Gorzka prawda o Grochowiaku

Gorzka prawda o Grochowiaku

Wódka była ucieczką od świata

Pierwszy raz zobaczyłem go, kiedy przyszedł do redakcji „Współczesności”. Miał na sobie wielki, jasny, upiornie długi szynel, który ciągnął się po ziemi.
– Dostałem go od Putramenta – wyjaśniał speszony.
Miał ładny, rozjaśniający twarz uśmiech. Ubierał się strasznie. Nagrodę ministra kultury i sztuki odbierał w moim garniturze i cały czas bałem się, że trzasną szelki i z Grochowiaka spadną za długie spodnie. Ubierała go żona Magda i kąpielówki, w których wyszedł na plażę w Sandomierzu, gdzie pojechaliśmy na urlop poraziły wszystkich. Wielkie, szerokie, sięgające za kolana dynamówki, w których Grochowiak niknął, ginął, przepadał. To zdecydowało i jednak mu powiedziałem, że na świecie są krawcy.
Szukam momentów pogodnych w jego życiu, bo było za krótkie, czterdziestodwuletnie, a przecież pełne działań i dziania się. Szukam. Przecież musiały być. Musiały. Jego, moje, nasze. Żył twórczo, a były to lata wstępowania do literatury i ci, którzy mają w niej zostać, zawsze znajdują czas i miejsce na przynaglenie samych siebie do pracy. Pisał dużo. Pił. Jak żyliśmy? Myślę, że warto o tym napisać książkę.
Straszny nałóg, który pochłania, pożera ludzi, na początku niedostrzegalny, a później upiornie pustoszący, deformujący biografie – zaczyna się radosnym ciągiem rozjarzeń. Kace, straty i rozpacze przychodzą i któregoś dnia już nie odchodzą.
Jak udawało się w systemie zniewalającym zapisywać to, w czym żyliśmy, i czasem możliwą do uchwycenia ponadczasowość? Teraz już wiem, jak to robiliśmy.
A wtedy? Wtedy ważny był dom i ojciec przypominający podstawowe wartości, pokazujący, jak się hoduje ogrody, które dają owoce i urodę. Twórczość to również eksponowanie i demonstrowanie siebie i swego dzieła, które chce być prawie dotykalne, musi być widoczne. Ludzie, którzy sprzedali się systemowi, wiedzieli o tym doskonale i chcieli właśnie tę jawność i otwartość skanalizować, kształtować, ujarzmić. Czy wódka była ucieczką od świata zohydzonego? Jeśli tak, to była to ucieczka beznadziejna. I zawsze tragiczna.
Jak nazwać tamte okolice naszego życia, teraz już przyprószone, puste, rozchylane tylko wiatrem? Jednak były to okolice poezji. Słowem, dźwiękiem można je tylko na powrót rozświetlić.
Stanisław Grochowiak lubił w towarzystwie brylować, przewodzić. Po trosze dlatego często otaczał się grupką młodych poetów różnych a łaknących druku. Bo w Polsce i wszędzie najbardziej liczą się ci pisarze, którzy mają do dyspozycji prasę.
Mało znany na początku lat sześćdziesiątych Sławomir Kryska od momentu, kiedy go przysłano – był partyjny – do „Współczesności” na kierownika działu poezji, zakwitł zawodowo, stał się pierwszoplanową postacią życia literackiego. Konkursy, festiwale, sympozja, szły dziesiątki zaproszeń. Ale kiedy Kryska przestał być redaktorem, zniknął, jakby go zdmuchnął wielki wiatr.
Zresztą wszystko ma dobre i złe strony. Rozgłos redaktorsko-poetycki i praca w redakcji przyniosły mu kilkuletnie powodzenie pisarskie i dożywotni alkoholizm. Kryska mówił żartobliwie, że rozpili go koledzy z redakcji. Byłby to jedyny znany mi przypadek, że ktoś kogoś rozpił, bo wiem, że każdy rozpija się sam. Przez długi okres, kiedy Sławomir Kryska wchodził rano do redakcji, mówiłem nawet nie podnosząc głowy znad biurka:
– Kryska znów jest pijany.
– Od samego rana – potwierdzał Grochowiak. Pozostałe osoby przytakiwały lakonicznie, acz z troską.
– Pije od rana.
– Nie szkoda zdrowia? – Pijak.
I Kryska zaczął pić.
Był przez pewien okres nieodłącznym satelitą Grochowiaka, a Staszek lubił pić i lubił stawiać.
Nie znałem lepszego organizatora pijaństw od Staszka Grochowiaka, a przecież większość pijaków robi to nieźle. Tylko nie wszyscy lubią częstować i mają wdzięk.
Bo nawet w piciu i w stawianiu trzeba mieć wdzięk, takt. Niektórzy potrafią stworzyć jakąś własną urodę picia. Wiem, że do czasu, ale tak jak trzeba nauczyć się zachowania przy stole i chcieć wypracować sobie umiejętność przewodzenia towarzystwu – tak i własnego stylu picia trzeba się nauczyć.
Staszek chciał i umiał, i dodatkowo jakby urodził się do tego zajęcia, do każdego zaplanowanego pijaństwa chyba się przygotowywał, bo miał to być również popis erudycji. On zresztą do wszystkiego się przygotowywał. Mówił ładnie, był dowcipny i cenił dowcip u innych, potrafił słuchać, no i jak z takim poetą nie pójść na wódkę? Poetą, który już w późniejszym okresie wszystkim poetom i dozorcom stawiał wódkę, bo zalkoholizowani dozorcy i poetnicy nigdy poczęstunku nie odmówią, chociaż widzą, że fundatora wódka żywcem pochłania, pożera.
Grochowiak przygotowywał oracje, wyszukiwał anegdoty i przedziwne opowiastki, które mówił ze swadą, smakowicie.
– W Mongolii – opowiadał – domownicy, widząc, że członek rodziny umiera, jest już w stanie agonalnym, zawiązują mu członek sznurkiem, tak żeby nie mógł oddać moczu, i zaczynają go poić wywarami różnych moczopędnych ziół. Człowiek umiera w potwornych męczarniach, możecie państwo to sobie wyobrazić – mówił okrągło, z emfazą – a w tym czasie w jego organizmie powstaje podobno przedni alkohol. Po śmierci członka rodziny rozwiązuje się sznurek i z umarłego ścieka alkohol, który wszyscy piją.
– Alkohol z człowieka – wtrącam.
– Tak – powiada rozpromieniony Staszek. – Tak, to się właśnie nazywa płyn ze starego człowieka.
Opowieści słuchają ludzie przy sąsiednich stolikach, Staszek jest w centrum uwagi.
– Czy wiecie – zaczyna Grochowiak – jak niektóre plemiona pozbywają się starych ludzi? Są to plemiona koczownicze i starzy ludzie są zawadą przy przemieszczaniu się po dużych obszarach. Otóż ci koczownicy raz do roku wsadzają swoich staruszków na palmy i trzęsą nimi. Słabi starcy spadają z drzew i zabijają się, a silniejsi, którzy przetrzymują próbę, udają się z plemieniem w dalszą wędrówkę. I tak do następnego roku.
Weseli byliśmy. Oparci o bar.
Patrzący dalej, lepiej, przestrzenniej. Widzimy, dostrzegamy bez trudu oazę, wysokie palmy, a pod nimi krzepkich, ciemnych mężczyzn strząsających staruszków. Ojców, wujów. W końcu pomysł nienowy, podobny do skały tarpejskiej, jedynie dostosowany do innych warunków geograficznych.
Te ostre klingi małego – na miarę możliwości i estetycznej elegancji – okrucieństwa błyskają światełkami w pisarstwie Grochowiaka.

Portrety z bufetem w tle, Roman Śliwonik, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2001


„Portrety z bufetem w tle” to najnowsza książka Romana Śliwonika, poety, eseisty, współzałożyciela „Współczesności”, pisma, od którego wzięło nazwę całe pokolenie twórców. Śliwonikowe wspomnienia, anegdoty, pisane językiem bardzo plastycznym, to jednocześnie obraz czasów, obraz literatury lat 60. i późniejszej, ówczesnych środowisk literackich w Warszawie i poza nią. Poniżej publikujemy fragmenty książki poświęcone Stanisławowi Grochowiakowi.

Wydanie: 2001, 28/2001

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy