Gdzie te manify, prawdziwe takie…

Gdzie te manify, prawdziwe takie…

Większość, która zajmuje się „ważniejszymi sprawami” niż demonstracje, daje do zrozumienia, że ma w głębokim poważaniu nie swoje problemy wraz z ideą solidarności społecznej

Masowe manifestacje skończyły się w Polsce pod koniec lat 80. Wyszły z mody. Dzisiaj wolimy siedzieć w domach. Na demonstracjach spotykają się ciągle ci sami ludzie – 200, w najlepszym razie 1000 osób.

Spokój w Warszawie

Wyraźna niechęć do publicznego manifestowania poglądów różni polskie społeczeństwo od społeczeństw zachodnioeuropejskich. Kiedy w stolicach Unii Europejskiej miliony ludzi protestowały przeciw wojnie w Iraku, w Warszawie manifestowało 2, może 3 tys. osób. Kiedy Lech Kaczyński nie zgodził się na paradę równości w Warszawie, na ulicę wyszło nie więcej niż 10 tys. demonstrantów. Później, po dojściu PiS do władzy i nominacji Romana Giertycha na wicepremiera oraz ministra edukacji, protesty nie były nigdy liczniejsze. Dla porównania – w Austrii po zwycięstwie skrajnie nacjonalistycznej partii Heidera protestowały setki tysięcy Wiedeńczyków.
Niechęć do demonstrowania to problem nie tylko lewicy albo liberałów. Demonstracje zwolenników i przeciwników zakazu aborcji wypadły ostatnio tak samo blado. Ani groźba całkowitego zakazu aborcji, która powinna w końcu żywo obchodzić każdego, komu może przytrafić się niechciana ciąża, ani Radio Maryja i struktury Kościoła razem z Młodzieżą Wszechpolską nie zdołały zgromadzić tłumu idącego w dziesiątki tysięcy. W czasie ostatniej kampanii wyborczej na manifestację poparcia dla PO przyszło ponoć zaledwie osiem tysięcy ludzi, choć jak wieść gminna niesie, Platforma skreślała z list wyborczych każdego, kto nie zjawił się w Warszawie razem z rodziną. Niedawna ośmiotysięczna demonstracja nauczycieli także wydaje się zadziwiająco mała, biorąc pod uwagę niezadowolenie środowiska i plany ministra Giertycha.

Pod dywan

Niechęć do demonstracji politycznych nikogo w Polsce nie dziwi. W gazetach się o tym nie pisze, nie rozmawia w telewizji. To jedno ze współczesnych tabu, tak jak katastrofalnie niska i z kadencji na kadencję coraz gorsza frekwencja wyborcza.
Jeżeli polski socjolog albo publicysta zauważy problem, to kwituje go okrągłym frazesem, że w latach 80. wyczerpała się energia społeczna. Frazes – jak to frazes – służy głównie do tego, żeby za dużo nie myśleć. Społeczeństwo nie jest lepszą lub gorszą bateryjką, która najpierw działa, a potem się wyczerpuje. Zjawiska społeczne mają swoje przyczyny i dobrze się nad nimi zastanawiać. Jeżeli ludzie w latach 80. masowo demonstrowali, a potem przestali wychodzić na ulicę, to znaczy, że po drodze musiało stać się coś ważnego. Coś się zmieniło i właśnie to coś skutecznie przemilczają frazesy o wyczerpaniu energii społecznej.
Na demonstracjach jest jak w piosence Lombardu. Na ulicę wychodzi się po to, żeby coś powiedzieć. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że adresatem komunikatu jest władza, ale to nie ona okazuje się najważniejsza. Manifestujemy przed sobą nawzajem i przed tymi, którzy zostali w domach, którzy „na życie patrzą bez emocji”. Nieprzypadkowo w czasie zadym w latach 80. krzyczało się do przechodniów: „Chodźcie z nami!”.
W ten sposób tworzy się poczucie społecznej więzi. Rodzi się społeczeństwo, a może tylko jego mit. Żeby demonstrować, demonstranci muszą wierzyć, że jest się do kogo zwracać. Moje sprawy mogą i powinny stać się sprawami wszystkich, ale i na odwrót – kiedy idę na manifestację, sprawy nieznanych mi ludzi stają się także moimi sprawami.
Takie było doświadczenie pokolenia „Solidarności”. Ci, którzy weszli w życie po roku 1989, przeżyli już zupełnie co innego. Pamiętają dobrze protesty pielęgniarek z połowy lat 90. Demonstranci szli wtedy Nowym Światem, a przechodnie i ludzie na przystankach radzili im, żeby „wzięli się lepiej do roboty”, zamiast wyłudzać podwyżki z kieszeni i tak już ponad miarę umęczonego podatnika. Podobne wspomnienia mają ci, którzy manifestowali przeciw wprowadzeniu odpłatności za studia. Krakowskim Przedmieściem szło wtedy może 50 osób. Z okien uniwersytetu ktoś krzyknął: „Chcemy więcej zarabiać!”. Z dołu odpowiedziano: „Nie myśl tylko o własnej d…!”. Można powiedzieć, że na tym skończył się zarówno dialog społeczny, jak i same manifestacje. Ci, którzy uważali, że interes społeczny można zasadnie przeciwstawiać prywatnej korzyści, znaleźli się w zdecydowanej mniejszości.

Poglądy mam tylko dla siebie

Na rozbicie więzi społecznych, a więc tego, co umożliwia demonstracje polityczne, pracowano w Polsce od początku lat 90. Solidarność skończyła się, kiedy zaczęto przeciwstawiać „Polskę pracowitą” „Polsce roszczeniowej”. W gazetach i telewizji do znudzenia powtarzano formułkę o „roszczeniowych postawach”. Bezrobocie rosło, piętrzyły się problemy społeczne, ale wszystko to kwitowano wciąż tym samym stwierdzeniem, że nie wolno ingerować w rynek, a jego prawa są twarde i niezmienne jak prawa natury. Zasady rynku sprowadzały się z kolei do tego, że każdy jest samodzielnym podmiotem i musi walczyć o przetrwanie przeciw wszystkim.
Systematyczna edukacja przyniosła efekty. Dziś ludzie nie przychodzą na demonstracje, bo „nie mają czasu na takie rzeczy” i „są zajęci ważniejszymi sprawami”. Znaczy to tyle, że życie w Polsce toczy się w porządku ekonomii i prywatności. Zabiegamy o interesy swoje oraz najbliższych i mało kto decyduje się brać pod uwagę inną perspektywę. Nawet jeśli dostrzega taką możliwość, to natychmiast kwituje ją ironicznym uśmiechem: może dobrze byłoby coś zmienić, ale życie jest twarde i trzeba się troszczyć przede wszystkim o siebie. 2 mln Polaków wyemigrowało, bo nie podoba im się kraj, w którym żyją, ale nigdzie w Polsce nie zgromadzi się 10 tys. ludzi, którzy będą protestować przeciw temu, co ich drażni.
Polskie społeczeństwo pogodziło się z tym, że jest społeczeństwem klasowym. Nikomu to już nie przeszkadza. Większość, która zajmuje się „ważniejszymi sprawami” niż demonstracje, daje do zrozumienia, że ma w głębokim poważaniu nie swoje problemy wraz z ideą solidarności społecznej. Silni niech sami o siebie walczą, a słabi mogą mieć pretensje tylko do siebie. Na prozę życia przekłada się to tak, że kobiety, które stać na antykoncepcję i w razie potrzeby na aborcję, nie przejmują się tymi, które będą musiały rodzić, i bez mrugnięcia okiem pchają je w ręce Kościoła. Samym sobie zostawia się też pracowników, którym zamyka się zakład pracy, bezrobotnych albo dyskryminowanych.

Unikam demonstracji, bo dostaję depresji

Trudno się dziwić, że dla tych, którzy jeszcze zjawiają się na demonstracjach albo je organizują, jest to przeżycie za każdym razem coraz bardziej traumatyczne. Doświadczenie izolacji to rzecz przykra. Nie chodzi o to, że nikt nie podziela zdania demonstrujących. Nawet jeśli znalazłoby się wielu przeciwników aborcji, wojny w Iraku albo ministra Giertycha, nie ma to już żadnego znaczenia, bo nikt nie wierzy ani w możliwość zmiany, ani w skuteczność społecznego nacisku. Uczestnicy demonstracji doświadczają dzisiaj przede wszystkim tego, że nie ma już do kogo się zwracać. Społeczeństwo rozpłynęło się, a państwo nie należy do nas. Zawodowcy od polityki zadecydują za naszymi plecami.
Pozostał jednak erzac, z którego niejeden chętnie skorzysta, żeby się lepiej poczuć. Ludzie zbierają się w obronie wolności na Ukrainie albo na Białorusi. Jest tak pięknie i słusznie – po prostu zgoda ponad podziałami. Wydaje się, że znów znaleźliśmy się w karnawale roku 1980, tyle że teraz karnawał nie ma już nic wspólnego z rzeczywistością, w której żyjemy. Zaangażowanie nie pociąga za sobą żadnych społecznych konsekwencji, niczego nie stawia na szali, nie oznacza udziału w żadnym żywszym sporze. Pozostaje pozór polityki i pozór zaangażowania. Spokój panuje w Warszawie.

A może demonstracje przeżyły się jak każda inna forma? Jeśli tak, wypada zapytać, czy mamy coś w zamian. Czy powstały nowe formy uczestnictwa w polityce, które mogą bezpośrednio angażować, przełamywać izolację i tworzyć poczucie więzi społecznej, a więc wspólnego działania dla wspólnego celu? Sądząc po coraz mniejszej frekwencji wyborczej, nie są to niestety procedury demokratyczne.

Autorzy są redaktorami kwartalnika „Bez dogmatu”.

 

Wydanie: 15/2007, 2007

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy