Festiwal jednego dyrektora

Festiwal jednego dyrektora

A zrobiła się na pół wieku.

– Po pierwszym wrocławskim spotkaniu pojawili się aktorzy zainteresowani tym mało wówczas popularnym gatunkiem. W całym kraju powstawały spektakle i płynęły do nas pytania: czy możemy wziąć udział? Nieoczekiwanie zrodziła się swego rodzaju presja i od 1967 r. spotkania były już konkursowe. Minister kultury przyznał środki na główną nagrodę,
15 tys. zł. Wtedy to były ciężkie pieniądze. I tę pierwszą główną nagrodę, pierwszą w ogóle w historii całego festiwalu, dostał Tadeusz Malak za spektakl „W środku życia” według Tadeusza Różewicza.

Magia Piwnicy Świdnickiej przyciągała?

– Zapewne. Przychodziło tu coraz więcej artystów, zaprzyjaźnił się z nami Eugeniusz Get-Stankiewicz. Robił scenografię do spektaklu Andrzeja Dziedziula, podarował mi znak firmowy festiwalu – Hamlecika, który widnieje na wszystkich plakatach, afiszach, programach, zaproszeniach i książkach związanych z wrocławskim festiwalem.
Kiedy odbywały się festiwale, ożywała cała przestrzeń. Wiesław Komasa przedstawiał „Moją bajkę” w dużej sali na bosaka, Kasia Deszcz zaskoczyła „Krokami” Becketta, które odbijały się echem w surowych wnętrzach…

Prezentowane spektakle musiały być kameralne.

– Z reguły. Chociaż niektóre rozgrywały się w większej sali, jak choćby „Tabu” Kaliny Jędrusik (1966). Tu mały wtręt – STS zapomniał uprzedzić, jakie mają oczekiwania techniczne. Nie wspomniał, że potrzebny będzie tapczan. Kalina Jędrusik przyjechała, obejrzała wnętrze i zapytała: w porządeczku, ale gdzie jest tapczan? Powiedziałem: pani Kalino, momencik. Idę do drugiej sali i mówię: kochani, potrzebny jest tapczan. Nie minęło pół godziny i pod piwnicą stanęło chyba 10 tapczanów do wyboru. Poprosiłem, aby wybrała jeden, ale żeby na każdym na chwilę usiadła, żeby chłopcy mogli opowiadać, że na tym tapczanie siedziała Kalina Jędrusik. Miała poczucie humoru i tak zrobiła.

Teatr jednego aktora rodził się w dużym stopniu na kontrze do teatru instytucjonalnego.

– Taki był początek: Siemion, Michałowska, Malak, Jun – oni sami to robili, nie potrzebowali menedżerów, instytucji, po prostu tworzyli. Nie rozsyłali wici, że są gotowi. To do nich się zwracali dyrektorzy domów kultury czy kierownicy świetlic i zapraszali na występy. I raptem pojawia się Bronisław Wrocławski z Teatrem im. Stefana Jaracza w Łodzi, który staje się wylęgarnią monodramów. Okazuje się, że w teatrze instytucjonalnym powstają wartościowe spektakle teatru jednego aktora. To nowe zjawisko, przybierające na sile. W Jaraczu były przecież spektakle Gabrieli Muskały czy Kamila Maćkowiaka.

Jednak wiele przedstawień jednoosobowych w teatrach instytucjonalnych jest zaprzeczeniem teatru jednego aktora. To raczej oszczędny sposób na wykonanie planu premier, bo są tanie w porównaniu ze spektaklami wieloosobowymi. Niewiele to ma wspólnego ze sztuką.

Nie da się tego zakazać.

– Niech te spektakle w teatrach instytucjonalnych powstają, to wzmaga konkurencję. Na szczęście w dalszym ciągu są aktorzy, którzy materię drążą sami i sami przygotowują autorskie przedstawienia. Takim przykładem jest twórczość aktorki młodego pokolenia Agnieszki Przepiórskiej. Wszystkie spektakle na dobrą sprawę zrobiła sama, korzystając z przyjacielskiej pomocy Teatru Konsekwentnego.

Jakie z tego wnioski wynikają dla WROSTJA?

– WROSTJA trwają, ale zmieniają skórę. Po pierwsze, coraz mniej stać mnie na spektakle, coraz mniej też jest takich, które powstają z potrzeby serca, a więcej wykalkulowanych „produktów” albo spektakli zgłaszanych przez teatry. Chlubnym wyjątkiem są dwa ubiegłoroczne spektakle Wiesława Komasy („Różewiczogranie”) i Krzysztofa Gordona („Śmieszny staruszek”), oba zresztą powstały na zamówienie WROSTJA.

Czyli na twoje zamówienie.

– Niech ci będzie, moje zamówienie. Komasa swój pierwszy monodram robił w roku 1971 w PWST w Krakowie u prof. Danuty Michałowskiej, ale kiedy się z nim rozmawia, zwykle mówi: „Ja monodramu w ogóle nie lubię. To jest mój bunt”.

Z drugiej strony są aktorzy specjalizujący się w spektaklach jednoosobowych. To przypadek Janusza Stolarskiego, który spełnia się w teatrze jednego aktora. To także droga Anny Skubik, jeżdżącej ze swoimi spektaklami po całym świecie. Od lat istnieje też kuźnia młodych, których odkrywa Stanisław Miedziewski. Spod jego ręki wyszło ich sporo, z kręgów amatorów, którzy osiągnęli poziom profesjonalny, np. Wioleta Komar („Diva”, 2010) czy Mateusz Nowak („Od przodu i od tyłu”, 2014), którzy biorą udział w konkursach obok aktorów profesjonalnych i wygrywają.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2016, 42/2016

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy