Film zwany pożądaniem

Film zwany pożądaniem

Erotyczna wydmuszka

Powołujemy się na bardziej lub mniej efektowną goliznę, ale nie o nią chodzi. Tego można się naoglądać w sieci po grdykę. A jak komu mało, to w lustrze. Chcielibyśmy o tym – jak w polskim serialu, nie przymierzając – porozmawiać. Okazje jednak trafiają się rzadko. Rozejrzyjmy się w najnowszych.

Francuski reżyser Gaspar Noé przywiózł do Polski zeszłego lata film „Love”. Z transparentem, że rewolucyjny! Przez dwie godziny z kwadransem lansuje tezę, że pożądanie to czysta anarchia: występuje przeciw prawu, lojalności, przysięgom, zdrowemu rozsądkowi. Barłożenie pokazane kamerą cierpliwą jak przemysłowa, wagina i penisy w 3D – w sumie jest nad czym się zadumać. Z tym że na finał autor licznych orgazmów dochodzi do grzecznego wniosku, że pożądanie wszem trzewia rozsadza, ale ostatecznie głód też. Z jego zaspokojeniem z reguły cierpliwie czekamy do obiadu. Więc i głodnemu wackowi wypada nałożyć wędzidło. I co? Rewolucja się nie odbyła.

Publika lokowała w minionym sezonie nadzieje w „Pięćdziesięciu twarzach Greya” w reżyserii Sam Taylor- Johnson. Zaspokoić te nadzieje poszło do multipleksów 2 mln rodaków. Będzie na co popatrzeć – zachwalał dystrybutor – przygotowaliśmy 305 kopii. Kopie były, ale popatrzeć nie bardzo było na co. Widz, który ma 100 orgii na jedno kliknięcie w klawiaturę, został ściągnięty do poziomu pensjonarki Anastazji, która dziwi się, że w łóżku można to i tamto. Owszem, panienka dziwi się nie tak po prostu, lecz w luksusowym apartamencie. Dziwi się w ramionach bajecznie bogatego księcia, który równie pewnie pilotuje helikopter, fortepian, jak i ją samą. Ale – mój Boże! – toż u nas operator koparki pilotuje swoją starą pewniej i w dalsze rejony erotyki! „Grey” został wyszydzony okrutnie. Należało się.

Każdemu ulubione zboczonko

A przecież zdarzyły się nam w tym sezonie filmy, które zatrąciły o kwestie niebanalne. Może coś ze skatologii (rzecz na temat wydzielin)? Dopiero co pokazali niemieckie „Wilgotne miejsca” (reż. David Wnendt). Rewelacja jest tu taka, że wszyscy chadzamy do ubikacji, a panie dodatkowo mają okres. Wyszczególniamy się na ten temat rzadko – przynajmniej od momentu, gdy nam zdejmą pieluchy, do czasu, kiedy musimy już nosić pampersy. To pewnie zbyt rzadko. Niekoniecznie musimy podejmować temat w stylu niemieckiej nastolatki, która zwiedza miejskie szalety, ale np. za François Rabelais’m, który twierdził, że zbawieni główną przyjemność czerpią w niebie z faktu, że podcierają się gęsim puchem.

Weźmy kwestię normy i jej granic. Skromna obyczajówka „To właśnie seks” (reż. Josh Lawson) układa po kolekcjonersku, jedna obok drugiej, scenki, które pary aranżują, by wzmóc pożądanie. Na oko wszyscy zdrowo porąbani. Ona czuje ściskanie w dołku tylko wówczas, gdy przebierze się za Vivien Leigh z „Przeminęło z wiatrem”, a on dobiera się do niej jako kawalerzysta wojsk Południa. Dalej: jej robi się miękko, gdy staje przed barierką na posterunku policji i błaga o litość surowego sierżanta. I już biegną kolejne scenki. Oto dakryfilia, czyli ona szczytuje tylko wtedy, gdy partner płacze (np. po stracie tatusia). Albo somnofilia, czyli uniesienie, które nadchodzi, gdy on już bierze ją na warsztat i w tym momencie zasypia. Reżyser jednak próbuje wszystko to obrócić w żart. Niesłusznie! Każda pani, która – powiedzmy – doświadcza przyjemności, tylko o ile przedtem uczesze się jak Marusia z „Czterech pancernych”, powie wam: Tu nie ma z czego się śmiać! Bo niezłą lufę to miał „Rudy”. A panowie czołgiści nie zawsze…

Foto: materiały prasowe

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 01/2016, 2016

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy