Głos na stałe

Głos na stałe

Prawie pół wieku po akcesji irlandzki stał się oficjalnym językiem Unii Europejskiej. Co to zmienia?

„Mówiąc w nim, czuję się wolny. Zdolny do swobodnego wyrażania samego siebie. I żywy, zupełnie jakby przeszywał mnie ogień”, powiedział kiedyś o rdzennej mowie Zielonej Wyspy światowej sławy aktor i reżyser Kenneth Branagh. Wprawdzie urodził się w Belfaście, w protestanckiej anglojęzycznej rodzinie, a większość kariery spędził dosłownie i w przenośni w brytyjskiej przestrzeni kulturowej, lecz irlandzki jest mu szczególnie bliski. Sławę zdobywał adaptacjami sztuk Szekspira, to Brytyjczycy nagradzali go prestiżowym wyróżnieniem im. Lawrence’a Oliviera, jednak, jak sam twierdzi, konsekwentnie opiera się przejęciu jego osoby przez anglojęzyczną kulturę i cywilizację.

Tak wyraźna manifestacja miłości do jednego z najstarszych i jednocześnie najbardziej zapomnianych języków Europy zdarza się raczej rzadko, ale przypadek Branagha nie jest odosobniony. W samej pięciomilionowej Republice Irlandii, przynajmniej teoretycznie, zna go dwie trzecie mieszkańców. Do tego należy dodać sporą część obywateli brytyjskich mieszkających w Irlandii Północnej i niemałą globalną diasporę. Irlandzkiego uczy się w szkołach, a największe na wyspie gazety publikują część swoich papierowych wydań w tym języku. Ma to ugruntowanie w historii i tożsamości narodowej. Jak w dziesiątkach innych krajów na świecie zachowanie rdzennej mowy było elementem walki o przetrwanie pod okupacją. Brytyjczycy, których dominację Dublin zrzucił ze swoich barków 101 lat temu, robili wszystko, by mieszkańców wyspy zanglicyzować. Nie było w tym nic dziwnego, to ogólna polityka imperium, stosowana jeszcze od czasów XIX-wiecznego premierostwa Benjamina Disraelego, twórcy „jednego brytyjskiego nacjonalizmu”, jak nazywano wtedy oficjalną politykę tożsamościową Londynu. Irlandzki przetrwał mimo to w klasztorach, na tajnych kompletach, w opowieściach ludowych. A przede wszystkim pod lufami strzelb IRA, która do języka przywiązana była nad wyraz.

To wszystko jednak głęboki rys historyczny. Anglików może i dalej tu się nie znosi, ale okupantami raczej nikt ich nie nazywa. IRA podpisała porozumienia pokojowe i nawet jeśli sporadycznie podpala barykady na ulicach Belfastu lub zabija dziennikarzy śledczych, to o zbrojnej reunifikacji obu Irlandii nie mówi się już nawet w żartach. Irlandzki ma status języka oficjalnego, chociaż według danych rządu Republiki na co dzień posługuje się nim zaledwie 70 tys. osób.

Przez lata zresztą rząd w Dublinie traktował irlandzki jako historyczne zobowiązanie połączone z polityczną koncesją wobec radykałów. Wprowadził go do szkół, dotował irlandzkojęzyczne stacje telewizyjne i radiowe, ale nigdy nie inwestował w niego powyżej pewnej granicy. Dr Pádraig Ó Laighin, rzecznik prasowy Stádas, organizacji społecznej prowadzącej kampanie na rzecz popularyzacji irlandzkiego, powiedział nawet kilkanaście lat temu, że rząd wobec rdzennego języka wyspy zachowuje się nie fair.

To Stádas była przez dekady najgłośniejszym adwokatem praw mniejszości mówiącej po irlandzku – nie tylko na forum krajowym. Komentarze o zachowaniu nie fair odnosiły się bowiem również do niedomkniętej sprawy statusu tego języka we Wspólnotach Europejskich. Irlandia dołączyła do nich w 1973 r., ale ówczesnym władzom nie zależało, by irlandzki natychmiast stał się oficjalnym językiem Wspólnot. Dublin zadowolił się pozycją „języka traktatowego”. Oznacza to w praktyce, że na irlandzki tłumaczone były tylko unijne traktaty, czyli w przeważającej większości dziś już dokumenty historyczne. Bieżące publikacje, akty prawne czy transkrypcje posiedzeń nie miały irlandzkiej wersji językowej, mieszkańcy i politycy z Republiki Irlandii musieli się zadowolić angielskim. Stádas, która powstała w pierwszej dekadzie XXI w., pierwsze kampanie poświęciła właśnie kwestii unijnej. W 2004 r. aktywiści zorganizowali nawet demonstrację w centrum Dublina. Na ulicę wyprowadzili 5 tys. osób domagających się przekwalifikowania irlandzkiego z języka traktatowego na urzędowy. Wielkiego sukcesu nie odnieśli, przynajmniej nie od razu. Demonstracja przeszła kompletnie bez echa – m.in. dlatego, że Dublin, miasto w dużej mierze projektowane pod okupacją, nie ma porządnej przestrzeni w centrum, na której dałoby się demonstrować i zostać zauważonym ze swoimi postulatami.

Lepiej poszło przygotowywanie petycji. 80 tys. osób podpisało się pod apelem w sprawie nadania irlandzkiemu statusu oficjalnego języka unijnego. Przy czym ludziom pokroju Ó Laighina nie chodziło tylko o tradycję, a dokładniej tylko o przeszłość. Gdyby irlandzki stał się jednym z 24 oficjalnych języków we Wspólnocie, oznaczałoby to konieczność regularnego przekładu tysięcy stron dokumentów. Tego z kolei nie da się zrobić bez armii tłumaczy.

Przez lata to deficytem personelu usprawiedliwiano przeciąganie się zmiany statusu. Po publikacji petycji władze w Dublinie nie mogły już tematu ignorować, ówczesny premier Bertie Ahern zwrócił się więc do Brukseli z prośbą o podniesienie rangi irlandzkiego. Zmiana formalnie nadeszła w 2007 r., lecz do regularnego obiegu język wszedł od 1 stycznia 2022 r. Skąd ta 15-letnia dziura?

Thomas Byrne, dzisiejszy minister ds. europejskich, rozkładał jeszcze niedawno ręce, bezradnie stwierdzając, że brakuje odpowiedniej liczby tłumaczy kompetentnych na tyle, by pracowali z tekstami powstałymi na forum międzynarodowym. Ale pytanie o przyczynę takiego stanu rzeczy to trochę pytanie o jajko i kurę. Obrońcy języka twierdzili bowiem, że taka sytuacja jest rządowi na rękę, choć to on jest winny. Z jednej strony, zaspokaja żądania tradycjonalistów, uzyskując od Unii zgodę na zmianę statusu. Z drugiej – nie zapewnia odpowiednich nakładów na edukację, przez co tłumacze nie kształcą się w kierunku irlandzkiego, a to skutkuje wakatami i niemożnością wprowadzenia irlandzkiego na stałe do unijnego repozytorium językowego. Wilk teoretycznie syty, a owca – czyli stabilność kruchego politycznego status quo – też ma się nie najgorzej.

Skąd więc zmiana akurat teraz? Znowu – Dublin twierdzi, że ma wreszcie odpowiednią liczbę tłumaczy. A dokładniej 170 już pracujących w Brukseli, do których jeszcze przed końcem roku dołączyć ma 30 kolejnych. Istnieje też hipoteza wskazująca większą (tym razem) sprawczość w kwestii językowej samej Unii. Uznanie irlandzkiego za język oficjalny może być odebrane jako danie prztyczka w nos Londynowi po trwającym kilka lat burzliwym rozwodzie ze Wspólnotą Europejską. W momencie gdy rdzenny język Irlandczyków zostaje zrównany z innymi europejskimi, a więc i z angielskim, o żadnej dalszej anglicyzacji Irlandii nie może być mowy, przynajmniej w warstwie symbolicznej.

Zmiana statusu tego języka, mimo wszystko niszowego, przeszłaby pewnie bez echa, gdyby nie ostatnie wybory w Irlandii Północnej. Wraz ze zwycięstwem Sinn Féin w tej części Królestwa Brytyjskiego wrócił temat ewentualnego połączenia dwóch Irlandii. Liderzy lewicowo-nacjonalistycznej partii, choć rządu jeszcze nie sformowali, już mówią, że referendum zjednoczeniowe możliwe jest w perspektywie najbliższych pięciu lat. Jeśli rzeczywiście do niego dojdzie, język będzie zapewne jednym z kampanijnych oręży. I to nie tylko w kontekście Irlandii. W Republice jego obecność jest już znormalizowana. Wciąż bardzo sztuczna, ale nikogo nie dziwi. Każde wydanie „Irish Timesa”, największej na wyspie gazety, zawiera dwie kolumny po irlandzku.

Takiego luksusu nie ma prawie stutysięczna mniejszość w Irlandii Północnej, która deklaruje zdolność biegłego komunikowania się w tym języku. Irlandzki jest oczywiście prawnie chroniony również w Wielkiej Brytanii, a ochronę tę wzmocniła decentralizacja wprowadzona przez rząd Tony’ego Blaira w 1997 r. Społecznie czy kulturalnie nie odgrywa jednak takiej roli jak za południową granicą. Dość powiedzieć, że BBC, które w Irlandii Północnej ma dwa kanały telewizyjne i dwa radiowe, z Belfastu nadaje wyłącznie po angielsku (irlandzki ma swoje miejsce w pojedynczych, krótkich programach).

Londyn z oczywistych względów na wszelkie wzmocnienia regionalnych tożsamości spogląda z dużym niepokojem. Irlandzki należy przecież do języków celtyckich, jest pokrewny z gaelickim Szkotów (choć występują między nimi znaczące różnice). Aż do połowy XVII w. oba kraje używały zresztą standaryzowanego formatu literackiego dla gaelickiego, dopiero współczesność odsunęła je od siebie. W Szkotach jednak, w przeciwieństwie do Irlandczyków, ogień niepodległości płonie silniej, a szanse na zwycięstwo independentystów w ewentualnym drugim referendum byłyby niemałe. Może więc się okazać, że Disraeli, jednocząc 150 lat temu Wielką Brytanię wokół flagi, języka i imperialnej tożsamości, dobrze rozpoznał ryzyko dla Londynu. Królestwo mogą ostatecznie dobić demony przeszłości. Nawet jeśli nikt nie będzie rozumiał ich mowy.

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 24/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy