„Frytka” zastąpiła Kołakowskiego

„Frytka” zastąpiła Kołakowskiego

Robiąc „Gulczasa”, nie przypuszczałem, jakie kłopoty będę miał z „Yyyrkiem”. Dystrybutorzy wycinali mi całe sceny

Rozmowa z Jerzym Gruzą

– Przez wiele lat nie kręcił pan filmów. Dlaczego? Znudziło się panu?
– Czy robienie filmów może się znudzić? Nic nie robiłem, bo nie miałem żadnej propozycji.
– Ostatnio zrobił pan dwa filmy o bohaterach „Big Brothera” – „Gulczas, a jak myślisz” oraz „Yyyreek. Kosmiczna nominacja”. Czy to był pana pomysł?
– To był pomysł producenta, który wyłożył na to pieniądze. Uważam, że wykonałem zamówienie względnie dobrze. „Gulczasa” obejrzało ponad 500 tys. widzów, ludziom się ten film podoba.
– Ale recenzentom raczej nie, zarzucają panu granie na gustach masowych. Dlaczego zamiast zawodowych aktorów zaangażował pan naturszczyków, uczestników „Big Brothera”?
– A kto nie gra na gustach masowych, czyli wielkiej oglądalności? Kto nie chce masowego odbioru? Który reżyser, producent czy redaktor gazety? Na ogół recenzenci nie zrozumieli mojej ironii, tylko uczepili się myśli, że użyłem bohaterów programu „Big Brother” dla kasy. To bzdura! Ci ludzie zagrali samych siebie, czy inni zrobiliby to lepiej? To co, że są naturszczykami? W „Quo vadis” też zagrała amatorka i w „Panu Tadeuszu”. W polskich filmach gra mnóstwo przypadkowych ludzi. Zresztą ile można patrzeć na grupkę tych samych aktorów, którzy grają w filmach, teatrach, reklamach, prowadzą programy telewizyjne, recytują wiersze itd. Na czym polega wyższość aktorów po szkole teatralnej?
– Mają warsztat, dobrą dykcję…
– …a cóż to za kryterium, dobra dykcja? Wyobraźmy sobie np. angielski film o życiu ulicy, a w nim bohaterów ze świetną dykcją – to będzie albo dykcja BBC, albo Oxfordu, albo arystokracji. Mnie nie interesuje, czy człowiek poprawnie wymawia spółgłoski syczące, tylko czy potrafi mnie wzruszyć, rozśmieszyć, pokazać dramat ludzki. Wielu czołowych aktorów ma złą wymowę, no i co z tego wynika? Nic.
– Czy podobają się panu programy typu reality show?
– Podobają mi się jako nowa forma działalności telewizyjnej. Mnóstwo takich programów powstaje na całym świecie, taka jest moda. Sądzę, że za jakiś czas osiągnie swój punkt kulminacyjny i przeminie, tak jak każda moda.
– Uważa pan, że te programy pokazują prawdziwą rzeczywistość?
– Nie, skądże. Zbliżają się do pewnego rodzaju naturalizmu, ale przecież naturalizm nie jest prawdą. Reality show opiera się na naturalistycznych obserwacjach zachowań ludzi, kategoria prawdy nie ma tu nic do rzeczy. To może być bardziej interesujące lub mniej. Jeśli obserwowani ludzie są pozbawieni wdzięku, inteligencji i humoru, to program nie może być ciekawy, ale jeśli są bystrzy, dowcipni, inteligentni, może być świetny.
– Sęk w tym, że nie są bystrzy, dowcipni, inteligentni. W tych programach nie występują tacy ludzie jak np. Leszek Kołakowski, Tadeusz Różewicz, Krystian Lupa, Zdzisław Beksiński.
– Czy Tadeusz Różewicz i Leszek Kołakowski byliby bardziej zabawni niż „Frytka”? Zmieniły się czasy i zmienili się idole. Pokazałem obraz współczesnej rzeczywistości, w której wyznacznikiem postaw jest „Gulczas”, a nie Leszek Kołakowski. Śmieszy mnie to czepianie się, że pojechałem na fali popularności programu telewizyjnego. A czym jest sięganie po lektury szkolne, jeśli nie sięganiem po łatwą popularność? Jakoś nie zauważyłem, żeby polscy reżyserzy brali tematy z ulicy, robili filmy o bezrobotnych, o emerytach wydających pół emerytury na leki, o zbierających butelki w śmietnikach. Jedna „Tereska” nie czyni wiosny. Biedni, starzy i chorzy nie są atrakcyjnym tematem dla kina. To w dużej mierze wina mediów i reklam, które propagują to, co młode, zdrowe, ładne, seksowne. Na takim przesłodzonym obrazku rzeczywistości wzorują się zachodnie telenowele, w których rzecz dzieje się na egzotycznych plażach, w pięknych wnętrzach, a bohaterami są opaleni amanci i wysportowane seksbomby. A przecież rzeczywistość tak nie wygląda.
– Dlaczego nie zrobi pan filmu o tym, jak ona wygląda? Jest pan dobrym obserwatorem rzeczywistości, ludzi, obyczajów. Dlaczego pan nie nakręci współczesnego „Czterdziestolatka”, filmu o współczesnej Polsce powiatowej, o jej mieszkańcach?
– To nie do mnie pytanie. Kto daje pieniądze na filmy? Kto decyduje, co kręcić? Przecież nie ja. Ja bym chętnie nakręcił „Czterdziestolatka”, nawet były takie plany, ale utopiły się, bo w telewizji wolą młodych, ładnych. Nakręciłem komediowy serial „Tygrysy Europy”, próbowałem w satyryczny sposób odnieść się do nowej polskiej rzeczywistości, nowej grupy ludzi, biznesmenów i przedsiębiorców. Ale decydenci telewizyjni ukręcili temu łeb, zabronili pokazywania dalszej części. A nawet powtarzania poprzedniej, która miała świetną oglądalność. Kamień w wodę i zmowa milczenia. Producent 12 nowych odcinków, które nie ujrzały światła dziennego, poszedł z torbami, a 120 aktorów i ludzie z ekipy technicznej nie dostali ani grosza.
Chodzą mi po głowie różne projekty, ale trudno je przeprowadzić, jeśli nie ma się odpowiednich układów albo własnej firmy produkcyjnej. Reżyser zależy w głównej mierze od producenta i jego układów, i który czasem jest bardziej inteligentny, czasem mniej.
– W pana „Gulczasie” też występuje producent filmowy. To człowiek powiązany z jakimś bankiem i browarem, którym chce się „przysłużyć”, a jemu z kolei nadskakuje biedny reżyser.
– To jest autoironiczna parodia sytuacji w polskim filmie. Wypisz, wymaluj! Robiąc „Gulczasa” sam nie przypuszczałem, jakie kłopoty będę miał potem, z „Yyyrkiem”. Dystrybutorzy wycinali mi całe sceny, które im się nie podobały, bezwzględnie kastrowali film.
– Nie miał pan na to wpływu?
– Jaki jest dzisiaj wpływ reżysera? Właścicielem filmu jest producent, a nie reżyser. Kiedyś właścicielem był Film Polski i komisja ministerialna, która też sceny wycinała albo film szedł na półki. Dzisiaj producent sobie na półki nie pozwoli, bo wydał pieniądze. My się kiedyś dziwiliśmy, że w Ameryce reżyser ma zapisane w kontrakcie, jeśli ma mieć wpływ na montaż. Wydawało to się nam jakąś bzdurą, bo przecież reżyser powinien decydować o montażu filmu, którego jest twórcą. Tymczasem tam reżyser ma nakręcić materiał, a producent decyduje o tym, jak będzie zmontowany itd.
– A nawet jakie będzie zakończenie, optymistyczne czy pesymistyczne.
– Oczywiście, ma do wyboru kilka wariantów. Producent może zmienić zakończenie, dokręcić coś, wyciąć. I my doszliśmy do tego, że producent, dystrybutor może zrobić z filmem wszystko. Dzisiaj jak ktoś ma pieniądze, może być producentem, reżyserem, aktorem, piosenkarzem, kompozytorem itd. To są skutki uboczne gospodarki wolnorynkowej.
– Zatem reżyser nie jest już twórcą filmu?
– Może nie w stu procentach. Reżyser ma dwa wyjścia: obrazić się i siedzieć w kącie albo zgodzić się na kompromisy. Ale nie jestem pesymistą co do losów kina. Sądzę, że film będzie się rozwijał. Są coraz lepsze środki uwieczniania obrazu, technika cyfrowa. Koszty zjadą w dół i dużo ludzi chwyci za kamerę. Będą kręcić filmy typu reality show, tanie fabuły z życia osiedla dla osiedla. A wielkie produkcje, wielkie tematy będą zarezerwowane dla wielkich producentów amerykańskich.
– Kilkanaście lat temu, po premierze „Skrzypka na dachu” w Teatrze Muzycznym w Gdyni, powiedział pan w wywiadzie: „Na tym się znam najlepiej, jak rozśmieszyć publiczność”. Nadal tak pan uważa? Czy publiczność na tyle się zmieniła, że trudno ją dziś rozbawić?
– Uważam, że w dalszym ciągu umiem publiczność rozbawiać, chociaż zmieniły się warunki i poczucie humoru. Dzisiaj do kina chodzi głównie młodzież, która z czego innego się śmieje.
– Niejednokrotnie obserwowałam w kinie i w teatrze, że dzisiejsza młoda publiczność najbardziej cieszy się z grubych, ordynarnych dowcipów. Brzydkie słowa, kopniak w tyłek budzą rechot, a na dowcipnych komediach, np. Woody’ego Allena, młodzi ludzie często nudzą się, wychodzą z sali.
– To wynika również z tego, że trudno jest przekonać producentów, żeby wyłożyli pieniądze na komedie, które będą śmieszyły w sposób bardziej subtelny. Ale uważam, że komedia to jedyny gatunek, który ma szansę na konkurencję z zachodnimi filmami, głównie amerykańskimi, które zalewają nasz rynek. Kłopot w tym, że polski film komediowy musi zarobić na siebie w ramach naszej dystrybucji, a dzisiaj dystrybutorzy mają własne kina, własne produkcje, nie chcą sięgać do polskiego produktu. Polski Woody Allen poszedłby z torbami.
– A jednak filmy Barei, w których jest dużo absurdalnego poczucia humoru, mają dużą oglądalność, także wśród młodzieży.
– Bo jest sentyment do PRL-u, moda na PRL. Poza tym to są dobre filmy, dowcipne. Ciekawe, że kiedyś miały złe recenzje, „bareizm” uważano wręcz za obelgę.
– Podoba się panu współczesne polskie kino?
– Mało oglądam, widocznie niespecjalnie mnie pociąga. Ale jestem kinomanem. Ostatnio widziałem „Gosford Park” Altmana, świetny film, wstrząsający.
Kiedyś była rada programowa kinowa, która decydowała o repertuarze kin, przesiewała trochę zagraniczne filmy, ze względu na jakość także, nie tylko na cenzurę. Pamiętam, że zawsze byłem wstrząśnięty, kiedy wyjeżdżałem na Zachód i w kinach nadziewałem się na jakieś barachło, chociaż za bilet zapłaciłem bardzo drogo. A dzisiaj nie ma żadnego sita, stąd w kinach jest tyle marnoty zachodniej. Dużo ludzi inteligentnych nadziewa się na nie, zraża się i przestaje chodzić do kina.
– Kiedyś często zajmował się pan polską inteligencją. Czy obchodziłby pana dzisiejszy inteligent jako bohater filmu?
– Zawsze mnie obchodzi, to świetny bohater do śmiesznych sytuacji. Wzruszający, bo nadziewa się na sytuacje brutalne. Mam w zanadrzu kilka scenariuszy, tylko że taki temat chyba nie interesuje decydentów „inwestorów”. Świetny film „Dzień świra” jest jedynym jasnym punktem w tej dziedzinie.
– A Lepper, czy nadawałby się na bohatera filmu? On też, w pewnym sensie, jak uczestnicy „Big Brothera”, stał się bohaterem masowej wyobraźni.
– Lepper byłby fantastycznym bohaterem filmu, kolorowym. Ale kto by dał pieniądze na film polityczny?
– Dlaczego polityczny? Film współczesny, o rzeczywistości, która wszystkich dotyczy i obchodzi. Nawiasem mówiąc, „Kariera Nikodema Dyzmy” ma dużą oglądalność.
– Bo pokazuje, jak w II Rzeczypospolitej były możliwe różne numery i przekręty. Przecież „Dyzmę” oglądamy jak film współczesny, bo ustrój jest podobny: prawo własności, kolesie, „Teraz, k…, My” itd. To zderzenie jest zabawne.
– Co pana dzisiaj najbardziej bawi, śmieszy?
– Cały czas się śmieję. Wszystko dokoła jest zabawne, kolorowe, nadaje się do komedii, satyry. Władza jest zawsze atrakcyjna dla komediopisarza, i ci pognębieni, i ci odsunięci, różne „Wieczerzaki”, liczne afery, z których żadna nie jest do końca rozwiązana. Tylko czy ludzie poszliby do kina na takie filmy? Sam bym chętnie coś takiego obejrzał, ale tu jest chyba potrzebne oko Barei.


Jerzy Gruza – absolwent łódzkiej szkoły filmowej, reżyser seriali telewizyjnych („Wojna domowa”, „Czterdziestolatek”, „Tygrysy Europy”), filmów kinowych („Dzięcioł”, „Przeprowadzka”, „Noc poślubna w biały dzień”, „Gulczas, a jak myślisz”, „Yyyreek. Kosmiczna nominacja”), przedstawień Teatru TV („Rewizor”, „Mieszczanin szlachcicem”, „Antygona”) i muzycznych (był dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni, tam wystawił spektakle: „Skrzypek na dachu”, „Jesus Christ Superstar”, „Les Miserables”), autor autobiografii „Czterdzieści lat minęło” i „Telewizyjnego alfabetu wspomnień”.

 

Wydanie: 2002, 33/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy