Fort Pana Boga

Fort Pana Boga

Benedyktyni z Tyńca, jak nakazuje ich patron, utrzymują klasztor z własnej pracy

Mnisi tynieccy o rzeczywistości istniejącej na zewnątrz klasztornych murów mówią często „na świecie”, jakby krakowskie Sukiennice nie leżały o 12 km od Tyńca. Nie lubią obiegowych stereotypów na swój temat. „Mnich”, „klasztor”, „zakon”… to wszystko trąci dziś skansenem – ubolewają. Wycieczki szkolne przychodzą do warownego klasztoru na wzgórzu tynieckim jak do muzeum.
Tymczasem klasztor, w którego murach modli się i pracuje 40 benedyktynów, jeden z najludniejszych w Europie, rozkwita jako ośrodek życia duchowego i intelektualnego jak w najlepszych czasach swej blisko tysiącletniej historii. Jan Paweł II, za cenę znacznego opóźnienia odlotu do Rzymu, zakończył program swej ubiegłorocznej wizyty w Krakowie odwiedzinami w opactwie, którego bywał częstym gościem, również prywatnie. – Dużo zawdzięczam Tyńcowi. I myślę, że nie tylko ja, ale Polska cała… Bogu niech będą dzięki, że was zobaczyłem – powiedział, witając się 19 sierpnia 2002 r. z tynieckimi benedyktynami. W różnych wystąpieniach papież mówił o opactwie jako o „duchowej twierdzy, która wznosi się nad Wisłą” i o jego historycznej roli w czasach, gdy „tworzyły się zręby polskiej tożsamości narodowej i kulturowej”. Zresztą nie tylko duchowej. W murach opactwa bronili się konfederaci barscy.
W Tyńcu bywał często prymas Stefan Wyszyński. To miejsce i możność spotkania z najświatlejszymi umysłami Kościoła przyciąga wielu. Także agnostyków. Wypoczywał tu i wiódł długie dyskusje z mnichami m.in. prof. Adam Schaff.
Tyniec kojarzy się przede wszystkim z Biblią tyniecką i z liturgią. Mnich tyniecki i rówieśnik papieża, o. Franciszek Małaczyński, zredagował wszystkie księgi liturgiczne Kościoła – ponad tysiąc stron.
W feudalnej Europie klasztory z ich przywilejami, koneksjami na dworach i możliwościami finansowymi stanowiły potęgę. Te czasy minęły. Na świecie wiele klasztorów, również benedyktyńskich, dogorywa. Na Zachodzie często czytamy o koncercie, który odbędzie się w „budynku poklasztornym”. We wspaniale odbudowanym po II wojnie światowej klasztorze na Monte Cassino we Włoszech, kolebce benedyktynów, jest dziś o połowę mniej mnichów niż w Tyńcu.
Wskrzeszone po kasacie z 1816 r. przez nadal prężnych belgijskich benedyktynów tuż przed wrześniem 1939 r. tynieckie opactwo podejmuje najtrudniejsze wyzwania, jakie stają dziś przed Kościołem na progu XXI w. Nazwa Tyńca pochodzi od skandynawskiego słowa Tyn i oznacza fortecę – tak twierdził belgijski benedyktyn, o. Karol van Oost, który 64 lata temu przybył tu z grupą polskich zakonników uformowanych w Belgii i przywrócił klasztor do życia.

Recepty ojca Knabita

– Jakąś część odpowiedzi na pytanie, na czym polega „fenomen Tyńca”, daje 74-letni o. Leon Knabit, na którego rekolekcje wielkopostne walą tłumy ludzi – mówi o. Konrad Małys, 40-latek, podpora klasztornego wydawnictwa Tyniec. Ogromną popularność o. Knabitowi przyniosły poświęcone Kościołowi programy w telewizji publicznej. Podobnie jak wielu młodszych współbraci i uczniów z tego klasztoru o. Leon próbuje odpowiedzieć na jedno z zasadniczych pytań naszego czasu: co należy robić, aby ubóstwo materialne nie przygniotło człowieka, nie zniszczyło jego duchowości?
– Czasem mam wrażenie – mówi o. Knabit – że niedostatek bardziej przygniata tych, którzy coś tam mają, ale chcą mieć więcej, niż tych, którzy nie mają nic. Jednak wielu ludzi naprawdę cierpi. Jedni – kiedy widzą, że ich dzieci nie dojadają, drudzy, bo nie mają nadziei na wyrwanie się z biedy. Człowiek czuje się upokorzony swoim ubóstwem, wstydzi się go. Z tego powodu naprawdę ubodzy cierpią w milczeniu.
W rozmowach z o. Knabitem, wydanych w ubiegłym roku przez krakowski Znak, benedyktyn opowiada: „Przyjeżdżają do nas mnisi z zagranicy przekonani, że jak większość klasztorów na Zachodzie mamy w banku zabezpieczone środki na co najmniej trzy lata. A nasze zabezpieczenie to głównie zapewnienie odpowiedniej sumy na opał na następną zimę”.
W przekonaniu o. Konrada, powszechną sympatię zjednuje o. Leonowi nie tylko jego ostre widzenie prawdziwych problemów naszych czasów, lecz poczucie humoru i styl bycia będący zaprzeczeniem wszelkiego świętoszkostwa i tak częstej skłonności do celebrowania samego siebie. Jedno z pism katolickich prowadzi nawet dział Leonaliów, w którym publikuje anegdoty przypisywane o. Leonowi. Zamykając fragment pewnej dyskusji na temat zbyt merkantylnego podejścia niektórych proboszczów do spraw parafii, o. Knabit przytoczył dialog dwóch wikarych: „Jak tam twój proboszcz? Niczego sobie. A twój? Wszystkiego sobie”.
Czy dziewczyna z brzydkimi nogami w mini to grzech przeciwko skromności? Nie, to grzech przeciwko miłosierdziu bożemu. Jak nazwałbyś niewiasty wspierające kler? Sklerotyczki!
Sam o. Leon, przyrównywany przez przyjaciół do bardzo chudej żyrafy, jest antytezą stereotypu pulchnego i łasego na ziemskie rozkosze mnicha z „Imienia róży”.

Bez poczucia lepszości

– My naprawdę nie śpimy w trumnach ani nie modlimy się po nocach, jak niektórzy sobie wyobrażają. Mamy normalne telefony, korzystamy z Internetu. Nie jest też tak, że klasztor się pali, a benedyktyni czekają, aż opat pozwoli im wyjść na zewnątrz – zapewnia z iskierką rozbawienia w oczach o. Piotr Wołdyga, doktorant Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie.
O. Piotrowi powołanie zakonne kojarzy się z małżeństwem. – Kiedy Józek żeni się z Kaśką – mówi – nie umie tego racjonalnie uzasadnić, bo gdyby potrafił, nie wróżyłoby to dobrze małżeństwu. Uważa się na ogół, że to jakiś „znak z nieba” albo klęska życiowa, np. zawód miłosny, bywają przyczyną wstąpienia do klasztoru. Tymczasem już mając 12 lat, kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, nabrałem wewnętrznego przekonania, że muszę wstąpić. Tyniec to były ruiny i rusztowania. Moja mama powiedziała, że chyba wstępuję na budowę, a ojciec, że do więzienia.
O. Piotr nie ma poczucia, że w jego życiu były dwie drogi, a on jedną wybrał. – I nie czuję się jakoś niezwykle podniośle. Nie mam też poczucia wyższości, lepszości ani też niższości – zapewnia.
Ma 34 lata, w klasztorze tynieckim jest od lat dziesięciu. Tu nauczył się sam hebrajskiego, starogreckiego i aramejskiego. Sam? – Tak, bo studenci dzielą się na samouków i nieuków – żartuje. Jest poszukiwanym tłumaczem. Przełożył m.in. Księgę Daniela ze Starego Testamentu napisaną właśnie w tych trzech starożytnych językach. Uczył na PAT hebrajskiego, prowadzi rekolekcje, a gdy przychodzi jego kolejka, przepasany białym fartuchem usługuje współbraciom podczas wspólnych posiłków w refektarzu.

Milczenie i hierarchia

Refektarz – obszerna sala tynieckiego klasztoru. Miejsca zajmuje się według niezmiennego porządku i hierarchii. Długie „ciesielskie” stoły z jasnego drewna ustawione w podkowę pod ścianami. Ściśle przestrzegana jest zasada starszeństwa. Przy stole „szczytowym” siedzą, jakby przewodniczyli zgromadzeniu, opat i przeor. Opat daje znak do modlitwy. Najstarsi, siwi ojcowie – przy odrębnym stole – po jego prawej ręce. Pośrodku sali pojedynczy stół – dla gości. Naprzeciwko mnie Jan Nowak-Jeziorański. Przyjechał, aby spędzić kilka dni na odpoczynku i modlitwie. Wymieniamy uśmiechy, ale nie zamieniamy ani słowa. W refektarzu obowiązuje całkowite milczenie. Tylko dwa razy do roku podczas posiłków tyniecki refektarz rozbrzmiewa gwarem: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc ojcom wolno rozmawiać przy stole.
Modlitwa i z głośników zaczyna płynąć koncert Brahmsa. Muzyka cichnie pod koniec obiadu i jeden z zakonników, podobnie jak na początku, odczytuje wyznaczony na dzień 30 marca fragment „Reguły zakonu ułożonej przez św. Benedykta”: „…skoro tylko zawiadomią o przybyciu gościa, przełożony i bracia wyjdą mu na spotkanie z całą usłużnością miłości”. Fragment kończy się słowami: „Z największą troskliwością należy przyjmować ubogich pielgrzymów, ponieważ w nich to przede wszystkim przyjmujemy Chrystusa. Ludziom bogatym sama ich pozycja zapewnia zawsze szacunek”.
Reguła św. Benedykta, zredagowana przez niego w pierwszej połowie VI w., miała przełomowe znaczenie, ponieważ nakazywała mnichom, aby utrzymywali się z własnej pracy. „Krzyżem, pługiem i piórem”, powiedział o istocie benedyktyńskiego trudu Paweł VI.
Nasza fotoreporterka też została gościnnie podjęta przez benedyktynów, na tyle, na ile pozwala surowa reguła. Ale obiad musiała zjeść w rozmównicy klasztornej, do której zaproszono inne kobiety – matkę i siostry jednego z nowicjuszy.

Wysypiają się do 5.30

Benedyktyni są zakonem bardziej kontemplacyjnym i klauzurowym, nawiązującym do starych tradycji monastycznych, to znaczy bardziej zamkniętym niż np. zakony czynne, które „wychodzą do świata, aby prowadzić ludzi do Boga”. – My żyjemy tak, aby ludzie do nas przyszli – mówi 40-letni opat tyniecki, Marek Szeliga.
Dlaczego młody, pełen energii mężczyzna dobrowolnie wybiera życie w klasztorze? O. Marek studiował informatykę na Akademii Ekonomicznej w Krakowie, jakiś czas pracował, prowadził świeckie życie, zanim postanowił wstąpić do klasztoru.
– U benedyktynów kandydat na mnicha ma wiele czasu do podjęcia ostatecznej decyzji – mówi opat. Każdy z nowicjuszy, których w klasztorze jest teraz dziewięciu, po dwóch latach pobytu w klasztorze składa pierwsze śluby na rok. Potem odnawia je co roku, a śluby wieczyste składa po minimum pięciu latach. Ale można ten okres próby przedłużyć aż do dziewięciu lat.
O. Szeliga, który został opatem przed dwoma laty (dawniej ta funkcja była dożywotnia, teraz wybiera się opata na cztery lub osiem lat), jest nie tylko duchowym opiekunem tynieckiej wspólnoty, lecz czuwa także nad sprawnym działaniem zespołu mającego precyzyjnie przydzielone zadania, muszącego zarobić na własne utrzymanie.
– Wysypiamy się tu aż do 5.30, a o 6.00 jest jutrznia, potem msza święta – mówi o. Marek. Część mnichów pracuje w wydawnictwie Tyniec na terenie klasztoru, przygotowując teksty dla drukarni, kilku wykłada na PAT, prowadzi rekolekcje, uczy katechizmu w szkole, jest dużo pracy w gospodarstwie klasztornym. – Ktoś z odwiedzających zauważył: „Jak tu u was cicho, chyba wszyscy śpią”. A my nie wyrabiamy się na zakręcie, tyle jest roboty – śmieje się o. Marek. I tak nie byłoby kiedy oglądać telewizji, którą – zgodnie z przyjętą zasadą – tynieccy benedyktyni zazwyczaj włączają tylko w niedzielę. – Szkoda życia i czasu – zamyka temat telewizji o. Marek, gdy próbuję dociekać, dlaczego jej nie oglądają.
Notowania wśród miejscowej ludności mają dobre: św. Benedykt zwyciężył w rywalizacji z Pułaskim i konfederatami barskimi w konkursie na patrona tynieckiej szkoły publicznej.

Ucieczka od świata?

– Klasztor – mówią moi rozmówcy w opactwie tynieckim – pod wielu względami być może przypomina więzienie, nie wolno opuszczać go bez zgody przełożonego, ale jest to więzienie przyjmowane dobrowolnie. Ale zarazem bywa to ucieczka od niepewności świata zewnętrznego.
O. Bernard Sawicki ma trzydzieści parę lat i pisze pracę doktorską na temat istoty życia monastycznego. Mówi, iż czuje dług wobec wspólnoty klasztornej, że może zajmować się tym, co go pasjonuje, zwolniony z normalnego klasztornego kołowrotu. Ale dobrze się czuje z tym, że na uczelnię jedzie autobusem, a nie samochodem, że ma wystrzępiony habit. – A i tak mam wrażenie, że jest bardzo dobrze, gdy widzę, jak komuś brakuje złotówki do biletu. I gdy jeszcze pomyślę, że obcuję na co dzień z wybitnymi ludźmi, którzy traktują mnie jak brata.
W klasztorze jest taki luksus, że ma się dach nad głową i spokojną przyszłość. W dzisiejszym świecie człowiek traci poczucie własnej tożsamości, jest wystawiony na absurd, niezrozumienie, ból, cierpienie, bezsens rzeczy niewytłumaczalnych – również w polityce. Stając się mnichem, stajesz się również znakiem sprzeciwu wobec tego absurdalnego świata – uzasadnia sens klasztornego życia.

Całe życie w jednym miejscu

Kto się nadaje do klasztoru? Czy tylko taki, który potrafi dużo klęczeć? – pytam w Tyńcu. Czy „benedyktyńska praca” to tylko dyscyplina, wymaganie od siebie, koncentracja? – Rzecz jest jeszcze trudniejsza – odpowiadają. – Po pierwsze, do klasztoru powinien iść tylko ktoś, kto prawdziwie szuka Boga. I druga sprawa: każde nierutynowe działanie w świecie zewnętrznym wiąże się z ryzykiem. Ale i w życiu klasztornym nie ma pod tym względem taryfy ulgowej. Jesteśmy ze sobą 24 godziny na dobę. Jesteśmy tu na całe życie, choć oczywiście zdarza się, że ktoś nie wytrzymuje i odchodzi.
Pozostają na całe życie w tym konkretnym miejscu. Właśnie w Tyńcu, ponieważ jedną z zasad benedyktyńskiej reguły jest stałość miejsca. Gdy pracuje się w świeckiej instytucji, można zmienić pracę. Tutaj nie ma możliwości manewru. Chcę zrobić coś nowego, mam pomysł, mam swoją wizję, ale nie decyduję sam – muszą to zaakceptować współbracia. W ważniejszych przypadkach – kapituła klasztoru. I każdy jest stale oceniany przez 39 współbraci! Trzeba okazywać im szacunek. Społeczność klasztorna bardzo szybko wychwytuje wszelkie anomalie. Klasztor jest jak soczewka, człowiek doświadcza problemów życia społecznego jeszcze intensywniej niż „w świecie”. Są zżyci jak rodzina. – Gdy któryś z nas wyjeżdża, powstaje na jego miejscu odczuwalna pustka – mówi opat.
Prymas Wyszyński miał takie powiedzenie: „W życiu klasztornym jest jak w worku z kamieniami – szlifują się tam, szlifują, aż wyjdą wygładzone”.
O. Bernard dzieli się ze mną na koniec refleksją: można żyć w klasztorze życiem jeszcze intensywniejszym niż na zewnątrz. „Na świecie” bywają jednak ludzie, np. Albert Camus czy niektórzy inni wielcy artyści, wcale niekoniecznie wierzący, którzy aby coś naprawdę zdziałać, żyją jak anonimowi mnisi, w niemal ascetycznej samodyscyplinie.


Rozkład dnia w opactwie tynieckim:
5.30 – budzenie
6.00 – jutrznia i msza św., później czas na modlitwę osobistą
7.30-8.15 śniadanie
do 12.45 – praca zakończona modlitwą południową
13.00 – obiad
czas wolny do 15.00, czyli do nieszporów
do 18.30 – czas na pracę
18.30-19.30 – kolacja
pół godziny wolnego, od 19.30 godzina czytania brewiarza i kompleta, czyli modlitwa podsumowująca dzień.


Tynieckie dobra
Najdawniejszy odnaleziony dokument, pozostawiony przez legata Idziego i datowany na lata 1123-1125, postuluje „spokojny byt klasztoru, tak ze względu na dobra doczesne, jak duchowe, aby zakonnicy w spokoju, bez jakichś zamęt powodujących sporów, mogli zaznawać słodyczy wiekuistych radości i oddawać się doniosłej pobożności”. Dostatni spokój miały zapewnić mnichom rozległe grunty uprawiane przez ludzi niewolnych, eksploatacja solanek, później kopalni soli kamiennej. Wspominał o nich Jan Długosz, który oburzał się, że zakonnicy poświęcają swe powołanie, jakim jest modlitwa, dla spraw doczesnych i materialnych.
Od XV w. swe dobra zakon eksploatował na sposób pańszczyźniany. Ceniony współczesny historyk, benedyktyn o. Paweł Sczaniecki, zauważał, że w zestawieniu z ascetyczną regułą św. Benedykta była to nowość, jednak benedyktyni „w pocie czoła rzucali podwaliny pod kulturę rolną i materialną okolicy”.
„Żaden książę, biskup, margrabia, komes, wicekomes, żadna osoba wielka czy mała, niech nie waży się naprzykrzać kościołowi tynieckiemu” – brzmiało zalecenie zawarte w dokumencie i mające zagwarantować mnichom spokojne życie poświecone kontemplacji, choć może nie wyłącznie. Sam twórca idei benedyktyńskiej, św. Benedykt, który trzeźwo patrzył na rodzaj ludzki, pisząc o winie, którego mnichom pić nie przystoi, dodał, że skoro trudno ich od tego powstrzymać, niech przynajmniej zachowają umiar.
Obfitość dóbr materialnych, jakimi zarządzał tyniecki klasztor, nader często przynosiła szkodę idei życia kontemplacyjnego, ponieważ kolejno miejscowi książęta świeccy i kościelni oraz władcy Polski skutecznie uzurpowali sobie prawo do walnego udziału w profitach klasztoru, co osiągali, narzucając mu jako opatów własnych dworzan i protegowanych. Taki zwyczaj, zwany komendą, zapanował od czasów Zygmunta III. Wtedy powstało powiedzenie: „Klasztor ma dziesiątki miast i wiosek, a mnisi nie mają na chleb”.

Wydanie: 16/2003, 2003

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy