicką wyrywają ze snu zasapani: Krejbichowa, opiekunka willi przy ulicy Jasnej, i ordynans Piłsudskiego. „Prosimy z nami, jak najszybciej. Marszałek zachorował”. Lewickiej nie trzeba było tego powtarzać. Była gotowa w kilka minut. Z chaty nad jeziorkiem Druskonie – gdzie miała kwaterę – do domu willowego, który oddano do dyspozycji Marszałka i jego najbliższych, było tylko kilkaset metrów. Pokonała ten dystans tak prędko, że ordynans z Krejbichową z trudem za nią nadążali.

Na miejscu stwierdziła napad dychawicy sercowej. Marszałek był blady, oblany zimnym potem, osłabły, narzekał na duszności, puls miał przyśpieszony. Lewicka zaaplikowała mu domięśniowo morfinę, dożylnie strofantynę, po czym uspokajała wystraszoną Marszałkową, że wszystko będzie dobrze, i obiecała przyjść po południu.

I tak to się zaczęło. Lewicka przychodziła codziennie doglądać Marszałka nawet wtedy, gdy już poczuł się lepiej. Spędzała z nim więcej czasu, niż potrzeba, było oczywiste, że imponował jej sławny i ważny pacjent, ale asystował temu płomyczek nietajonej do niego sympatii. On także był rad jej obecności przy sobie. Wolno podejrzewać, że więcej niż ładna, bystra i rezolutna lekarka coraz bardziej mu się podobała jako kobieta.

Z wolna pod bokiem nieświadomej na razie niebezpieczeństwa żony kiełkuje ziarno romansu. Szczupła, błękitnooka blondynka promieniuje młodością, nie wygląda na niepełne jeszcze 30 lat. On w grudniu skończy 57, starzeje się, ale staruszkiem być nie chce. Przekomarza się z nią, dowcipkuje, wciąga ją w rozmowę, zapuszcza sondę w jej biografię. Przyjemnie mu się dowiedzieć, że panna Eugenia, jak i on, jest z Kresów Wschodnich, pochodzi z części Ukrainy zawłaszczonej przez Rosję. Jej rodzinne miasto to Czerkasy nad Dnieprem koło Kamieńca Podolskiego, do II rozbioru leżące w granicach pierwszej, królewskiej RP. Jej ojciec, dwojga imion Cyryl Longin, był plenipotentem polskich właścicieli ziemskich. Eugenia ukończyła w Kijowie Żeński Instytut Medyczny, ale przyjechała do Polski po drugi dyplom – Uniwersytetu Warszawskiego, zapisując się na ostatni rok wydziału lekarskiego. Antoni Jaroszewicz, współwłaściciel Druskiennik (dobry znajomy zarówno Piłsudskiego, jak i Eugenii), wspominał, że jego prywatny lekarz, prof. Edward Żebrowski, zwierzył mu się z szalonej, nigdy niewyznanej miłości do Lewickiej w czasie, gdy była jego studentką.

Tenże Żebrowski polecił ją jako sezonową lekarkę dyrektorowi uzdrowiska Michałowi Malinowskiemu, wspólnikowi i przyjacielowi Jaroszewicza. Była to protekcja absolutnie uczciwa, nie obciążał jej w żadnej mierze tajony afekt Żebrowskiego. Lewicka profesjonalnie była bez zarzutu i całkowicie na nią zasługiwała, ba, nieoczekiwanie wyszła daleko poza ramy swej funkcji, rewolucjonizując nowocześnie oblicze kurortu.

Była zapaloną fizjoterapeutką. Druskienniki stały się dla niej poligonem metod leczenia słońcem, ruchem i powietrzem. Podpatrywała je podczas wyjazdów do Danii i Szwecji, gdzie się już świetnie sprawdzały pod antycznym hasłem sol est remedium maximum (słońce najlepszym lekiem). W zaprojektowanym przez nią klimatycznym parku sosnowym powstały placyki do helioterapii, boiska do siatkówki, bieżnie, urządzenia do ćwiczeń gimnastycznych, baseny, szatnie, korty do tenisa. Na płynącej przez park, żwawo śpieszącej do Niemna Rotniczance zbudowano kaskadówki kąpielowe. W polskich warunkach były to prekursorskie innowacje i niebywale zwiększyły atrakcyjność zdrojowiska. Przyczyniała się do tego sama Lewicka – energiczna, wysportowana, zawsze pogodna, przyciągała entuzjazmem kuracjuszy obu płci niczym magnes żelazo.

W następnym roku Piłsudski znów przyjechał na wypoczynek do Druskiennik, tym razem bez żony i małoletnich córek – Wandy i Jagody. W kolejnych latach też zjawiał się tylko z adiutantami, bez rodzinnej eskorty. Dzięki temu dr Lewicka spotykała się z nim dość często i nie tylko wtedy, gdy dostał kataru. Zdjęcia dokumentują, że pokazywali się wspólnie na różnych druskiennickich imprezach pod gołym niebem. Niekiedy Eugenia przyłączała się do jego przechadzek podleśną ścieżką po nadniemeńskiej skarpie. Gawędzili – jak powiadają Francuzi – à bâtons rompus, czyli o wszystkim po trochu, ale bez wątpienia rozmowa musiała nieraz zahaczać o terapeutyczne pomysły Eugenii, to był jej konik.

Były to dla Marszałka idee nowe, żeby nie powiedzieć – obce, ale chętnie dawał im ucha, tym bardziej że w ustach miłej mu lekarki brzmiały śmiało i kompetentnie. Niewątpliwie to właśnie pod ich wpływem przyszło mu do głowy, że można by je zastosować na gruncie wojskowym. W lepszej kondycji fizycznej żołnierzy dostrzegł sposób na spotęgowanie ich wartości bojowej. Rozszerzył tę myśl poglądem, że wychowanie fizyczne musi objąć także młodzież, i to z naukową pomocą, pod naukowym kierownictwem i z udziałem przedstawicieli świata lekarskiego.

Piłsudski nie tylko szybko myślał, ale i działał. Niebawem powstał Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego wraz z Radą Naukową WF i Marszałkiem na czele, w której skład weszła… dr Eugenia Lewicka. Powierzono jej także kierownictwo sekretariatu Urzędu WF i PW, gdzie miała służbowe pomieszczenie. Ona też była współinicjatorką utworzenia pierwszej w Polsce prawdziwie nowoczesnej uczelni sportowej. W ciągu dwóch lat, w iście ekspresowym tempie, wyrósł na warszawskich Bielanach Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, przemianowany potem na Akademię Wychowania Fizycznego, której patronem dziś znowu jest Józef Piłsudski.
Przez taki obrót rzeczy nieuchronną koniecznością stała się przeprowadzka Lewickiej do stolicy. Ulokowała się wygodnie na tyłach ulicy Belwederskiej w komfortowo urządzonej willi, która wraz z całą obszerną posesją należała do spółki Jaroszewicz-Malinowski. Gościła tam popołudniami Piłsudskiego, który korzystając z bliskości Belwederu, zjawiał się u niej na herbacie. A w sezonie letnim spotykali się znowu w Druskiennikach, gdzie Marszałek otrzymał z czasem stałe lokum w osobnym domku, bardzo blisko Niemna, któremu lubił się przyglądać bez oznak znużenia. Pewnego razu Lewicka, umówiona na kontrolne badanie ciśnienia, nie zastała go tam. Zniknął bez śladu, zmyliwszy czujność ochrony. Nie było go tak długo, że zaalarmowano wojsko stacjonujące w pobliskim Grodnie. Wrócił mocno spóźniony i zadyszany z wielkim bukietem nazrywanych w życie chabrów. Ogromnie z siebie zadowolony wręczył go wystraszonej Eugenii.

Bardzo wiele wskazuje na to, że dla obojga nie było to przelotne zadurzenie, ale mocne uczucie oparte na porozumieniu serc i umysłów, któremu czas nie szkodził, przeciwnie – utrwalał je. Jaroszewicz pisał, że więzy między nimi pogłębiały się z roku na rok. Uważał, że nie był to banalny romans, jakim chcieli go widzieć ludzie niechętni Marszałkowi. Nie wszystkim było bowiem w smak, że Piłsudski liczył się ze zdaniem Eugenii, często krytycznym wobec dwulicowych osób z jego otoczenia. Potrafiła przekonać upartego z natury Piłsudskiego do zmiany jakichś niefortunnych decyzji. Z jej pomocą udało się np. Jaroszewiczowi wyjednać uwolnienie niesłusznie więzionego po zamachu majowym komendanta policji warszawskiej Mariana Borzęckiego. Przy tym wszystkim Eugenia była z oczywistych względów stroną słabszą w tym związku. Musiała rozumieć, że stąpa po bardzo niepewnym gruncie, jednak szła naprzód z podniesioną głową, na przekór rozwadze.

W końcu zrobiła krok zadziwiająco nieroztropny, wręcz niebezpieczny, zakrawający na demonstrację. W grudniu 1930 r., gdy Piłsudski uciekał przed polską zimą na Maderę, pojechała tam razem z nim. I to z lekceważeniem pozorów, nie jako eskorta medyczna, bo tę zapewniał Marszałkowi jego przyboczny lekarz, płk Marcin Woyczyński. Rzecz była zrazu trzymana w ścisłym sekrecie przed Marszałkową. Wiemy z jej wspomnień, że przygotowała mężowi do podróży „walizkę dietetycznych zapasów”, a on tuż przed odjazdem pociągu pokazał jej przez okno z łobuzerskim uśmiechem zabronioną mu długą wędzoną polędwicę, którą po kryjomu kazał kupić adiutantowi. Oczywiście nie mogła wiedzieć, że w zaciszu salonki czeka na odjazd jej rywalka, inaczej nie odprowadzałaby go troskliwie na dworzec.

Szydło wyszło z worka dopiero po kilku tygodniach, gdy w ręce pani Marszałkowej trafiła podobno fotografia zrobiona w dniu dopłynięcia Piłsudskiego do Funchalu, stolicy Madery. W łodzi motorowej, tuż obok niego, widać było na zdjęciu ubraną jak z żurnala Eugenię Lewicką. Wkrótce zrobiło się o tym głośno, a „Gazeta Warszawska” powtarzała pogłoski o interwencyjnej podróży pani Piłsudskiej na Maderę. Miały o tym świadczyć starania o wizy wjazdowe do szeregu państw, w tym i do Portugalii.

Aleksandra na Maderę jednak nie pojechała, ale niespodziewanie wróciła stamtąd samotnie Lewicka. Doszło potem do spotkania obu pań, ale przebieg tego tête-à-tête skazany został na domysły. Tak samo jak zagadka nagłego powrotu lekarki. A wypoczęty i opalony Marszałek powrócił do kraju pod koniec marca 1931 r. na pokładzie kontrtorpedowca „Wicher”. Wśród powitalnego orszaku w Gdyni – prócz premiera i ministrów – nie zabrakło obu córek ani żony. Uściskali się, ile było w tym szczerości – wiedzieli tylko oni.

Od tego momentu Marszałek nie widywał się z Eugenią, która trzy miesiące później już nie żyła. Znaleziono ją nieprzytomną w jej pokoju służbowym w Instytucie WF na Bielanach z „objawami zatrucia środkami chemicznymi”. Przewieziona do Szpitala Dzieciątka Jezus skonała po dwóch dniach (29 czerwca), nie odzyskawszy świadomości. Według Jaroszewicza, który z Malinowskim widział ją w kostnicy, miała na brodzie ślady spalenizny jak po oblaniu jakimś żrącym płynem.

W „Kurierze Porannym” ukazał się jej nekrolog podpisany przez „matkę, braci i rodzinę” z wiadomością o pochówku w grobie rodzinnym na Powązkach. Piłsudski nie wziął udziału w pogrzebie, ale przyszedł na nabożeństwo w przycmentarnym kościele. Miał galowy mundur z orderami, przy szabli. Towarzyszyli mu m.in. płk Wieniawa-Długoszowski i premier Prystor. Gdy wynoszono z kaplicy trumnę, Marszałek przeżegnał ją i zapłakał. Łzy jak groch leciały mu z oczu. Po chwili odjechał autem do Belwederu.

Po śmierci lekarki Warszawa znów zatrzęsła się od plotek. Oficjalnie przyczyną zgonu było samobójstwo i do tej wersji przychyla się lakonicznie większość historyków, nie próbując tego uzasadniać. „Kurier Poranny”, który pisał o umyślnym otruciu się weronalem (silny środek nasenny), też się o to nie pokusił. Prasa zresztą, nawet ta wroga Piłsudskiemu, potraktowała rzecz z nadzwyczajną powściągliwością, nie wdając się w skandalizowanie. Skądinąd wiadomo, że Lewicka miała rychło pojechać do Druskiennik i w przeddzień nieszczęścia jej zachowanie nie zdradzało najmniejszych objawów załamania nerwowego. Była spokojna, nawet w dobrym humorze. Czyżby udawała?
W rachubę teoretycznie mógł wchodzić nieszczęśliwy wypadek, ale mało kto brał to serio pod uwagę. Szeptano po kątach, że do samobójstwa doprowadziła Lewicką zazdrosna o jej wpływ na Marszałka kamaryla belwederska. Po prostu czuła się zaszczuta przez kalumnie, bojkot i szykany. Nie wykluczano nawet zabójstwa na zlecenie, choć w owym czasie – już po rozstaniu z Piłsudskim – Lewicka była przecież bezbronna i niegroźna dla koalicji matron pod wodzą Janiny Prystor (żony premiera i pierwszej przyjaciółki Marszałkowej).
Światła wokół okoliczności tragedii byłoby więcej, gdyby nie zmowa milczenia wszystkich osób, które miałyby sporo do powiedzenia. Zniknęły też wszelkie świadectwa papierowe. Niektóre przechowywał Marszałek w pilnie strzeżonej stalowej kasetce, ale po jego zgonie ujawniono tylko dokumenty o znaczeniu publicznym, nic prywatnego nie dotarło do wiadomości ogółu. W tym pogmatwanym dramacie nie wszystko jednak jest omroczone znakami zapytania. Nie można wątpić, że dla Piłsudskiego śmierć Eugenii była ciosem. A i ona go musiała kochać. Miłością przegraną, nierozważną, co nie znaczy, że nieprawdziwą. Zapłaciła za nią życiem. (…)

Fragmenty książki Jerzego Chociłowskiego Niezwykłe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej, Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2017

Wydanie: 2017, 45/2017

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy