Granice są tylko w nas

Granice są tylko w nas

Dziesięć dni w obozie dla uchodźców

Korespondencja z Idomeni

W momencie publikacji tego tekstu obóz w Idomeni już najprawdopodobniej nie istnieje, miał zniknąć zupełnie z końcem 2016 r. Na mocy porozumienia UE-Turcja przebywający w nim uchodźcy zostali rozlokowani. Większość trafiła do Turcji, ku uciesze rządów krajów Unii Europejskiej, pozbywających się w ten sposób niewygodnego balastu. Dla samych zainteresowanych to nie rozwiązanie ich problemów, tylko sprowadzenie nowych. Ale wiedzą o tym głównie ci, którzy poznali uchodźców. Wbrew pozorom takich osób było naprawdę sporo.

Do Idomeni przyjeżdżali wolontariusze z Europy, Ameryki Południowej, a nawet z Australii. Podczas dziesięciodniowego pobytu spotkaliśmy studentów z Czech, artystów z Hiszpanii, pracowników korporacji z Niemiec, lektorów z Wielkiej Brytanii, którzy tak jak my chcieli zrobić cokolwiek. Chyba wszyscy zgodnie możemy powiedzieć, że na pewno udało się nam jedno: poznać tych, o których dotąd czerpaliśmy wiedzę jedynie z mediów. Czyli mówiąc wprost: tych, o których dotąd nie wiedzieliśmy nic.

Granice uwagi

To miał być zwykły wakacyjny wypad. Wypatrzona na stronach z tanimi lotami oferta: 200 zł do Aten w obie strony z lotniska w Modlinie. Żadnych zabytków, żadnych ludzi. Tylko plaża, leżenie do góry brzuchem z drinkiem z palemką w ręku. Słońce, woda, relaks. Grecja jako hasło zaczyna pojawiać się w naszych wyszukiwarkach coraz częściej. Ale zamiast atrakcyjnych nowych ofert dla turystów wyszukiwarka wyrzuca nam doniesienia o sytuacji uchodźców z objętej wojną Syrii, którzy masowo pojawiają się w tym kraju. Zamiast zdjęć oświetlonych słońcem plaż – koczowiska i zakładane na dziko obozowiska. Wreszcie wszystkie wyniki zaczynają prowadzić w jedno miejsce – do Idomeni, obozu utworzonego na granicy grecko-macedońskiej, w którym utkwili uciekinierzy głównie z Syrii, ale też z Afganistanu i Iraku. Macedonia zamknęła przed nimi granice, pochód do Europy został zatrzymany. Już wiemy, że nie pojedziemy na Peloponez, bo zamiast od słońca spalilibyśmy się ze wstydu, wiedząc, że gdy my tu się byczymy, ktoś szuka schronienia przed kulami. Decyzja zapada dość szybko: nigdzie nie jedziemy.

Granice potrzeb

Kusi nas jednak, żeby pojechać do obozu, pomóc, naprawić, zbawić świat. Bałwochwalcze myśli szybko jednak ustępują miejsca racjonalizmowi: przecież kryzysem uchodźców zajmują się rządy państw, instytucje europejskie, organizacje humanitarne. My z naszą naiwną empatią na pewno byśmy tam tylko przeszkadzali. Ale jakoś nie potrafimy przestać wyszukiwać informacji na temat Idomeni.

Dla pewności dzwonimy do Polskiej Akcji Humanitarnej, wysyłamy do Syrian Refugee Relief Fund i kilku innych organizacji nieśmiałe pytanie, czy może jednak do czegoś byśmy się przydali. Odpowiedzi zewsząd nadchodzą takie same: uchodźcom najbardziej potrzeba ubrań, szczególnie butów. W obozie potrzebni są wolontariusze. Właściwie do wszystkiego. Najbardziej do segregacji ubrań i wydawania posiłków. I już wiemy, że jedziemy. Tylko skąd wziąć potrzebne rzeczy i jak je przewieźć? Dzielimy się zadaniami: jeden zajmuje się transportem, drugi zdobyciem darów. Na Facebooku wrzucamy post o planowanym wyjeździe i pytamy, czy ktoś ma do oddania ubrania i buty. Błyskawicznie rozchodzi się to po sieci. W ciągu kilku dni udaje nam się zebrać 50 kg ubrań. Szybko znajdujemy też tani samochód w wypożyczalni w Atenach.

Granice szczodrości

Z Teatru Dramatycznego wypożyczamy worki do transportu kostiumów, dzięki czemu możemy nadać paczki z ubraniami jako bagaż. Swoje rzeczy ograniczamy do bagażu podręcznego. To przecież niecałe dwa tygodnie, a jedziemy do ludzi, którzy nie mają nic. Poza górą ubrań i butów jest jeszcze miś od sześcioletniej córeczki naszej znajomej Ewy, której mama wytłumaczyła, że oddaje jej kurtki i buciki dla syryjskich dzieci. Dziewczynka kazała wyjaśnić sobie całą sytuację. Po tym, jak wysłuchała opowieści, dołożyła od siebie ukochanego misia, maskotkę, bez której przez kilka ostatnich lat nie zasypiała. Miś leci z nami w samolocie, siedzi nad kierownicą w samochodzie. Przypomina, po co to wszystko, bo wątpliwości nachodzą nas nieustannie. Najbardziej boimy się, że nie damy rady psychicznie, że nie wytrzymamy widoku skrajnej nędzy, że natychmiast udzieli nam się atmosfera miejsca wypełnionego łzami i nieszczęściem.

Granice strachu

W Atenach odbieramy wynajęty samochód. Przemierzamy nim Grecję, tak pustą i tak wyludnioną poza stolicą, że jej sceneria przypomina plan postapokaliptycznego filmu. Im bliżej obozu, tym bardziej się stresujemy. Mamy nadzieję, że jest tam zorganizowany mechanizm pomocy, że będziemy mogli przekazać ubrania jakiejś organizacji i odjechać. Na miejscu są dwie dziewczyny z kartonem z napisem „Information point”. Mamy szczęście, następnego dnia już ich nie będzie. Tego dnia były tam ze względu na demonstracje wywołane pogłoskami o otworzeniu granicy. Brytyjka z punktu informacyjnego mówi, że lepiej byłoby, gdybyśmy zawieźli rzeczy do odległego o 30 km magazynu, a najlepiej sami rozdali je uchodźcom. Pytamy, kto nam pokaże, jak to robić. Brytyjka szkoli nas przez jakieś trzy minuty. Dowiadujemy się, że aby nie powodować zbiegowisk i nie wywoływać niebezpiecznych sytuacji, należy rozdawać ubrania bardzo powoli, pojedynczo wyjmując je z toreb, których nie należy mieć ze sobą więcej niż dwie. Radzi nam pójść do najstarszej, najdalszej części obozu, bo tam dociera najmniej wolontariuszy. Mamy chodzić od namiotu do namiotu, rozmawiać z ludźmi i pytać, czy czegoś nie potrzebują. Nie bardzo to sobie wyobrażamy, bo jak niby mamy się komunikować, skoro nie znamy arabskiego. Ale zabieramy po dwie torby i idziemy.

Granice otwartości

Pierwszy szok przeżywamy, kiedy przekraczamy umowną granicę obozu. Zamiast spodziewanej nędzy, łez i przygnębienia, napotykamy roześmiane, bawiące się dzieci, które witają nas słowami „Hey, mister!”. Niespecjalnie się nami przejmują, pochłonięte swoimi zabawami. A zabawek mają tu bez liku: skrzynka, patyk, gałąź, worek, reklamówka. Wchodzimy dalej pomiędzy coraz gęściej rozłożone namioty. Ludzi jest mnóstwo, ale wbrew przekazywanym w mediach informacjom nie są to sami mężczyźni. Dominują rodziny: on, ona, dzieci, każde w innym wieku. Najbardziej cieszymy się, widząc starszych ludzi. Jednak nie wszyscy zostali opuszczeni w ogarniętym wojną kraju.
Krążymy po obozie, nie mamy pojęcia, jak zacząć dystrybucję, nie potrafimy nawiązać kontaktu, choć coraz częściej słyszymy serdeczne: „Hi!”, „Hello, my friend!”, „How are you?”. Dziwi nas, że nikt niczego od nas nie chce. Nikt nie prosi o pieniądze, o jedzenie, o ubrania, jakby niczego nie potrzebowali. Dysonans poznawczy jest ogromny, bo napotykamy ludzi w dziurawych butach z nowoczesnymi smartfonami. Albo młodych chłopaków i dziewczyny odstrzelonych i wypielęgnowanych, jakby szli właśnie na hipsterską imprezę w Berlinie, a ich miejscami przedziurawione ubrania wyglądają, jakby były świadectwem śledzenia trendów mody.

Granice nieśmiałości

Krążymy dalej. Obóz to setki małych turystycznych namiotów rozstawionych na zaoranych polach. Namioty są brudne od błota, kurzu, wzmacniane sznurkami, deskami, powiększane folią, płachtami. Zajmują cały nieczynny dworzec kolejowy, perony, torowisko. Między namiotami palą się ogniska. Można się przy nich ogrzać i ugotować coś do jedzenia. Drewno to artykuł pierwszej potrzeby, w obozie śmierdzi palonym plastikiem.

Długo krążymy pośród tego wszystkiego, rozczarowani własną niemocą, dopóki nie zauważamy smutnej dziewczynki przy namiocie, w którym siedzi najprawdopodobniej jej mama. Pokazujemy mamie misia, robimy pytającą minę i pokazujemy na dziewczynkę. Czujemy się, jakbyśmy się narzucali, ale mama uśmiecha się i kiwa głową. Dziewczynka dostaje misia, którego od razu przytula. Ośmieleni wyjmujemy ubrania z torby, ludzie zaczynają się nami interesować, podchodzą, oglądają, przebierają. Nie przychodzą po to, żeby dostać byle co, aby za darmo. Chcą czegoś konkretnego, czego naprawdę potrzebują. Dlatego kiedy mężczyźni biorą od nas coś dla żony bądź dzieci, a rozmiar albo materiał nie pasuje, szukają nas w obozie, żeby rzecz zwrócić. Tu nic się nie marnuje. Idzie łatwiej, niż myśleliśmy. Szybko pozbywamy się rzeczy z obu toreb.

Granice radości

W drodze do samochodu po kolejne ubrania zagaduje nas kobieta, krągła, dobrze wyglądająca. Pyta o buty. Mówimy, że mamy je w aucie. Idzie z nami. Gdy docieramy na miejsce, podchodzi młody mężczyzna i pokazuje nam swój but, który nie ma połowy podeszwy. Próbujemy przekonać kobietę, żeby buty dać jemu. Kobieta nie chce o tym słyszeć. Rozmawiają po arabsku. Ona jest bardzo stanowcza i dominująca, on wytrwały w swoich prośbach i tłumaczeniach. W końcu kobieta daje mu buty. Mężczyzna dziękuje jej, potem dziękuje nam, bardzo wylewnie. Stoimy osłupiali ze szczęścia i z dumy. Przydaliśmy się, pomogliśmy, uratowaliśmy świat.

Euforia trwa, dopóki nie podejdzie drugi mężczyzna. Połowa palców stopy wystaje mu przez dziurę. Nie mamy dla niego pasujących butów. Reszta ubrań znika szybko. Jesteśmy wykończeni podróżą, a powoli zapada zmrok. Uchodźcy widzą nasze zmęczone twarze, więc zapraszają nas do namiotów. Częstują tym, co mają: herbatą, wodą, skromnym jedzeniem. Nie chcemy zabierać im ostatniej kromki chleba, z drugiej strony – nie chcemy być niegrzeczni i ich obrazić. Szybko uciekamy z obozu i jedziemy kilkanaście kilometrów dalej, gdzie – jak powiedziała nam wcześniej Brytyjka – koczują wolontariusze. Koczują to dobre słowo, bo śpią albo w samochodach, albo w opuszczonym, kilkupiętrowym budynku, w którym składowane są także ubrania dla uchodźców, wysyłane z całego świata pocztą lub transportami. Śpimy w samochodzie. Następnego dnia zgłaszamy się do segregowania ubrań, ale nie możemy tam długo wytrzymać. Chcemy wracać do obozu. Prosimy o wydanie paczek z ubraniami i jedziemy z nimi do uchodźców.

Granice egoizmu

Przez kolejne dni rozdajemy rzeczy z magazynu. Ku naszemu zdziwieniu, zauważamy na drzwiach kartkę z napisem „No more clothes accepted”, bo brakuje ludzi do ich segregowania i dystrybuowania. Przez kilka dni udaje nam się rozdać ok. 200 kg ubrań i kilkaset par butów. Mamy już w obozie znajomych. Za każdym razem, kiedy nawet z daleka wypatrzy nas kilkuletni chłopiec, biegnie z wyciągniętymi rękami, krzycząc na całe gardło: „Hello, my friends!”. Wpada na nas i serdecznie nas ściska, jakbyśmy byli jego najbliższą rodziną. A łączy nas tyle, że daliśmy mu prywatną bluzę jednego z nas. Nie miała iść na rozdawnictwo, ale chłopcu spodobała się do tego stopnia, że nie było mowy, by jej nie dostał. Chodzi w niej codziennie. Z dziećmi w obozie jest najgorzej, są nie do ogarnięcia, nic przed nimi nie da się ukryć.

Granice tajemnic

Zanim wyruszyliśmy z Polski, kilkoro znajomych zapytało nas, czy zamiast ubrań może dać nam pieniądze, za które kupilibyśmy najbardziej potrzebne produkty dla ludzi w obozie. Dzięki pieniądzom opłaciliśmy kolejne bagaże na lotnisku. Zostało jeszcze na niecałe 200 czekolad i kilkadziesiąt kilogramów pomarańczy, bo Syryjczycy najbardziej tęsknią za owocami. Próbujemy je rozdawać dyskretnie, tak żeby dzieciaki nie zorientowały się, co mamy. Udaje się przez pięć minut. Później jesteśmy otoczeni przez chmarę młodszych i starszych chłopców i dziewczynek. Nie możemy się ruszyć, ich ręce są wszędzie.

W ciągu kolejnych pięciu minut po czekoladach i pomarańczach nie ma śladu. Czujemy, że może rację mieli ci, którzy podśmiewali się, że po prostu bawimy się w świętych Mikołajów, a to, co robimy, nie ma większego znaczenia. Wcześniej mieliśmy przynajmniej poczucie radości, dumy i satysfakcji, że jednak realnie udało nam się pomóc. Dopiero kiedy znikają czekolady i pomarańcze, widzimy, na jak niewiele nas stać.
Wszechogarniająca bezsilność powoduje, że mamy ochotę czym prędzej wyjechać z obozu. Zwycięża jednak chęć zgłębienia wiedzy o miejscu, w którym się znaleźliśmy. Bo do tej pory wiemy głównie to, czego ci ludzie potrzebują. Aktualnie najbardziej chodliwym towarem są wózki dla dzieci (nie mamy wózków dla dzieci) i „czanta”, czyli torba (nie mamy toreb), bo uchodźcy wierzą, że w Idomeni nie będą tkwili długo. Przygotowują się do drogi, a żeby zabrać to, co dostali od ludzi, muszą w coś się spakować. Wtedy jeszcze nie wiedzą, choć już o tym się mówi, że Europa zagna ich do Turcji, której się boją. Nie mają tam nikogo, a Turcy mają zupełnie inną tradycję kulturową i religijną niż oni.

Granice niewiedzy

Znów krążymy po obozie, topografię znamy już doskonale. Pierwszy raz, odkąd przybyliśmy, wyciągamy aparat fotograficzny. Głupio nam robić zdjęcia ot tak, dla pewności zakładamy na szyję smycze z napisem „press”. Szybko okazuje się, że niektórzy z mieszkańców Idomeni sami chcą, żeby ich fotografować. Zwłaszcza dzieci pchają się przed aparat, szczerzą się, a potem chcą oglądać zdjęcia. To przecież świetna zabawa. Dorośli zaś często wołają nas z daleka, żebyśmy sfotografowali to, co napisali na swoich namiotach.

A są tam różnego rodzaju hasła i prośby, głównie o otwarcie granicy. Chcą, żeby ich pokazywać światu, żeby mówić o ich sytuacji. Liczą, że kiedy Europa dowie się, w jakim znaleźli się potrzasku, zrobi coś, żeby im pomóc. Przecież obiecała im, że zostaną przyjęci. Nie wiedzą, że Europa doskonale o tym wie. Ci, którzy zdają sobie z tego sprawę, nie pozwalają robić sobie zdjęć, bo rozumieją, że na materiale z obozu portale internetowe będą wyrabiały klikalność, a prasa sprzedaż. Nie chcą, by żerować na ich nieszczęściu.

Nikt jednak nie ma do nas pretensji za Europę, nie oskarża nas o swoją niedolę. Świadomość własnego położenia i stosunku Starego Kontynentu do ich sprawy uderza nas, bo dopiero wtedy zdajemy sobie sprawę, że w obozie znaleźli się ludzie z różnych klas społecznych, o różnym poziomie wykształcenia i różnym pochodzeniu. Wojna uczyniła ich wszystkich równymi. Najbiedniejsi śpią w namiotach obok najbogatszych, posiadacze iPhone’ów sąsiadują z tymi, którzy komórki w życiu nie mieli w ręce. Nie jesteśmy świadkami napięć między nimi.

Granice normalności

Widzimy za to, jak obóz z dnia na dzień zaczyna się strukturyzować w miasteczko. Można w nim znaleźć kilka prowizorycznych sklepów, w których Syryjczycy handlują głównie papierosami, gumami do żucia, tanimi słodyczami i piwem. Dalej są również prowizoryczne: szkoła, w której wolontariusze z Zachodu uczą dzieci i dorosłych angielskiego, przedszkole, do którego rodzice oddają dzieci, by móc zrobić pranie i inne prace domowe (choćby zgromadzenie drewna na opał), świątynia, w której mężczyźni modlą się na sadżdżadach, a także miejsce, w którym wydawane są posiłki. Jedzenia na szczęście nie brakuje, zawsze jest na czas, nikt nie chodzi głodny. Podobnie jest z pitną wodą i lekarstwami, o które można poprosić w punkcie medycznym lub w namiotach Czerwonego Krzyża. Gorzej ze szpitalem. Najbliższy jest wiele kilometrów stąd. Na miejscu są za to kordony policji i formacje militarne, które pilnują granicy.

Okolica na bieżąco jest patrolowana – nikt nie może się przedostać. Podczas dziesięciodniowego pobytu nie doświadczamy sytuacji groźnej ani niebezpiecznej. Żadnych bójek, żadnych waśni, żadnych utarczek na linii uchodźcy-uchodźcy czy uchodźcy-policja. Pytamy jednych i drugich, czy takie się często zdarzają, ale obie strony utrzymują, że nie.

Granice komfortu

Ostatniego dnia, kiedy rozdaliśmy już wszystko, wracamy z pustymi torbami do samochodu. W tych torbach przywieźliśmy swoje bagaże podręczne. Podchodzą do nas dwie kobiety, które bardzo chciałyby je otrzymać. W powrotną drogę pakujemy swój bagaż podręczny w worki na śmieci. Na lotnisku w Atenach i w samolocie polscy turyści patrzą na nas z góry. Wszyscy mają walizki na kółkach. Nie możemy oderwać oczu od tych kółek – to dopiero byłaby radość w obozie!

Wydanie: 01/2017, 2017

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. Fan
    Fan 13 kwietnia, 2017, 16:19

    Super chłopaki! Duma z takich ludzi!

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy