Generał

Generał

Wierzę, że zasługi Wojciecha Jaruzelskiego w uchronieniu Polski przed rozlewem krwi i „bratnią pomocą” zostaną uznane za wartość największą

Napisane w 80. rocznicę urodzin Wojciecha Jaruzelskiego

Gdy w latach 70. przy różnych okazjach spotykałem generała Wojciecha Jaruzelskiego, do głowy mi nie przyszło, że nadejdzie czas, kiedy będę jednym z najbliższych jego współpracowników. Sprawy wojska nie leżały w kręgu moich zainteresowań, a więc i jego szef nie był dla mnie osobą, z którą musiałbym utrzymywać bliskie kontakty. Ważniejsi byli dla mnie, redaktora naczelnego „Polityki”, cywilni członkowie kierownictwa PZPR, a zwłaszcza ci, którzy sprawowali kontrolę nad propagandą, środkami masowego przekazu, nauką i kulturą. Oczywiście, co nieco o generale wiedziałem. Znana była opinia, że po objęciu teki ministra obrony narodowej ostro zabrał się za porządki w wojsku, umocnił dyscyplinę, dbał o to, by koszarowe życie żołnierza nie było szare i monotonne, surowo zwalczał zbyt częste sięganie przez kadrę do kieliszka. Przykładał wielką wagę do szkolenia.
Pod jego dowództwem armia utrzymywała ścisłe związki z ludnością cywilną i uczestniczyła w wielu przedsięwzięciach gospodarczych. Znałem te opinie, ale tak naprawdę Wojciech Jaruzelski był dla mnie

osobą właściwie tajemniczą.

To wrażenie umacniały ciemne okulary, spoza których nie można było dostrzec jego oczu. Wtedy nie wiedziałem, że nie jest to ukrywanie ich wyrazu, ale skutek choroby. W tamtych latach Generał zapisał się w mojej pamięci jako człowiek o niezwykle silnej dyscyplinie wewnętrznej. Jako członek Biura Politycznego podczas plenarnych posiedzeń Komitetu Centralnego siedział za stołem prezydialnym nieruchomo przez kilka godzin, podczas gdy inni przeglądali leżące przed nimi papiery, coś czytali, szeptali do ucha sąsiadowi, wiercili się itp.
Pierwszej korekty w moim spojrzeniu na niego dokonał on sam. Było to w listopadzie 1980 r. Wówczas zaniosłem mu maszynopis mojej książki pt. „Rzeczpospolita na progu lat osiemdziesiątych”. Książka, która ukazała się w PiW-ie w połowie 1981 r., była krytycznym obrachunkiem z polityką ekipy Edwarda Gierka, z którą od połowy lat 70. zaczynałem brać rozbrat. W drugiej warstwie książki udowadniałem, że „socjalizm polski potrzebuje reform mądrych, przemyślanych i konsekwentnie wcielanych w życie” i że „nakazem chwili staje się dostosowanie naszego systemu politycznego do nowych sytuacji społecznych i ekonomicznych”. Piszę o Jaruzelskim, a nie o sobie, ale przypominam swoje dziełko, ponieważ jest dobrą okazją do wskazania na jedną z ważnych cech jego charakteru. Już tydzień po otrzymaniu maszynopisu poprosił mnie do siedziby Ministerstwa Obrony Narodowej i przekazał mi swoje uwagi, bynajmniej nie banalne (inni, z wyjątkiem prof. prof. Jana Szczepańskiego i Jerzego Wiatra oraz Wiesława Górnickiego, albo po kilkunastu tygodniach coś tam bąknęli, albo w ogóle nie zareagowali choćby jednym słowem). Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Generał każdy otrzymany tekst, który wzbudzi jego zainteresowanie,

czyta bardzo uważnie;

powiedziałbym, że wręcz studiuje. Swoje uwagi o książce zakończył stwierdzeniem: „Okazuje się, że wy, redaktorze, widzieliście więcej spraw i ostrzej aniżeli my”. My – to znaczy członkowie kierownictwa. Nie tylko ujął mnie tym, ale zaskoczył. Chociaż… powinienem był już wiedzieć, że mam przed sobą człowieka, którego stać na mówienie o swojej odpowiedzialności za kryzys, jaki pod koniec lat 70. ogarnął Polskę, i to wprost, otwarcie, bez kluczenia. W trudnych latach 80. oraz po przełomie 1989 r. Jaruzelski niejednokrotnie mówił o swoich błędnych ocenach. Miał odwagę przyznać publicznie, że niesłusznie uważał Jacka Kuronia i Adama Michnika za czarne charaktery, że się mylił.
Jego poczucie odpowiedzialności, godność i honor oficera, bo Jaruzelski to żołnierz z krwi i kości, nie zostawia mu miejsca na postawę: to nie ja, to kolega, to siła wyższa, to obiektywne warunki, zawiedli mnie moi współpracownicy itp. W trwającym sporze o celowość wprowadzenia stanu wojennego Jaruzelski nie uzasadnia tej decyzji, stawiając na pierwszym miejscu groźbę interwencji radzieckiej. Za główną przyczynę uważa zagrożenia wewnętrzne, upadek gospodarki, postępującą anarchię, rozpad struktur państwowych, uzasadniony strach przed skutkami wzrostu sił radykalnych i dopiero po podaniu przykładów, świadczących o staczaniu się państwa polskiego w przepaść, mówi o groźbie interwencji. Krytyków stanu wojennego nie stara się przekonać, ujawniając

głęboko ukryte lęki.

Ja je znam, choć prawdopodobnie nie wszystkie. Na kilka dni przed wyborem mnie na wicepremiera (11 lutego 1981 r.) Generał powiedział mi: „Naszą historyczną misją jest niedopuszczenie do interwencji radzieckiej”. 6 czerwca tegoż roku odnotowałem w swoim „Dzienniku”: „Nadal siedzi tu Kulikow. Według WJ, Rosjanie przeszli już do etapu przygotowania inwazji, teraz szukają tylko pretekstu”. Dzień później zapisałem rozmowę z Jaruzelskim: „Teraz, gdy już wiem, że niebezpieczeństwo jest całkiem realne, to odzyskałem spokój”. I wreszcie pewnego listopadowego wieczora, gdy udałem się do niego w jakiejś sprawie, usłyszałem: „Mietku, kiedy tu wejdą, to obaj wiemy, co ze sobą zrobić. Ty jesteś oficerem rezerwy, ja służby czynnej…”. Wiedziałem, co miał na myśli. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na sięgnięcie po pistolet, ale Jaruzelskiego zapewne tak. Wiedziałem, że w oczach Kulikowa i innych byliśmy mięczakami gorszymi od Dubczeka, którzy nie walczą z „kontrrewolucją”. Jaruzelski coraz trudniej znosił wizyty ambasadora ZSRR, Aristowa. Po jednej z nich powiedział do mnie: „Już tego nie wytrzymuję”.
Ci spośród historyków najnowszych dziejów Polski, którzy lekceważą zewnętrzne i wewnętrzne zagrożenie, nie wnikają w przeżycia Generała, lekceważą jego lęki, po które niechętnie sięga w obronie swoich racji, a które – mimo upływu lat – podziela wielu Polaków. Różnica między nim a nimi polega na tym, że oni nie zaznali zesłania na Syberię ani nie mieli do czynienia z zarozumiałymi kremlowskimi starcami. Godne odnotowania jest to, że choć zapewne wie, że nie jest w stanie przeciwstawić się całej plejadzie historyków głoszących swoją prawdę, nie kapituluje. Prawda jednego, dwóch, a nawet więcej profesorów to za mało. Z nieprawdopodobnym uporem wydobywa na światło dzienne liczne fakty, skrzętnie przez nich pomijane, prostuje, upublicznia wcale nie swoją prawdę, lecz tę, która powinna być znana kolejnym pokoleniom. Podziwiam jego upór. Zważmy, że w tej pracy nie wybiela siebie. Ileż to już razy

brał na siebie winę

i kajał się, przepraszając pokrzywdzonych? Nie ma łatwego życia, bo całe zastępy gnomów, po których w historii ślad nie zostanie, szydzą z niego, z pozycji jamnika starają się go gryźć po kostkach. Choć zdarzają się i większe okazy. Niedawno w publicznej telewizji jakiś dziennikarzyna obwieścił wielomilionowej publiczności, że było trzech dyktatorów – Pinochet, Jaruzelski i Saddam Husajn. „Dwaj pierwsi – dodał ów znawca historii – uniknęli kary”. Parszywe.
Nie jest łatwo Generałowi znosić upokorzenia, których doznaje. Nie w dążeniu do prawdy prokurator posadził go na ławie oskarżonych. Takie było polityczne zamówienie – niech wreszcie znajdzie się ktoś winny dramatu, do jakiego doszło na polskim Wybrzeżu w grudniu 1970 r., mimo że główne osoby odpowiedzialne za te ofiary już od dawna nie żyją. Generał Jaruzelski nie jest tchórzem, surowo osądza również siebie i epokę, w której stało się możliwe to, co nie powinno się stać, ale czy to pierwszy przypadek w historii, gdy nie tylko jednostka, lecz i całe zbiorowości stają się ofiarami sytuacji, której bynajmniej nie chciały, ani nawet nie oczekiwały? Czy uwielbiany przez Polaków Józef Piłsudski, dokonując w maju 1926 r. zbrojnego zamachu stanu przeciwko legalnej konstytucyjnej władzy, chciał śmierci 240 żołnierzy (zginęło ich więcej niż Amerykanów w wojnie przeciwko Irakowi!) i 160 cywilów? Daleki jestem od

porównań roku 1926 z 1970,

ale sądzę, że uzasadnione jest przypomnienie rozkazu wydanego 22 maja 1926 r., dotyczącego wydarzeń majowych: „Gdy bracia żywią miłość ku sobie, wiąże się węzeł między nimi, mocniejszy nad inne węzły ludzkie. Gdy bracia się waśnią i węzeł pęka, waśń ich również silniejsza jest nad inne. To prawo życia ludzkiego. Daliśmy mu wyraz przed paru dniami, gdy w stolicy stoczyliśmy między sobą kilkudniowe walki. W jedną ziemię wsiąkła krew nasza, ziemię jednym i drugim drogą, przez obie strony jednakowo umiłowaną…”. Takie piękne słowa wyrastające z dążenia do pojednania padły prawie 80 lat temu. Dziś, w daleko mniej dramatycznych sprawach, o pojednaniu nie ma mowy. Dziś człowieka, bez którego nie byłoby Okrągłego Stołu – wydarzenia niezwykłego w historii współczesnej Polski – trzeba wdeptać w ziemię, postawić przed sądem, który ma zastąpić Sąd Historii. Może chce się go ukarać za to, że bez wahań przyjął rezultaty czerwcowych wyborów 1989 r., co otworzyło drogę do pokojowego przejęcia władzy przez ówczesną opozycję. Nie musiała o władzę walczyć na barykadach, co obrodziłoby legendami o bohaterskiej walce z komuną, a także zastępem bohaterów, akademiami ku czci itd. Nic z tego. Władza totalitarna, „komunistyczna”, nie polska, ale „polskojęzyczna armia”, wywiesiła białą flagę. Czy musiała? Niekoniecznie. Można było skrzyknąć chętnych do obrony zagrożonego socjalizmu i… posad. Zarówno generał Jaruzelski, jak i jego najbliżsi generałowie – Kiszczak, Siwicki, Jasiński – dalecy byli od takiej myśli, podobnie jak członkowie ówczesnego kierownictwa.
Stałem przy Jaruzelskim w chwilach dla niego bardzo trudnych. Było ich niemało: od nadziei, że uda się osiągnąć trwałe porozumienie z nową społeczną siłą, do rozczarowania; od stanu wojennego do Okrągłego Stołu;

od przegranych wyborów

czerwcowych do dziś. Prawie dziesięć lat wspólnej pracy i losów, tysiące dni i tysiące rozmów, setki posiedzeń Rady Ministrów, Biura Politycznego itd. to wystarczająca podstawa poznania człowieka, z którym spotykałem się przez te wszystkie lata niemal każdego dnia. To, co zawsze ceniłem w Jaruzelskim jako szefie, to nienarzucanie z góry swej woli. Umiał słuchać swego rozmówcy i zanim podjął decyzję, ważył swoje i przedstawione mu racje. Czy były takie chwile, kiedy „zrzucał” mundur? Bez wątpienia tak, choć powiedziałbym, że niechętnie się otwierał, porzucając zauważaną nie tylko przeze mnie żołnierską sztywność. Na początku współpracy z nim „cywilbandy” (mam na myśli jowialnego Stanisława Cioska i Jerzego Urbana, a także siebie) Generał onieśmielał nas. Z czasem jednak to skrępowanie mijało i byliśmy sobą, co Czterogwiazdkowy – jak go nazywaliśmy – przyjmował bez mrugnięcia okiem. Chyba się nie pomylę, stwierdzając, że w pierwszych miesiącach, a może i latach, musiał pokonać barierę psychologiczną, oddzielającą dowodzącego wojskiem od sposobu bycia cywilów. W wojsku rozkaz jest rzeczą świętą, w bractwie urzędniczym każde zarządzenie przełożonego może być – i jest – komentowane, krytykowane, a nieraz i poprawiane według własnego uznania.
Gdy dziś wracam do trudnych, nieraz bardzo dramatycznych sytuacji przeżywanych wspólnie z Jaruzelskim, to dochodzę do wniosku, że przez całe niemal dziesięciolecie musiał stawiać czoła wyzwaniom, przed którymi nie stał żaden z jego poprzedników.

Był osaczony

w tym samym czasie przez różne siły i niebezpieczeństwa. A więc beton partyjny („dobrzy towarzysze”, jak ich nazywano na Kremlu), którego czołowi przedstawiciele wprawdzie nie wytupali go, tak jak mnie na jednym z plenarnych posiedzeń KC w 1981 r., ale mieli niemało możliwości sypania piachu w tryby polityki realizowanej przez Generała. Na drugim biegunie usadowili się radykałowie z „Solidarności”, którzy rwali cienką nić porozumienia z Lechem Wałęsą. Trzeci front, równie trudny i niebezpieczny, to postępująca rujnacja gospodarki. I wreszcie czwarty – wisząca nad jego głową realna groźba interwencji militarnej; że wyszedł z tych opresji bez zawału, zakrawa na cud.
Obawiam się, że do końca swoich dni nie zazna spokoju, ale chcę też wierzyć, że będzie bronił swoich racji i że nadejdzie taki czas, w którym jego zasługi w uchronieniu Polski przed rozlewem krwi i „bratnią pomocą” zostaną uznane za wartość największą.
W 1983 r. otrzymałem list od przyjaciela, wybitnego polskiego dyrygenta światowej sławy, całe życie bezpartyjnego, który m.in. pisał: „Powiedz generałowi, że piedestał pod pomnik już sobie zbudował, ale naród postawi go na nim za kilkadziesiąt lat”.

 

Wydanie: 2003, 27/2003

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy