Głęboki kryzys kapitalizmu

Głęboki kryzys kapitalizmu

Świat Zachodu utracił zdolność myślenia strategicznego


Prof. dr hab. Elżbieta Mączyńska – profesor nauk ekonomicznych, związana ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie. Członkini Prezydium Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus”, Komitetu Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk. Prezes honorowy Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.


Zwykli obywatele kupują dziś paliwo po rekordowych cenach, rządy na całym świecie nie wiedzą, jak sobie poradzić z inflacją, a z miejsc uboższych niż nasz zachodni świat płyną już doniesienia o zamieszkach głodowych. Ten kryzys, który obserwujemy, został wywołany przez pandemię i wojnę, czy też pandemia i wojna tylko ujawniły zagrożenia już obecne w systemie, a tak wielkie przesilenie było jedynie kwestią czasu?
– Niestety, „pracowaliśmy” na te ekstremalne zjawiska przez ostatnie dekady. Pandemia i wojna to szkło powiększające, które zwraca uwagę na najniebezpieczniejsze konsekwencje, ale ten kryzys jest systemowy. My zaś widzimy teraz, jak materializują się zagrożenia, które stworzyliśmy w ramach niekontrolowanej globalizacji i wolnego rynku wyjętego spod rygorów i zasad.

Co więcej, obserwujemy kryzysową multiplikację, multikryzys (historyk ekonomii Adam Tooze mówi np. o polikryzysie), negatywną synergię tych niebezpiecznych zjawisk – jedno pociąga za sobą drugie. My od lat w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym o tym wszystkim mówiliśmy…

O tym wszystkim, czyli o czym?
– Na przykład o tym, że wolny rynek nie jest idealnym mechanizmem przywracania równowagi! Ostatnio w Polsce na zaproszenie młodego środowiska Polskiej Sieci Ekonomii gościł bardzo ciekawy australijski ekonomista Steve Keen, który przekonuje, że kapitalizm nigdy nie dążył do równowagi w świecie, do „idealnego ekwilibrium”. Bo przecież w rzeczywistości chodzi w kapitalizmie o coś przeciwnego! Uczestnicy kapitalistycznej gry rynkowej walczą o dominację, a nie o równowagę. W ramach rozwoju systemu silni stają się coraz silniejsi. Keen mówi, że świat jest z natury niezrównoważony i pełen chaosu, a kapitalizm, im bardziej skomplikowany się staje, tym więcej tworzy kryzysów. Ale my to wiemy przecież od dawna! Podobnie jak to, że wolny rynek ma w sobie mechanizm samodestrukcji, a preferując najsilniejszych, w końcu nie tworzy idealnej wolnej konkurencji, ale prowadzi do powstawania monopoli i oligopoli. Kiedyś dotyczyły one przemysłu, a dziś także informacji cyfrowej i sztucznej inteligencji. Co dokładnie widać na przykładzie grupy GAFAM – od nazw wielkich koncernów technologicznych Google, Amazon, Facebook, Apple i Microsoft – o których i pan tyle pisze.

Inne zaś koncepcje, konkurencyjne wobec neoliberalnej globalizacji, takie jak ordoliberalizm, były w ostatnich dekadach odrzucane. W imię czego? Nieskrępowanej konkurencji, deregulacji i odbierania państwu możliwości wpływu na gospodarkę. Domagano się, by państwo odgrywało wyłącznie rolę „nocnego stróża”. A gdyby nie złodzieje i bandyci, to nie potrzebowalibyśmy państwa w ogóle.

Ale globalizacja naprawdę tworzy dobrobyt, a konkurencyjne wobec niej idee przegrały, bo wszyscy od 30 lat zgodnie twierdzą, że świat dzięki niej tylko się wzbogacił.
– Owszem, mówiło się, że wszyscy będziemy bogatsi dzięki przenoszeniu miejsc pracy tam, gdzie produkcja jest tańsza. Aż pandemia uświadomiła nam, co to znaczy, gdy artykuły niezbędne do życia i zdrowia są produkowane tysiące kilometrów od nas.

Przekonanie, że mechanizm wolnego rynku ureguluje wszystko należycie, że nie dopuści do występowania niedoborów, zapewniając trwałą równowagę, miało jeszcze jedną negatywną konsekwencję. Doprowadziło do marginalizacji kultury myślenia strategicznego na Zachodzie. Przez całe dekady zachowywaliśmy się, jakby nie trzeba było się zabezpieczać przed zagrożeniami, bo przecież „rynek o to zadba”. Kolejne katastrofy, od ekstremalnych zjawisk pogodowych, przez pandemię, po wojnę, pokazują, że tak po prostu nie jest. I że kultury oraz narody, w których tradycja myślenia i podejścia strategicznego o długim horyzoncie czasowym ma się lepiej, lepiej sobie radzą w sytuacjach kryzysowych.

Gdy ludzie wierzą, że rynek zaspokoi wszystkie potrzeby społeczeństwa, to wierzą też, że nie ma potrzeby szyć maseczek medycznych we własnym kraju albo tworzyć rezerw gazu na czarną godzinę?
– Tak. I jak sądzę, opacznie rozumiane są tezy „Czarnego łabędzia” Nassima Nicholasa Taleba. To, że przytrafiają się zjawiska niesłychanie rzadkie i niespodziewane, te czarne łabędzie właśnie, nie oznacza, że powinniśmy zrezygnować z długookresowych scenariuszy prognostycznych, a tym bardziej z tworzenia strategii wieloscenariuszowych.

To, że Zachód postanowił zostawić kwestię produkcji dóbr konsumpcyjnych Chinom, a wydobycie surowców energetycznych Rosji, musiało nam kiedyś wypalić w twarz?
– W tym, że importowaliśmy surowce energetyczne z Rosji, nie ma nic nadzwyczajnego. Zdaliśmy się na Putina, ale od kogoś trzeba było importować gaz i ropę. W realiach globalizacji i wolnego handlu to były decyzje wręcz oczywiste. A już na pewno zwolennicy w pełni wolnego handlu – którzy byli w większości – nie podważali tego mechanizmu. Dopiero teraz, gdy ujawniają się olbrzymie koszty tego uzależnienia, głośniejsi są krytycy. Ale każda decyzja ekonomiczna ma swoje ukryte koszty, ich nie da się uniknąć. Problem w tym, że dopóki nie uświadomiła nam tego wojna, a wcześniej pandemia, nie dyskutowaliśmy o możliwych zagrożeniach i nie były prowadzone pełne kalkulacje.

Zaczął pan naszą rozmowę od wspomnienia o zamieszkach głodowych…

Tak.
– To spójrzmy, z jakimi absurdami na rynku żywnościowym mamy do czynienia od dekad! Marnotrawstwo żywności jest szacowane na ok. 30%. FAO przewiduje, że prawie miliard ludzi znów będzie głodował. Co oznacza, że jedynie dzięki zmniejszeniu tego marnotrawstwa o 10% uratowalibyśmy tyle żywności, że wystarczyłoby do nakarmienia wszystkich głodujących.

Kiedy miliarderzy chcą budować własne rakiety, satelity i podbijać przestrzeń kosmiczną – pieniądze się znajdują. Ale nie mamy ich, kiedy Światowy Program Żywnościowy przy ONZ domaga się kilku miliardów rocznie od rządów i prywatnych darczyńców, żeby powstrzymać klęskę głodu.
– Tu dotykamy problemu systemu podatkowego i tego, dlaczego miliarderom tyle pieniędzy zostaje w kieszeni. Mówimy też o typowym zjawisku prywatyzacji zysków, a uspołeczniania kosztów i strat. Bo gdy dojdzie do głodu, to i tak państwa oraz organizacje międzynarodowe muszą w końcu pomóc. Czyli wszyscy ponoszą koszty tej pomocy, choć niektórzy mają więcej możliwości, żeby uciec ze swoim majątkiem i portfelem, wymigać się od obowiązku dokładania się do wspólnej kasy.

Oczywiście dzisiaj zachodni eksperci i publicyści zwracają uwagę na Ukrainę i niszczenie spichlerza Europy. Podkreślają, że przez blokadę portów i działania wojenne nie będzie można tą drogą eksportować zbiorów pszenicy, które pokrywają 50% – a czasami i więcej – zapotrzebowania w krajach Bliskiego Wschodu i Afryki. I to prawda, ale czy wcześniej te bogate kraje Zachodu nie narzucały niekorzystnych warunków rolnikom w biedniejszych krajach? Czy nie tworzyły przewagi same dla siebie za pomocą różnych kwot importowych i ceł? Czy nie pozwoliliśmy wielkim firmom zniszczyć małych, rodzinnych gospodarstw?

Jakie jest obecnie największe zagrożenie dla światowej gospodarki? Czy dotyczy ono długu, wymykających się spod kontroli cen paliw i energii, niemożliwości eksportu żywności?
– Moim zdaniem nie można o tym rozmawiać bez mówienia o globalnych nierównościach. I tym, że one rosną. To fundamentalny problem. Oczywiście krytycy takiej opinii od razu powiedzą, że dobrobyt materialny przecież wzrasta! To prawda, jest więcej produktów i dóbr. Ale przepaść między bogatymi a biednymi rośnie. Nierówności zaś nie mają tylko charakteru majątkowego. Chodzi m.in. o dostęp do ochrony zdrowia, edukacji, rzeczywistej ochrony prawnej, o uczestnictwo w demokracji, w tym o to, czy wybory nie zostaną po prostu kupione przez zamożniejszych.

Istnieją już pogłębione analizy i liczne publikacje, książki o tym, że nierówności zabijają – dosłownie! Także w zamożnych społeczeństwach. Bo w krajach takich jak Stany Zjednoczone, gdzie nie brakuje przecież jedzenia, a medycyna stoi na najwyższym poziomie, biedni i tak ponadprzeciętnie często umierają na choroby spowodowane złą jakością tego jedzenia i brakiem dostępu do opieki zdrowotnej równie dobrej jak ta, z której korzystają zamożniejsi. Nierówności są również zarzewiem buntów, rewolucji społecznych. Jak we Francji, gdy podwyżka akcyzy na paliwo stała się pretekstem do wielkiego protestu „żółtych kamizelek”.

Bo ludzie obawiają się spychania kosztów zielonej transformacji na uboższych?
– To też, ale przede wszystkim dlatego, że transport jest kosztem ubocznym, który ponosi prowincja i o którym rzadziej myśli centrum. W całych regionach świata, co doskonale znamy także z Polski, likwidowano usługi publiczne, miejsca pracy czy infrastrukturę transportową. Ludzi we Francji czy w USA na razie jeszcze stać, żeby dojechać gdzieś we własnym zakresie, ale ten koszt uboczny w postaci tkwienia godzinami w korkach, coraz droższej benzyny, mniejszej liczby miejsc do parkowania i kolejnych utrudnień staje się dla nich nieznośny, więc się buntują. Widzą już istniejącą nierównowagę i są wściekli, że ona w imię różnych szlachetnych haseł może się stać jeszcze bardziej dla nich niekorzystna.

Może inna globalizacja nie była możliwa?
– Gdybyśmy nie kierowali się wyłącznie prostackim rachunkiem ekonomicznym, to jest takim, w którym nie uwzględnia się negatywnych następstw ubocznych, zawsze dążąc tylko do maksymalizacji zysku, to inna globalizacja byłaby możliwa. Globalna gospodarka była, jest i będzie. Nierównowagi również będą istnieć: pewne kraje są zamożniejsze od innych, jedni muszą w danym momencie się zadłużyć, a drudzy redukować wydatki itd. Ale gdybyśmy w ramach postępów globalizacji uwzględniali inne ryzyka i koszty, oprócz tych finansowych – własny czas, zdrowie, zniszczenie środowiska – nie musielibyśmy dziś podejmować tak kosztownych decyzji dotyczących przenoszenia produkcji lub inwestycji w transport i energetykę, co zaniedbaliśmy.

To co robić? Diagnozę już postawiliśmy przekrojowo.
– Pan uważa, że postawiliśmy właściwą diagnozę i opisaliśmy problem, ale wielu neoliberalnych ekonomistów postawi diagnozę całkowicie inną. Są jeszcze zwolennicy neoliberalnych rozwiązań, którzy będą ich bronić przed każdą krytyką, będą podkreślać, że za wszystkimi problemami świata stoją państwa i ich ingerencje w doskonałe – ich zdaniem – wolnorynkowe mechanizmy. Jestem innego zdania i dzisiejsza rzeczywistość mnie w tym utwierdza. Polemizuję z neoliberalną wizją świata nie od wczoraj – po wybuchu pandemii czy wojny – ale od dawna. Obecnie nasila się krytyka systemu neoliberalnego. Dostrzegana jest niechlubna, jak to określa Grzegorz Kołodko, spuścizna neoliberalizmu.

Ale świadomość, że system jest zawodny, nie oznacza, że od razu on się zmieni! Paul Krugman pisze o „ideach zombie”, które nie chcą umrzeć. I wciąż jest ich wiele, choć szkodzi to ludziom i gospodarce. A teraz jeszcze wracamy do pomysłu wydawania 3% PKB na zbrojenia. I co robić? Mam załamywać ręce jako ekonomistka czy zgodzić się ze znaną zasadą, że „kto chce pokoju, musi szykować się do wojny”? Czasami z kryzysów wyciągamy dobre wnioski, ale jeszcze lepsze wyciągają ci, którzy chcą utrzymania status quo i podtrzymywania dotychczasowego systemu za wszelką cenę.

To nie podzieli się pani choć jedną radą?
– Trzeba myśleć strategicznie i odbudować kulturę wieloscenariuszowego prognozowania kierunków rozwoju społeczno-gospodarczego. Dlatego jako Polskie Towarzystwo Ekonomiczne przełożyliśmy i opublikowaliśmy niedawno słynny tekst Keynesa sprzed ponad 90 lat „Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków”. Żeby pokazać, że kiedyś w Europie byli myśliciele, którzy nie bali się kreowania długookresowej wizji przyszłości. I przede wszystkim nie bali się zmierzyć z wyzwaniami dotyczącymi wielkiej perspektywy. Keynesowski esej to wizja obejmująca okres 100 lat – do 2030 r. Dziś widać, jak bardzo brakuje tego typu refleksji i opracowywania długoterminowych, wieloscenariuszowych strategii. A mają to inne kultury, przede wszystkim azjatyckie, w tym na pierwszym miejscu Chiny. I tu wracamy do tego, od czego zaczęliśmy: kto uważa, że wszystko załatwi wolny rynek i „niewidzialna ręka”, ten nie szykuje się ani do wojny, ani na żaden kryzys – nie będzie na to przygotowany i poniesie dotkliwe tego konsekwencje.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2022, 31/2022

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy