Góra wyrównywania szans

Góra wyrównywania szans

Dziewiątka z nich ma poważne niepełnosprawności: nie mają rąk, nóg, Łukasz jest niewidomy, a Angelika, Jarek i Piotrek poruszają się na wózkach. We wrześniu wyruszyli na Kilimandżaro

Angelika Chrapkiewicz-Gądek z dystrofią mięśniową porusza się na wózku, Krzysztof Gardaś z urazem kręgosłupa po wypadku motocyklowym – po wielu latach rehabilitacji chodzi o kulach, Krzysztof Głombowicz – chory na heinemedinę, korzysta z kul i aparatu ortopedycznego, Jan Mela – stracił lewą nogę i prawą rękę w wyniku porażenia prądem, Piotr Pogon – po resekcji płata płucnego z powodu przerzutów nowotworu, Katarzyna Rogowiec – paraolimpijka, gdy miała trzy lata, straciła obie ręce, Jarosław Rola i Piotr Truszkowski – koledzy z liceum, obaj poruszają się na wózkach, w wyniku porażenia prądem stracili nogi, a Jarek miał poparzone 90% ciała, Łukasz Żelechowski – nie widzi od urodzenia.
Jesienią w towarzystwie fotoreporterów i ekip telewizyjnych wzięli udział w zdobywaniu najwyższego szczytu Afryki Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), leżącego w północnej Tanzanii, niedaleko granicy z Kenią. Wyprawę zorganizowała Fundacja „Mimo Wszystko” Anny Dymnej. „Wychodząc z cierpienia, nieszczęścia, depresji, uruchomiliście w sobie siły, o których istnieniu zwykły człowiek nie ma pojęcia”, napisała w liście do uczestników Anna Dymna. Bo oprócz zmagania się z różnicami temperatur, rozrzedzonym powietrzem i zmęczeniem, musieli przede wszystkim zmierzyć się z własnymi słabościami.
Fragmenty relacji z wyprawy, które publikujemy, pochodzą z książki Małgorzaty Wach Każdy ma swoje Kilimandżaro, wydanej nakładem wydawnictwa Znak. Część pieniędzy ze sprzedaży książki zostanie przekazana Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”.

1 października, środa
Miało być tak: około godziny dziewiątej wyruszamy w kierunku Marangu Gate, gdzie zaczyna się podejście na Kilimandżaro. Dwie godziny później rozpoczynamy wędrówkę do obozu Mandara Hut na wysokości 2700 metrów n.p.m. W ciągu dalszych czterech lub pięciu godzin docieramy na miejsce i nabieramy sił przed kolejnym odcinkiem wspinaczki.
A jest tak: kiedy zaczynamy pakować sprzęt i bagaże do autobusu, zauważamy, że wózki alpejskie i rower Jarka Roli nie zmieszczą się do środka. Musimy zamocować je „harcerskim” sposobem na dachu, co opóźnia nasz start o blisko godzinę. Na dodatek okazuje się, że nie wszyscy mają termosy, a gorąca herbata przy wspinaczce na szczyt jest prawdziwym skarbem. Musimy je kupić, a to jest przyczyną kolejnego poślizgu.
Kiedy znajdujemy się wreszcie w pobliżu bramy, od której zaczyna się podejście na Kilimandżaro, kierowca autobusu nagle zahacza o kabel elektryczny. Wózki i rower Jarka spadają z hukiem na ziemię. Rower zniósł to dzielnie, ale wózki, na których mieli być wiezieni Angelika i Piotrek Truszkowski, zostały zniszczone: ich kółka i ramy pogięły się, a w wózku Angeliki połamało się siedzisko. Nie wygląda to dobrze. Zbieramy wszystko, co się da, i jedziemy na pobliski parking. Bogdan Bednarz, Jacek Grzędzielski i Piotrek Pogon zaczynają naprawiać sprzęt. Resztę grupy otaczają handlarze z czapeczkami, koszulkami i innymi gadżetami związanymi z Kilimandżaro (choć na metkach widnieje oczywiście „Made in China”). Ciężko się od nich opędzić!
Angelika, Piotrek Truszkowski i Jarek długo siedzą w autobusie w całkowitym milczeniu.

Dla nich może to być koniec podróży

– bez kółek nie mają szans na starcie z górą. Po blisko dwugodzinnym zmaganiu z wózkami możemy wreszcie ruszać. Sprzęt nie jest w najlepszym stanie, ale nie mamy jak zorganizować kolejnych wózków. Kto mógł to przewidzieć? Pozostawienie Angeliki i Piotrka w ogóle nie wchodzi w grę, przecież jesteśmy teamem. Razem wyruszyliśmy i razem wrócimy.
Tuż przy wejściu na szlak czekają już na nas przewodnicy ze swoimi pomocnikami i tragarze. Część ekipy wraz z kucharzami właśnie ruszyła na górę, żeby przygotować nam gorący posiłek i wnieść żywność. Musi jej starczyć na sześć dni dla ponad siedemdziesięciu osób. W sumie idzie z nami ponad pięćdziesiąt osób obsługi z Afryki. Dziesięć lub dwanaście z nich cały czas zajmuje się wózkami; reszta niesie nasze plecaki i wodę. My mamy tylko podręczne plecaki, a w nich: camelbagi, czyli specjalne pojemniki z wodą, krem z filtrem, chusteczki, batony energetyzujące, niektórzy aparat albo komórkę. Tragarze muszą się często zmieniać przy wózkach, bo kółka są w kiepskim stanie. Angelika i Piotrek, jadąc na nich, czują podobno każdy kamień, konar drzewa, dołek czy górkę. Ale żadne z nich się nie skarży.
Chwilę przed rozpoczęciem wędrówki Afrykańczycy śpiewają nam piosenkę o Kilimandżaro. Jest skoczna i wesoła, będzie nam towarzyszyć przez całą wyprawę: zarówno w dobrych, jak i w tych dramatycznych momentach. Na razie nikt o nich nie myśli, ale przyjdą – czujemy to przez skórę.
Jest godzina piętnasta – ruszamy. Nareszcie! Droga wiedzie przez las równikowy. Na przedzie idzie Jacek Grzędzielski, który zgodził się być „oczami” Łukasza, tuż za nimi Kasia, Janek, oba Krzyśki. Na końcu są „wózkowicze”, a z nimi Bogdan i Piotrek Pogon, którzy pomagają pchać Piotrka i Angelikę. Wokół biegają kamerzyści i fotoreporterzy. Skąd oni mają tyle energii?!
Jest dużo trudniej, niż się spodziewaliśmy. Na starcie czeka na nas niespodzianka – półmetrowe przepusty odprowadzające wodę. Ich widok zaskakuje nawet Krzyśka Gardasia, który już był na „Kili”. „Osiem lat temu ich tu nie było” – wyjaśnia, pokonując kolejne przeszkody. To spore utrudnienie dla nas wszystkich, szczególnie dla „wózkowiczów” i dla Jarka. Niebieski wózek, na którym jedzie Piotrek, jest w dramatycznym stanie – nikt o tym nie mówi, ale każdy wie, że lada moment może pęknąć. Marsz coraz bardziej się opóźnia. W pewnym momencie znajdujemy porzucony wózek ratowniczy, leżący w krzakach kilkadziesiąt metrów od szlaku. Jest dużo większy i cięższy (o jakieś, bagatela, czterdzieści, pięćdziesiąt kilogramów) niż ten, którym dysponujemy, ale to dla nas prawdziwy dar niebios. Zabieramy go, a Piotrek natychmiast się na niego przesiada. Oddamy go, gdy będziemy wracać.
Dzięki temu udaje nam się trochę przyśpieszyć. Przed nami pięć godzin marszu, a dla niektórych prawie sześć. Idziemy w grupie, ale każdy przeżywa to po swojemu.
Krzysiek Głombowicz obciera sobie prawą nogę do krwi. „Buty do chodzenia po górach powinny być o numer albo dwa większe, a ja miałem je dopasowane dokładnie do mojej stopy. Nie wiedziałem o tym. Strasznie ciężko się idzie. Każdy krok wiąże się z niesłychanym trudem, a to przecież dopiero pierwszy odcinek. Co będzie dalej? Może chłopaki coś wymyślą. Boguś i Krzysiek przecież chodzą po górach. Boże, jak dobrze, że nie jestem tu sam”.
„Chce mi się płakać. Każdy kamień, każdy wybój na szlaku wywołują ból w plecach – z grymasem na twarzy opowiada Angelika. – Mój wózek nie ma amortyzacji, a poza tym coś się dzieje z jego kółkiem. Modlę się, żeby tylko dotrzeć do bazy. Ciągle pytam przewodników, czy jeszcze do niej daleko. Mówią, że czterdzieści minut, ale potem okazuje się, że dwie godziny. Dlaczego tak robią? Zakładam słuchawki, włączam muzykę. Słucham akurat „Do kołyski” Dżemu: „Żyj z całych sił i uśmiechaj się do ludzi, bo nie jesteś sam”. Rękawem ocieram łzy. Tato, dodaj mi sił, proszę”.
Natomiast Jarek jest zachwycony swoim rowerem: „Świetnie się sprawdza. Dzisiejszy odcinek nie jest wcale taki ciężki, ale wydaje mi się strasznie długi. Stromizny są jednak dość trudne, choć może to tylko ja jestem zmęczony. W końcu położyłem się spać dopiero około czwartej nad ranem, na dodatek nie mam przy sobie plecaka z wodą – został na wózku Piotrka, a on zniknął mi już z horyzontu. Chłopaki z mediów robią zrzutkę, żebym mógł się napić. Łyk, dwa, trzy – cudowne uczucie. Dam radę, to już niedaleko. Przynajmniej tak mówią przewodnicy”.
Jankowi Meli idzie się bardzo dobrze: „Myślałem, że będzie trudniej. Temperatura też jest super, zupełnie jak nie w Afryce. I grupę mamy świetną. Ciekawe, jak będzie dalej?

No i gdzie ten szczyt?”.

„Niby wiedziałem, że na wózku alpejskim się leży, a nie siedzi, ale nie sądziłem, że to będzie tak wyczerpujące – wyznaje Piotrek Truszkowski. – Słyszę za sobą ciężki oddech Piotrka Pogona i Bogusia, widzę wysiłek tragarzy, patrzę w niebo i myślę, że to wszystko mi się tylko śni. Przecież jestem wysportowanym facetem, mam silne ręce. I co z tego? Jestem całkiem zależny od innych. Cholernie mi z tym źle. Nie umiem tak. Energia mnie rozpiera, chciałbym im jakoś pomóc, coś zrobić. Tylko co?”.
Bogdan nie kryje podziwu dla Piotrka: „Ten facet musi mieć anielską cierpliwość. Tyle godzin na leżąco – nie zazdroszczę tego. I jeszcze te doły. Musi mu być bardzo ciężko”.
Piotrkowi Pogonowi oddychanie przychodzi z coraz większym trudem: „Może to tylko zmęczenie? Przecież nie jesteśmy jeszcze bardzo wysoko. Ciężki ten wózek, okropnie ciężki. Ale dużo się śmiejemy, a to naprawdę pomaga. Nawet Piotrek Truszkowski opowiada kawały. Marsz na smutno byłby na pewno o wiele trudniejszy. A poza tym już niedaleko – godzina, najwyżej dwie”.
Krzysiek Gardaś wydaje się najtwardszy ze wszystkich: „Mamy całkiem niezły czas. Niektórzy się dziwią, że grupa się rozciągnęła, ale to przecież normalna sprawa. Jesteśmy w górach, a nie na spacerze w parku. Mówiłem, że nie będzie łatwo. Tylko kto mnie słuchał?”.
„Jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Tylko ciągle chce mi się pić. Może za szybko idę? – zastanawia się Kasia Rogowiec. – Próbuję trochę rozmawiać z Łukaszem, ale on się wtedy rozprasza i potyka, więc milczę. Przez chwilę szłam obok Angeliki, ale tragarze dawali mi znaki, że przeszkadzam, bo zrobiło się wąsko. Dalej więc idę sama”.
Piotrek Truszkowski coraz bardziej się wścieka z powodu swojej bezsilności: „Wszystkie kości mnie już bolą od tego leżenia. Mam ochotę zapalić papierosa, ale nie mogę. Jak by to wyglądało?

Siedzę na noszach jak jakiś maharadża,

ciągnie mnie kilku Tanzańczyków, kilka innych osób pomaga mnie pchać, a ja jak gdyby nigdy nic puszczam sobie dymka? No świetnie! Wytrzymam. Podobno już niedaleko”.
Jacek Grzędzielski, będący „oczami” Łukasza Żelechowskiego: „Trzeba opracować jakiś inny system porozumiewania się. Nie mogę w kółko mówić do niego: noga do góry, noga w dół, konar z prawej, kamień z lewej. Zresztą gdy będziemy już wyżej, trudno będzie rozmawiać. Szkoda, że nic o tym wcześniej nie poczytałem. Nie wiedziałem, że będę przewodnikiem Łukasza, ale na pewno coś razem wymyślimy”.
Łukasz jednak nie narzeka: „Dobrze mi się idzie. Coraz mniej się potykam. Jacek jest zresztą świetnym przewodnikiem i mam nadzieję, że doprowadzi mnie na szczyt. Trochę się rozczarowałem lasem równikowym. Myślałem, że będzie więcej odgłosów, zapachów. A tu nic. Cisza. Trochę wilgoci. Jakieś małpki w tle. Droga podobna jak w Bieszczadach albo w Beskidach, tylko te przepusty na wodę trochę mi przeszkadzają”.
Około siódmej wieczorem zaczyna się ściemniać. Wkładamy czołówki, czyli małe latarki zakładane na czoło. Angelika jest już niesiona w nosidle zrobionym z plecaka Bogusia. Przygotowaliśmy go na wypadek dużych stromizn. Nasza „Malajka” – jak mówią o Angelice przewodnicy – waży zaledwie pięćdziesiąt kilogramów. W niektórych miejscach łatwiej ją przenieść na rękach, niż pchać wózek, który przecież też swoje waży.
Do obozu docieramy około ósmej. Przypomina trochę nasze górskie schroniska: drewniane domki, piętrowe łóżka, jadalnia, są też toalety i prysznic, z którego płynie tylko lodowata woda. Chyba nikt z niego nie skorzysta. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Większość z nas tuż po kolacji idzie spać. Bez mycia. Muszą wystarczyć nawilżane chusteczki odświeżające. Dlatego wszyscy pachniemy kremem, konwaliami albo lawendą, w zależności od rodzaju chusteczek. Ale kto teraz o tym myśli? Spać, spać – to najważniejsze.
Z nogą Krzyśka Głombowicza nie jest najlepiej. Angelika ma uda obtarte od plecaka, w którym była niesiona. Poza tym boli ją kręgosłup. Płacze po kryjomu w „żabę”, czyli swoją ulubioną poduszkę. Uparła się, żeby ją wziąć na górę, bo bez niej nie zaśnie. Nikt nie protestował. W końcu ile może ważyć taka poduszka?
Jutro czeka nas dwunastokilometrowy marsz do obozu Horombo Hut na wysokości 3720 metrów n.p.m. „Ile osób zdobędzie szczyt?” – przepytuje nas Agata Dzikowska z telewizji. „Wszyscy” – odpowiadamy zgodnie. „Wszyscy na pewno tam nie wejdziemy” – wyrokuje Krzysiek Gardaś, wzbudzając powszechną wesołość. Niestety, może mieć sporo racji – on jeden wie, co czeka nas na górze.

Wydanie: 2008, 50/2008

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy