Gdyby otworzyć szlabany, zaraz byłoby życie

Gdyby otworzyć szlabany, zaraz byłoby życie

Wyczolki. fot. Autor

Tu wszystko zmieniłby mały ruch graniczny. Białorusini przyjeżdżaliby na zakupy, jakieś kontakty by się potworzyły… A tak wieś się wyludnia Wyczółki na Podlasiu nie są wsią ani okazałą, ani specjalnie dużą. Jej codzienny rytm nie opiera się już ani na rolnictwie, ani na wspólnym życiu. Panuje w niej raczej cisza przerywana odgłosami ptaków. Wieś ożywa jedynie w weekendy, kiedy do pozostałych tu dziadków zjeżdżają dzieci i wnuki. Wyczółki i wiele podobnych osad na wschodzie przestało spełniać dawne funkcje. Nie żywią, nie stanowią wielopokoleniowego domu i nie budują nowych więzi. Tkwią tak zawieszone jako forma pośrednia pomiędzy daczowiskiem dla młodych i domem spokojnej starości dla najstarszych. Nie ma tu szans na zdobywanie kwalifikacji, a gospodarzy zajmujących się bydłem czy uprawą można policzyć na palcach jednej ręki. Agroturystyka? Też trochę za daleko od świata i od Puszczy Białowieskiej. Inny świat Powiedzieć, że Wyczółki nie są na swój sposób wyjątkowe, byłoby jednak nieprawdą. Wraz z niewielką częścią gminy Czeremcha stanowią skrawek przedwojennego województwa poleskiego. Z tego rozległego obszaru, obejmującego pogranicze dzisiejszej Białorusi i Ukrainy, po wojnie przy Rzeczypospolitej pozostało tylko kilkanaście osad. Mimo że dziś to integralna część województwa podlaskiego, to pamięć o tej przynależności zaciera się nawet wśród miejscowych, wyraźnie czuć pewną odrębność od gęściej zaludnionej Białostocczyzny. Po wyjeździe z miasteczka Kleszczele w kierunku południowym zaczyna się otwarta przestrzeń, z osadami tu i ówdzie. Na wysokim niebie widać krążące sokoły czy myszołowy. Można odnieść wrażenie, że to nie cywilizacja, ale przyroda dyktuje warunki i przy braku przemysłu rozwija się bez przeszkód. By trafić do Wyczółek, należy skręcić nieco przed granicą w prawo i przejechać koło cerkwi w Zubaczach. W końcu dostrzegamy duże przydrożne krzyże prawosławne na skraju wsi, znacznie różniące się od krzyży podlaskich. Brak tu ozdobników i dbałości o detale. Polesie słychać też w gwarze mieszkańców. Nawet w porównaniu z sąsiednimi, przeważnie białoruskimi gminami w Wyczółkach mówi się bardzo twardo i z ukraińska. Mimo przenikających z zewnątrz polonizmów trzon codziennej mowy stanowi dziedzictwo językowe pradziadów przybyłych w średniowieczu z Wołynia. Chleb to chlib, mój to mij, a dużo to mniho. Przez środek wsi prowadzą kocie łby. Droga powstała już po wojnie, w latach 50. Poprzedzał ją carski bruk ze żłobieniami pozostałymi po kolei żelaznej. Dziś zza wyczółkowskich chat w kierunku wschodnim dojrzymy rzędy drzew posadzonych przed laty. Ich linia pokrywa się z przebiegiem granicy po białoruskiej stronie. Wzbrania przed jej przekroczeniem na podobieństwo muru, choć przed 1945 r. ludzie podróżowali tamtędy swobodnie w stronę ludnego Brześcia – pierwszej stolicy Polesia. Dosiadam się do leciwego wyczółkowianina, który obserwuje życie wsi. A może jej stagnację. Po odcięciu życiodajnej nitki handlowej prócz rodzin miejscowych nie trafia tu niemal nikt. Bo i po co? To nie Połowce ani Bobrowniki kojarzone głównie przez tirowców czekających w kilometrowych kolejkach na wjazd na Białoruś. Staruszek śmieje się, słysząc pytanie o czasy sprzed sztucznej granicy. – Oczywiście, że pamiętam. Tędy prowadziła droga na Wysokie, a potem na twierdzę Brześć – tak ją nazywali jeszcze z czasów I wojny światowej. Prosta droga, od Kleszczeli daleko, daleko na wschód. Większość podróżowała furmankami, ale zdarzało się, że szło się pieszo. A mało kto na Polesiu miał wtedy porządne obuwie. Najprędzej łapcie z łyka. Mieszkańców Wyczółek dzieliło od miasta aż 46 km, więc nie było niczym dziwnym mieć w nogach ponad 90 km. Jak wspomina rozmówca, przed wojną na kilkuset mieszkańców przypadał tylko jeden rower. A co dopiero własny transport. Dziś Wyczółki ogniskują wszystkie bolączki wsi na ścianie wschodniej, które po wojnie straciły dostęp do miasteczek i miast pozostałych w ZSRR. Na żadne zmiany nikt od dziesięcioleci nie liczy, ale na otwarcie granicy jak najbardziej. Choćby mężczyzna w średnim wieku, który porządkuje ogród. Wytarta chińska czapka z daszkiem jest na Podlasiu chyba najczęściej spotykanym dowodem postępującej globalizacji. – Wszystko zmieniłby mały ruch graniczny. Na Białorusi tyle towarów jest droższych. Zwłaszcza elektronika, chemia, nawet jedzenie. Gdyby otworzyć te szlabany, zaraz byłoby życie. Białorusini przyjeżdżaliby na zakupy, zostawiali pieniądze. Jakieś kontakty by się potworzyły. A tak wieś systematycznie się wyludnia. Co się dzieje w Białymstoku? Galerie handlowe pełne rosyjskojęzycznych. Nie mówię, że tu trzeba stawiać galerię, ale gmina

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 40/2017

Kategorie: Reportaż