Gerontokracja doi Amerykę

Gerontokracja doi Amerykę

Dlaczego Amerykanie widzą w swoim prezydencie głównie starca gubiącego wątek?

Korespondencja z USA

Niecałe półtora roku po objęciu prezydentury Joe Biden osiągnął to, co nie udało się żadnemu prezydentowi od co najmniej półwiecza – wywiązał się z większości obietnic wyborczych. Dlaczego więc Amerykanie widzą w nim przede wszystkim starca gubiącego słowa?

Pierwszy poniedziałek września Amerykanie świętują jako Dzień Pracy i najchętniej spędzają go w ogródkach na grillowaniu i spotkaniach towarzyskich. Dla Białego Domu to moment podsumowań pierwszej połowy roku, nim Kongres wróci do pracy po letniej przerwie. Tegoroczne orędzie do narodu Biden wygłosił 1 września ze sceny w Independence Hall w Filadelfii – miejscu, gdzie zrodziła się zarówno Deklaracja niepodległości Stanów Zjednoczonych, jak i konstytucja. Jeśli ktoś spodziewał się zobaczyć, jak „Sleepy Joe” (Niemrawy Joe) przysypia nad mikrofonem, mocno się zdziwił. Biden prezentował się niczym rewolucjonista na barykadzie, który potrafi atakować, nie przebierając w słowach. Jak wtedy, gdy nazwał elektorat MAGA (od hasła Trumpa Make America Great Again – przyp. red.) ekstremistami i przestrzegł, że zagraża on demokracji oraz fundamentom amerykańskiej republiki. A także wtedy, gdy przypomniał wrogom politycznym, co udało mu się osiągnąć, i to mimo zerowej kooperacji ze strony republikanów oraz turbulencji ściąganych na gospodarkę przez pandemię i wojnę w Ukrainie.

Nawet gdyby od tej chwili nie kiwnął już palcem, i tak przejdzie do historii jako prezydent, który pierwszy raz od dziesięcioleci zaangażował się w słuszną wojnę, wygrał z Wielką Farmacją bój o federalną kontrolę cen leków dla seniorów i wyłożył znaczące kwoty na wojnę z globalnym ociepleniem.

Takiego lidera Ameryka potrzebuje jak tlenu. Zbliżając się do 250. rocznicy istnienia, jest dziś nie tylko skłócona i spolaryzowana, ale i niepewna swojej tożsamości oraz przyszłości, jakiej chce dla siebie. Jeśli opierać się na ostatnich orzeczeniach Sądu Najwyższego, ma być narodem absolutystycznych proliferów i strzelców, którym wolno nosić przy sobie ukrytą broń nawet w szkole i kościele. Niegasnąca gwiazda Trumpa każe podejrzewać, że to również naród tak uzależniony od hollywoodzkich wizji świata, że woli wymienić „nudną” rzeczywistość na teorie spiskowe, byle tylko był dobry show. Badanie opinii publicznej pokazuje zaś naród, który w większości popiera prawo do aborcji (67%, Pew Research 2022) i małżeństw jednopłciowych (64%, CBS News/YouGov 2021) oraz nałożenie ograniczeń w dostępie do broni (71%, AP/University of Chicago 2022).

A jednak Biden nie wzbudza w Amerykanach ani entuzjazmu, ani nawet zainteresowania tym, co robi. Ponad pół roku od przegłosowania historycznej, opiewającej na ponad 700 mld dol. ustawy o inwestycjach w sypiącą się infrastrukturę tylko 24% Amerykanów wie, że taka ustawa w ogóle weszła w życie. Rośnie za to liczba deklarujących, że bez względu na to, co jeszcze Biden osiągnie, nie uzyska ich poparcia. Dlaczego?

Niewesołe jest życie staruszka

Zacznijmy od pytania, kiedy zaczął się jego „problem” z anemicznymi notowaniami. Niestety, już w trakcie kampanii wyborczej. Większość Amerykanów, w tym jego własna baza, od początku bowiem widziała w nim nie zapowiedź odmienionej przyszłości, ale wyłącznie hamulec bezpieczeństwa, który powstrzyma kraj przed dalszą radykalizacją i destabilizacją, które zaczęły się rozprzestrzeniać pod rządami Trumpa. Stonowany instytucjonalista z niemal półwiecznym doświadczeniem pracy w rządzie (w Kongresie od 1970 r.), w tym ośmioletnią kadencją w samym Białym Domu jako wiceprezydent za Baracka Obamy, nadawał się do tej roli o wiele lepiej niż ciskający z oczu pioruny „socjalistycznej rewolucji” Bernie Sanders czy nienawidząca bogaczy Elizabeth Warren.

Sęk w tym, że to, co było jego atutem: spokój i optymizm, szybko zamieniło się w największe wady, zwłaszcza gdy do ich obróbki wzięli się spece od kampanii negatywnych. Zgrabnie połączone z kilkoma potknięciami w czasie marszu prezydenta po schodach i przejęzyczeniami podczas przemówień skonstruowały wizerunek „zdemenciałego staruszka”, który uśmiecha się beztrosko i na nic nie reaguje, bo jest po prostu nieświadomy, na jakim świecie żyje. W interpretacji republikanów, spopularyzowanej przez media, niestety po obu stronach – polityka niezdolnego stawić czoła jakimkolwiek problemom.

Pierwsze kilkanaście miesięcy prezydentury nie było dla Bidena łaskawe. Pandemia rozjeżdżała kraj walcami kolejnych wariantów koronawirusa, wojsko amerykańskie wycofywało się z Afganistanu w atmosferze wstydu i skandalu, a negocjacje w kwestii ambitnych reform gospodarczych, na których Biden zbudował swoją kampanię, utknęły w martwym punkcie. I to wcale nie przez frondę republikanów, ale przez własną partię prezydenta. Od stycznia 2021 r. demokraci kontrolują przecież Kongres, teoretycznie więc powinni być w stanie przegłosować, co tylko im przyjdzie do głowy. Gdy po wybuchu wojny w Ukrainie inflacja sięgnęła progów nieoglądanych w Ameryce od ponad 40 lat, notowania Bidena poleciały w dół i zawisły na poziomie zaledwie 30% – najgorszy wynik w historii dla jakiegokolwiek prezydenta w drugim roku rządów.

Zła passa, można powiedzieć – i słusznie. Przytrafia się najlepszym, zwłaszcza w globalnej wiosce. Logika podpowiadałaby jednak, że o ile jest wola walki dająca zwycięstwo, przychodzi zasłużona rehabilitacja. A już na pewno można na nią liczyć w Ameryce, która ma krótką pamięć do porażek i bardzo długą do sukcesów. Prawda? Nieprawda.

Przekleństwo Niemrawego Joego

Od kilku miesięcy gwiazda Bidena świeci jaśniej niż kiedykolwiek. USA pozostają kluczowym partnerem Ukrainy w wojnie z Rosją. W połowie sierpnia Biden podpisał się pod kolejną „dziejową” ustawą – wartą niemal 740 mld dol. tarczą antyinflacyjną idącą na ratunek wszystkim kluczowym dla gospodarki sektorom, a także reformą systemu podatkowego (uderzy w korporacje i najbogatszych). W czerwcu Kongres przegłosował pierwszą od dekad ustawę federalną ograniczającą dostęp do broni. Jeśli dodamy do tego mobilizację demokratycznych wyborców po obaleniu przez Sąd Najwyższy prawa do aborcji, wygląda wręcz na to, że Biden może się stać pierwszym w historii współczesnej prezydentem, który w międzyprezydenckich midtermsach, wyborach uzupełniających, poprowadzi partię do zwycięstwa.

„Od powojnia mamy w USA żelazną zasadę, że partia prezydenta w pierwszych wyborach po prezydenckich traci lawinowo poparcie”, wyjaśnia Nate Silver, analityk w centrum sondażowym FiveThirtyEight. 12 sierpnia Silver opublikował jednak analizę pod znamiennym tytułem „Czy czekają nas wybory pod znakiem gwiazdki?” (od ang. asterisk, sygnalizującego wyjątek, odstępstwo od normy – przyp. red.), w której zadeklarował: „Partia prezydenta zwykle płaci cenę za spadek jego popularności, ale po obaleniu Roe versus Wade okoliczności się zmieniły i zwycięstwo demokratów w midtermsach jest całkowicie realne”. Peter Baker, prezydencki analityk i dziennikarz związany z „New York Timesem”, dodaje: „W Zachodnim Skrzydle (Gabinecie Owalnym – przyp. red.) i na Kapitolu na nowo odżyły aspiracje, by podążać śladami Franklina D. Roosevelta i Lyndona B. Johnsona”.

W odpowiedzi na powyższe Amerykanie poprawili nieco swoją opinię o „Niemrawym Joem”, ale przełom nie nastąpił. Co najwyżej można powiedzieć, że Biden z czarnej dziury wygrzebał się do poziomu studni. We wrześniowym sondaż grupy Reuters/Ipsos jego popularność oceniono na 40%. Znacząca poprawa nastąpiła jedynie w relacjach prezydenta z jego partią. Demokratyczni kandydaci, którzy woleli, by prezydent ich nie wspierał, bo może im to tylko zaszkodzić, zmienili zdanie i znów chętnie pozują z nim na wyborczych wiecach. Przycichły też apele demokratycznej wierchuszki, by nie wystawiać Bidena jako kandydata na prezydenta w 2024 r.

Jak gerontokrata z gerontokratą

Za anemicznymi reakcjami USA na prezydenturę Bidena stoi nie tyle on sam, ile po prostu starość całego amerykańskiego establishmentu. Starość uwierająca Amerykę tym bardziej, że Biden jest najstarszym prezydentem w historii (w listopadzie tego roku skończy 80 lat), a w kampanii mierzył się z Donaldem Trumpem, drugim najstarszym rezydentem Białego Domu. Trump zaczynał prezydenturę jako 70-latek. A to ledwie wierzchołek góry lodowej. Urzędujący obecnie Kongres (117.) także jest najleciwszy w historii. Średnia wieku w Izbie Reprezentantów to 58 lat, w Senacie – 63 lata. Zauważmy, że co trzeci senator już przekroczył siedemdziesiątkę, sześciu to 80-latkowie, a dwójka: demokratka Dianne Feinstein oraz republikanin Chuck Grassley, w przyszłym roku będzie świętować 90. urodziny.

I prawdziwa wisienka, czy raczej kłujący oset na tym torcie. Przywódcy Kongresu, Nancy Pelosi (liderka większości) oraz Mitch McConnell (lider mniejszości), to 80-latkowie. O ile Pelosi sygnalizuje, że zaczyna myśleć o emeryturze, o tyle ani McConnell, ani Feinstein i Grassley o niczym takim nie wspominają. Amerykańskie władze są tym samym najstarsze na świecie i nawet w krajach OECD, gdzie, jak w USA, ludzie żyją i pracują dziś dłużej, przywódcy są średnio o 25 lat młodsi od Bidena.

Tymczasem jako społeczeństwo Amerykanie pozostają na tle reszty wysokorozwiniętego świata najmłodsi. Średnia wieku mieszkańca w grupie OECD to ponad 40 lat, podczas gdy w USA – 27. Uprawnieni do głosowania poniżej 50. roku życia to w Ameryce aż 42% elektoratu. Poniżej 65. roku – 78%. Nie trzeba być socjologiem, by rozumieć, że między statystycznym zjadaczem chleba a sprawującym w jego imieniu rządy gerontokratą z Waszyngtonu istnieje przepaść pokoleniowa, której cechą jest i pewnie zawsze będzie brak wspólnego języka i celów. W tym przypadku zniechęceniu wyborców sprzyja narastające poczucie – jakże słuszne! – że gerontokraci strzegą interesu innych gerontokratów, a nie ludu pracującego. Problemy, jakimi Waszyngton od lat zajmuje się najchętniej (ulgi podatkowe i dalsza deregulacja sektora finansowego), tylko to potwierdzają.

Nie oczekujmy od Amerykanów, przewrażliwionych na punkcie poprawności politycznej, że przyznają się otwarcie do jakichkolwiek uprzedzeń na tle ageizmu. „Pete Buttigieg ma lat 40, ale w porównaniu z Sandersem i Warren to on wygląda jak zachowawczy 80-latek, podczas gdy tamta dwójka – jak młodzi duchem rebelianci”, przypomina Arwa Mahdawi, nowojorska bizneswoman i autorka książki „Strong Female Lead: Lessons from Women in Power”.

Wystarczy jednak zadać pewne pytania inaczej, a objawią się prawdziwe poglądy. Ośrodek sondażowy przy Meredith College w Karolinie Północnej zapytał studentów, czy w amerykańskiej konstytucji powinien się znaleźć zapis o maksymalnym wieku, w jakim obywatel może się ubiegać o stanowisko federalne (zapis o minimalnym wieku już tam jest). Pozytywnie odpowiedziało aż 75% respondentów. David McLennan, politolog i dyrektor tego ośrodka, wyjaśnił: „Nie wszyscy pamiętają, że najbardziej długowieczny senator w dotychczasowej historii USA, republikanin Strom Thurmond, zmarł jako stulatek. Ale większość pamięta, że pod koniec życia potrzebował kompleksowej pomocy, łącznie z zadawaniem pytań i udzielaniem odpowiedzi w czasie obrad w Kongresie. Rolę decydenta zaczął więc odgrywać jego główny asystent, osoba, na którą nikt nie głosował. Takie przypadki zagrażają integralności systemu demokratycznego i ludzie to rozumieją”.

Rządy pieniądza

Amerykanie nie lubią zmieniać swojej konstytucji (ostatnia poprawka wprowadzona została ponad 30 lat temu!), a problem nadreprezentacji gerontokratów można by skorygować w prosty sposób. Głosując na młodszych! Tylko czy to możliwe?

Fakty nie napawają optymizmem, a żeby jeszcze bardziej popsuć wszystkim humor, chodzi o pieniądze. Młodych Amerykanów na uprawianie polityki nie stać. Dlaczego? Bo finansowanie kampanii to prywatna sprawa kandydatów – kłopotliwa scheda po ojcach założycielach, którzy, kładąc podwaliny amerykańskiej państwowości, nie widzieli potrzeby publicznego finansowania politycznych aspiracji. Pierwsi prezydenci, od Waszyngtona po Johna Adamsa, opłacali wybory z własnej kieszeni. Dopiero w latach 30. XIX w. Andrew Jackson wprowadził model politycznego fundraisingu. Obecnie koszty kampanii są astronomiczne i wciąż rosną. Wybory w 2020 r. kosztowały 14,4 mld dol., niemal dwa razy tyle, ile wybory z 2016 r. Wybory uzupełniające z 2018 r. szokowały rachunkiem w wysokości 5,7 mld dol., a wiadomo, że w tym roku będzie to co najmniej 9,7 mld dol. O sukcesie kandydata decyduje więc nie tyle jego wizja polityczna, ile rozległość znajomości wśród korporacyjnych darczyńców oraz katalog osiągnięć i „dealów” z przeszłości, który posłuży sponsorom jako gwarancja, że ich interesy zostaną uwzględnione w pracach legislacyjnych. Taki „system” faworyzuje osoby z długoletnim stażem pracy i bagażem zawodowych oraz politycznych doświadczeń – innymi słowy gerontokratów. A jeszcze dokładniej: bogatych gerontokratów.

„Nadreprezentacja we władzach ludzi starych ma bezpośredni związek z dominacją ich wpływów w życiu publicznym. Osoby w wieku powyżej 55 lat to mniej niż jedna trzecia naszego społeczeństwa, ale to one kontrolują ponad dwie trzecie narodowego majątku, najwyższa tego typu koncentracja bogactwa w historii Ameryki”, wyjaśnia Derek Thompson z magazynu „The Atlantic” w artykule „Dlaczego Ameryką rządzą tacy starcy?” (5 marca 2020 r.).

Ani on, ani żaden inny ekspert czy analityk nie potrafi zaoferować Amerykanom dobrego rozwiązania problemu. Myśl, by w imię wyrównywania szans wyprowadzić z polityki prywatne pieniądze na rzecz finansowania publicznego jest po tej stronie oceanu równie bluźniercza co podpalenie flagi. W tej chwili to wciąż za dużo i za radykalnie nawet dla milenialsów i zoomerów. Czy wciąż będzie nie do przyjęcia, gdy średnia wieku w Białym Domu i w Kongresie podniesie się do dziewięćdziesiątki – o tym być może jeszcze się przekonamy. Choć lepiej nie.

Fot. White House

Wydanie: 2022, 39/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy