Ginekolog – pan i władca

Ginekolog – pan i władca

Sąd lekarski nie ukarał ordynatora, który odmówił aborcji zgodnej z prawem

Bożena Kleczkowska przed kilkoma dniami wreszcie otrzymała wyrok sądu lekarskiego. Nie jest usatysfakcjonowana, będzie się odwoływać. Liczy także na proces cywilny, w którym od ordynatora i dyrektora szpitala domaga się 200 tys. zł odszkodowania. Pieniądze przeznaczy na rozwój badań prenatalnych. Ale na razie sąd kazał jej ustalić domowe adresy pozwanych. W dobie ochrony danych osobowych ma z tym kłopot.
Cała sprawa zaczęła się dwa lata temu, w przedpokoju jej ursynowskiego mieszkania. W drodze do telefonu minęła rozstawione na komodzie promienne zdjęcia ślubne. Potem myślała już tylko o tym, żeby nie upaść.
Dzwonił prof. Jacek Zaremba, kierownik warszawskiego Zakładu Genetyki Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Zła diagnoza. Płód jest dotknięty zespołem Downa.
Bożena Kleczkowska, czterdziestoparolatka, po kilku nieudanych próbach zapłodnienia in vitro i po rezygnacji z następnych wreszcie niespodziewanie była w ciąży. Zabiegana, zapracowana (uczy języków), teraz całe życie powoli przestawiała ku wyczekiwanemu dziecku. Udało się. Kiedy dzieci jej koleżanek pójdą do liceum, ona wyjdzie z wózkiem. Późna ciąża była cudowna, ale niosła też zagrożenia i dlatego pani Bożena zrobiła badania prenatalne. Dwa tygodnie później prof. Zaremba przekazał fatalny wynik.
Po telefonie od profesora natychmiast zadzwoniła do męża i razem pojechali do Zakładu Genetyki. Płakała, pytała Boga, „dlaczego to ją spotkało”, a profesora, czy nie może być pomyłki.

Mnożenie zaświadczeń

Małżeństwo Kleczkowskich nie miało wątpliwości – nie byli w stanie, nie chcieli, nie mogli zmierzyć się z taką sytuacją. – Macierzyństwo stało się dla mnie tym, czym było przez lata. Tylko marzeniem – mówi Bożena. Podjęła decyzję o przerwaniu ciąży i chciała jak najszybciej ją zrealizować.
Z punktu widzenia przepisów, sprawa była prosta. Zgodnie z tzw. ustawą antyaborcyjną miała prawo do zabiegu w państwowym szpitalu. – Tego artykułu nie można interpretować inaczej – tłumaczy prof. Zaremba. – Zespół Downa należy do ciężkich uszkodzeń płodu. I kobieta może wybrać.
Prof. Zaremba kierował pacjentki, które znalazły się w takiej sytuacji, do kliniki przy ul. Karowej. Wiedział, że tam zabieg zostanie przeprowadzony szybko i bezpiecznie. I gdyby Bożena Kleczkowska nie uparła się, że woli szpital przy Inflanckiej, bo tyle dobrego o nim słyszała, teraz nie siedziałaby nad stosem pism, zażaleń i pozwów.
Następne dni pamięta jako koszmarną przepychankę. Ordynator oddziału ginekologicznego z Inflanckiej, Marek Ch., obejrzał skierowanie, jakby to był jakiś świstek. Kazał przynieść kolejną zgodę, tym razem od konsultanta regionalnego. Prof. Stanisław Radowicki, ówczesny konsultant, zdziwił się, że ma dublować opinię prof. Zaremby, ale pisemko wystawił. Pani Bożena wraca na Inflancką, gdzie ordynator stwierdza, że zgodzić się musi jeszcze konsultant krajowy i dodatkowy genetyk. Kobieta odpowiada, że to absurd, ale jeżeli dr Ch. się upiera, może wezwać specjalistów ze swego szpitala, a nie kazać szukać ich na mieście.

Podejrzane badania

I wtedy ordynator zmienia front. Stwierdza, że dzieci z zespołem Downa mogą żyć długo i szczęśliwie, więc tak naprawdę zbieranie dokumentów nie ma sensu, bo żaden szpital nie wykona aborcji. – Przyszłam załamana, ale zdeterminowana – wspomina Bożena Kleczkowska. – Nie miałam ochoty słuchać złotych myśli robiących ze mnie przestępcę.
Tymczasem ustanowione przez dr Ch. wybiórcze prawo już działało. Dziś Bożena Kleczkowska nazywa to segregacją życia. Z jej sali na zabieg zabrano kobietę, której płód miał wodogłowie. W tej sprawie dr Ch. był pełen zrozumienia, pani Bożena nadal czekała.
Poza nią toczyły się dyskusje. Ordynator porozumiał się telefonicznie z konsultantem krajowym, prof. Bogdanem Chazanem. – Lekarze bez rozmowy ze mną próbowali decydować o moim życiu – komentuje pani Bożena. – I zdecydowali, że żadnego zabiegu nie będzie.
W międzyczasie w szpitalu rozgrywają się jeszcze sceny korytarzowe. Zaniepokojony psychicznym stanem córki przychodzi ojciec pani Bożeny. – Ordynator nawrzeszczał na mnie, że nie ma obowiązku udzielać mi informacji – wspomina starszy pan, który tylko do momentu zawału sądził, że poradził sobie z atakiem lekarza.
Trzeciego dnia Bożenę Kleczkowską wypisano. Szpital wystawił jej zaświadczenie, w którym ani słowem nie wspomniano o nieprawidłowej ciąży, za to zapewniano, że stan ogólny jest dobry, a leczyć się powinna ambulatoryjnie.
Ale stan fizyczny i psychiczny nie był dobry. Prof. Jacek Zaremba ze zdumieniem wysłuchał opowieści kobiety. Natychmiast wypisał następne skierowanie, tym razem do sprawdzonego w przestrzeganiu prawa szpitala przy ul. Karowej. Zabieg wykonano natychmiast.
– To nie jest odosobniony przypadek – zapewnia Wanda Nowicka, przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Do organizacji zgłaszały się już kobiety wyrzucone ze szpitala, gdzie przyszły na legalny zabieg. Wiele musiało wcześniej błagać o skierowanie na badania prenatalne. Próbowano im odmówić, „żeby nie zabiły dzidziusia”. Lekarze nie chcą też wykonywać zabiegu, gdy zagrożone jest życie kobiety. Możliwość utraty wzroku, słabe serce, nowotwór – właściwie nie było dramatu, którego ginekolodzy nie próbowaliby zlekceważyć. Niektórzy bez ogródek zapraszali na płatny zabieg, po godzinach pracy. W kilku prowincjonalnych przypadkach decyzję o aborcji tak długo przeciągano, aż było na nią za późno. Jednak tym kobietom, które szybko zgłosiły się do federacji, udało się załatwić szpital przestrzegający prawa. Każda z ulgą przyjmowała koniec koszmaru. Chciała zapomnieć.
Bożena Kleczkowska nie ma złudzeń – pamiętać będzie zawsze, więc może przy okazji zrobi coś dla sprawiedliwości – żeby inne kobiety nie musiały przeżywać wmawiania im, że chcą popełnić przestępstwo.
– Ta sprawa zwraca także uwagę na złą sytuację badań prenatalnych w Polsce – mówi prof. Zaremba. – Dawniej, poza innymi wskazaniami do przeprowadzenia badania, jako granicę wieku przyjmowaliśmy 35 lat. Teraz obowiązuje wyższa – 37 lat. Możliwości są niewielkie, badania wykonuje dziewięć zakładów genetyki. Rocznie jest ich około 2,5 tys., tylko w moim instytucie około tysiąca. Ciągłe są kłopoty z finansowaniem procedury. Koszt wynosi około 1,2-1,4 tys. zł, tymczasem NFZ proponuje dziś kilkaset złotych. A do tego zdarza się taka zdumiewająca nieznajomość prawa i zasad medycyny. Zespół Downa wszędzie uznawany jest za uszkodzenie płodu, przy którym kobieta ma prawo podjąć decyzję – aborcja czy ciąża.

Tasiemcowe procesy

Kiedy tylko doszła do siebie, zaczęła pisać skargi. Poszła do sądu lekarskiego i cywilnego. Jedyną osobą, która odpowiedziała szybko i życzliwie, była Katarzyna Piekarska z SLD. Posłanka wystąpiła w tej sprawie z interpelacją do Ministerstwa Zdrowia. Z gmachu przy Miodowej otrzymała dziwaczną odpowiedź, że ciąża nie zagrażała życiu kobiety, więc lekarz miał prawo odmówić zabiegu. Wygląda na to, że nawet urzędnicy resortu zdrowia nie znają prawa.
Pisanie skarg wywołuje najdziwniejsze odpowiedzi. Andrzej Malanowski z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich otrzymał od dyrektora szpitala przy Inflanckiej interpretację, że to, co przyniosła kobieta, było informacją, a nie skierowaniem do szpitala. Za to urzędnicy Kancelarii Prezydenta po opinię zwrócili się do prof. Chazana. W związku z tym w ich odpowiedzi znowu znalazło się pouczenie o wyjątkowym szczęściu posiadania dziecka z zespołem Downa, a także nieprawdziwa informacja, że na aborcję muszą wyrazić zgodę dwaj specjaliści.
Z kolei prokuratura rejonowa nie chciała wszcząć postępowania „wobec braku ustawowych znamion czynu zabronionego”. Innego zdania był dopiero sąd rejonowy, gdzie trafiło kolejne odwołanie Kleczkowskiej. Uchylił postanowienie i sprawę skierował do ponownego rozpatrzenia. W uzasadnieniu sądu czytamy: „Już sama karta informacyjna była wystarczającym dokumentem do przeprowadzenia zabiegu. Aby inaczej zinterpretować ten dokument, trzeba być albo osobą z deficytem intelektualnym, a o to trudno podejrzewać ordynatora, albo działać w złej wierze”. Sędzia Tomasz G. Calkiewicz przypomniał też, że lekarz jest funkcjonariuszem publicznym. Musi kierować się prawem, nie światopoglądem.
Po długich korowodach sprawa została też skierowana do Okręgowego Sądu Lekarskiego. – Dobrze, że pani Kleczkowska ma tyle siły i odwagi – komentuje prof. Zaremba. – Walczy nie tylko o swoje prawa, ale także o prawa i godność innych kobiet. Na Zachodzie takie praktyki jak te, które zdarzyły się na Inflanckiej, byłyby nie do pomyślenia. Lekarz popełniający przestępstwo nie wypłaciłby się do końca życia.
Tymczasem w polskim orzecznictwie sądów lekarskich są możliwe najdziwniejsze interpretacje. Otóż sąd lekarski w piśmie, które pani Bożena właśnie odebrała, zawiadamia, że w dokumentach szpitalnych nie ma śladu informacji, iż pacjentka chciała przerwać ciążę i że spotkała się z odmową. Z tego powodu sąd w ogóle nie rozważał kwestii ukarania lekarza za niewyrażenie zgody na legalną aborcję.
Ginekolog dostał upomnienie za źle prowadzoną dokumentację szpitalną. I tyle. Wyjaśniono, że wcale nie musi znać obowiązującego prawa. Od tego jest radca prawny szpitala. Ta nieznajomość nawet działa na jego korzyść. Wszystko, także odmowa aborcji, wynikało z dobrych intencji.
Prof. Eleonora Zielińska, ekspert prawa karnego, bardzo dobrze pamięta sprawę Kleczkowskiej. – Byłam zdumiona – wspomina – gdy nastąpiła taka wolta w interpretacji winy. Właściwie cała moja opinia prawna była wtedy nie na temat. Przygotowałam ją w sprawie odmowy legalnej aborcji, a więc naruszenia prawa i praw pacjenta. Tymczasem sąd zadecydował, że zajmie się tylko bałaganem na biurku ordynatora.
Sama Bożena Kleczkowska ma świadomość, że przed sądem, także lekarskim, nie jest miło. Ale samotność walczącego pacjenta była dla niej zaskakująca. Ordynator zgromadził asy. Pochlebną opinię wystawił mu Lech Falandysz, na sali pojawił się prof. Chazan. Pytano ją o dokładną godzinę stawienia się w szpitalu, godzinę wyjścia po dodatkowe dokumenty, a także gdzie jeszcze składała skargi. Wytłumaczono, że „jest przesłuchana w charakterze świadka w sprawie swojej skargi”. Wcześniej były propozycje ugody, wszystko po to, żeby nie szarpać szacownego ordynatora. Przyznaje, że gdyby padło słowo „przepraszam”, może by się wycofała.
Gdy skończyła zeznawać, kazano jej wyjść. Prof. Bogdan Chazan pozostał na sali aż do końca rozprawy.
Bożena Kleczkowska pisze odwołanie, dr Marek Ch. nie jest już ordynatorem. Przeszedł na emeryturę, ma prywatny gabinet na Pradze-Południe, agresję wzbudza w nim każdy, kto pyta go o „sprawę Kleczkowskiej”. Nie godzi się na spotkanie i przedstawienie swoich racji. Grozi sądem, zapewnia, że działał zgodnie z prawem, a dziennikarzy odsyła do opisywania ciekawszych tematów, na przykład strajku taksówkarzy.
Marek Ch. podkreśla, że przez całe życie pacjentki wyłącznie mu dziękowały. Dziś, jak mówi, marzy tylko o świętym spokoju.
Może być pewny, że przynajmniej sąd lekarski ten spokój mu zagwarantuje.

 

Wydanie: 2003, 49/2003

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. 10volt
    10volt 24 października, 2015, 11:59

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy