Kawalerowicz w Chicago pod znakiem “Quo vadis”
W Chicago zima jest zimą. Jezioro Michigan u nabrzeży skute lodem, tylko w oddali rysują się nieruchome sylwetki statków pełniących funkcje boi. Ten ogromny zbiornik słodkiej wody, wielkości naszego Bałtyku o tej porze roku jest martwy. Czapy śniegu otulają świerki rosnące za oknami hotelu Marriott (jednego z trzech chicagowskich Marriotów). Ma się wrażenie przebywania w jakiejś spokojnej miejscowości wypoczynkowej, zwłaszcza że tylko widać sylwetki aut przejeżdżających pobliską autostradą, ale nic nie słychać. Okno okazuje się atrapą. 0 tym, czym oddychasz, decyduje klimatyzacja. Jak sobie ją ustawisz, tak będziesz miał. Nięprzyzwyczajonym ciągle brak świeżego powietrza, choćby ze spalinami. Miejscowi mówią, że tu się inaczej nie da, zwłaszcza latem, gdy wilgotność powietrza (jezioro). przy bardzo wysokich temperaturach daje efekt łaźni parowej. Jak się nie ma, co się lubi…
W doskonale klimatyzowanej sali restauracji Jolly Inn odbywa się konferencja prasowa Jerzego Kawalerowicza. Mówi się po polsku, bo jesteśmy w polskiej dzielnicy na zaproszenie amerykańskiej Polonii, w restauracji prowadzonej przez Polaków, którzy – jak wielu –
zaczynali od zera
(w tym przypadku była to wystawiona na ulicy budka z gorącymi daniami, podobna do tych, jakie w Warszawie prowadzą obecnie Wietnamczycy). Od dwupalnikowej kuchenki do bogato zdobionej restauracji realizuje się amerykańska legenda pucybuta. W polskim wydaniu. Tak więc między Milwaukee, czyli główną ulicą polskiej dzielnicy w Chicago, a naszą Marszałkowską jest jakieś pokrewieństwo.
Sprawcą zaproszenia Kawalerowicza do polskiego Chicago jest Andrzej Frukacz, socjolog z wykształcenia (u profesora Chałasińskięgo), wydawca z zamiłowania. A że właśnie wydał ”Quo vadis” Henryka Sienkiewicza w angielskim tłumaczeniu przez zespół irlandzko-angielsko-amerykańsko-polski pod redakcją profesora Macieja Widawskiego (gdańszczanin obecnie wykładający na uniwersytecie w Tenessy), uznał, że zaproszenie polskiego reżysera, który przymierza się do realizacji pierwszej polskiej wersji filmowej tej powieści, jest podwójnie aktem promocyjnym. Równocześnie miała to być okazja do przypomnienia w środowisku polonijnym wcześniejszych filmów Kawalerowicza, a mianowicie “Matki Joanny od Aniołów”, “Faraona”, “Śmierci prezydenta”
i “Austerii”. Znają ją doskonale, jak się okaże, uczestnicy konferencji prasowej, którą prowadzi perfekcyjnie Zbigniew Banaś, dziennikarz i krytyk filmowy, związany z polonijnymi mediami radiowo-telewizyjnymi, ale pisujący również do prasy amerykańskiej, miedzy innymi do opiniotwórczego “Variety”. Stały bywalec festiwali polskich filmów fabularnych w Gdyni, doskonale zorientowany w realiach naszej kinematografii, nawiązuje błyskawicznie kontakt ż chicagowskimi kolegami, którzy wykazują rozległą wiedzę na temat twórczości Jerzego Kawalerowicza, jego
najnowszego projektu filmowego
i pierwowzoru literackiego. Pytania kierowane do reżysera są konkretne, rzeczowe i w tym momencie chciałoby się powiedzieć warszawskim “post- pampersom”. “A może jednak spróbowalibyście się czegoś nauczyć od starszych kolegów?”.
Dominującym wątkiem tego spotkania jest, oczywiście, “Quo vadis”, czyli najnowszy projekt filmowy Jerzego Kawalerowicza, z którym wiążą się pytania dotyczące zamysłu autorskiego, kosztów, trudności adaptacyjnych, decyzji obsadowych, których jak zgodnie z prawdą wyjaśnia reżyser, jeszcze nie ma. Ale przy tej okazji pojawia się nazwisko Andrzeja Gołoty, bo tam, za oceanem doskonale wiedzą, że w prasie polskiej pojawiło się ono w kontekście postaci Ursusa. A więc kaczka dziennikarska czy chwyt reklamowy, a może? Zanim padła odpowiedź, Gołota pojawił się we własnej osobie. Panowie uścisnęli sobie dłonie, zamienili słów kilka, których konsekwencją ma być spotkanie w Warszawie pod koniec lutego.
Fotoreporterzy mieli swój dobry wieczór, który został powtórzony jeszcze okazalej za dwa dni. Andrzej Gołota pojawił się bowiem tym razem w towarzystwie żony, pani Marioli na Balu Sportu, już po raz czwarty zorganizowanym przez chicagowską Polonię. Zawsze bohaterem czy też gościem specjalnym wieczoru ma być wybitny polski sportowiec. Tym razem jest nim Włodzimierz Lubański. Przy tym samym stoliku Jerzy Kawalerowicz jako gość honorowy. Kiedy pojawia się Gołota, flesze błyskają jak w czasie burzy, bo to jest ostatecznie spotkanie mistrzów. Łatwiej o nie w Chicago niż w Warszawie.
Niespodzianką dla reżysera jest propozycja, żeby zechciał wziąć udział w przeglądzie ewentualnych kandydatów do nie tylko pierwszoplanowych ról filmu “Quo vadis”. Na wezwanie telewizji Polvision zgłasza się kilkadziesiąt osób, przeważnie młode dziewczyny, które
chciałyby Ligią być.
Są zgrabne i urodziwe, niektóre potrafią w sposób żarliwy określić posiać bohaterki sienkiewiczowskiej powieści bardzo trafnie i szczerze. Jednak żadna z nich nie ma przygotowania aktorskiego. Może robi się im krzywdę, zapraszając na ten zaimprowizowany casting (okropne słowo, które znaczy dokładnie: obsadzanie ról), może one same traktują to jak rodzaj przygody. Nie mają z pewnością żadnej wiedzy na temat przedsięwzięcia, jakim jest produkcja filmu w ogóle, a takiego jak “Quo vadis” w szczególności.
Na spotkanie z Jerzym Kawalerowiczem przychodzą zasiedzieli w Chicago polscy aktorzy. Maciej Góraj (“Ciemna rzeka”) jest gotów zgolić brodę i obciąć związane w kitkę włosy, gdyby było trzeba. Andrzej Krukowski, który wyszedł z teatrów łódzkich, wypowiada znamienne słowa: “Panie Jerzy, jest pan pierwszym reżyserem, który pomyślał o polskich aktorach pracujących poza krajem”. Być może ten tekst oddaje tamtejsze nastroje naszych rodaków, którzy z różnych powodów wyjechali z Polski, ulegając pokusie iluzorycznych obietnic iluzorycznej demokracji.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy