Historia bez zaciśniętych zębów

Historia bez zaciśniętych zębów

W ostatnim 20-leciu to IPN miał decydujący wpływ na kształtowanie narracji historycznej w polskim społeczeństwie

Wybitny, choć niestety zapomniany, poznański historyk prof. Jerzy Krasuski zapisał takie oto myśli dotyczące swojego zawodu:

„Historiografia jako jedna z nauk społecznych jest w bardzo wysokim stopniu narzędziem walki i oddziaływania politycznego i ideologicznego niezależnie od tego, czy historyk posługuje się tym narzędziem świadomie, czy nieświadomie. Historyk, tak jak każdy człowiek, jest ukształtowany przez swoje środowisko w sensie zarówno wąskim, jak i szerokim. Jest on wytworem klimatu, środowiska geograficznego, rasy, narodu, klasy i warstwy społecznej, kręgu kulturowego, epoki, tradycji, rodziny, szkoły, swojego zawodu – oraz odpowiadającym tym wyznacznikom poglądów religijnych, filozoficznych, politycznych i społecznych. (…)

Wśród czynników wpływających na postawę historyka bardzo ważną rolę odgrywa przynależność narodowa. Historiografia jako nauka ukształtowała się w okresie, gdy nacjonalizm, tak jak poprzednio religia, stał się najbardziej uderzającym i najskuteczniejszym orężem oddziaływania ideologicznego. W rezultacie historiografia XIX i XX w. stawiała sobie za cel przede wszystkim podkreślanie wartości i zasług własnego narodu w przeciwstawieniu do innych, gloryfikowanie jego przeszłości – z reguły uważanej za »wspaniałą« – lub rozważanie domniemanych straconych okazji zdobycia jeszcze większej chwały, a uniknięcia załamań i niepowodzeń. Jeśli w epoce feudalnej celem historyka było głównie przedstawienie dziejów dynastii i jej gloryfikacja, to w epoce nacjonalizmu przedmiotem takiego zainteresowania stał się naród albo państwo narodowe (…); dzieje zaś władców, choć opisywane nadal szczegółowo, oceniano z punktu widzenia tego, co powinno być ich służbą dla narodu i państwa”1.

Niewielu historyków ma tak uczciwe i obiektywne podejście do swojej profesji jak prof. Krasuski, który udowodnił to swoimi licznymi książkami, w tym zupełnie niespotykaną w polskim piśmiennictwie „Historią Niemiec”. Niespotykaną, bo nie ma w niej śladu urazy czy uprzedzenia wobec narodu niemieckiego, za to celem autora było – jak napisał we wstępie – „aby Czytelnik zrozumiał historyczny dramat tego narodu, którego dzieje nie były pasmem sukcesów, a zakończyły się katastrofą”.

Historycy – celebryci

„Aby Czytelnik zrozumiał…” – ten postulat towarzyszył poznańskiemu historykowi przez całe naukowe życie. Jakże odmienna to postawa od dominującego dziś podejścia dużej części adeptów muzy Klio, którzy wybierają ten zawód, by coś lub kogoś uczcić, upamiętnić, uhonorować, a z drugiej strony – oskarżyć, zlustrować, pognębić. Dziesiątki, setki studentów i absolwentów wydziałów historycznych poluje na „temat”, który przyniesie im sławę równą tej, jaką zdobyli panowie Cenckiewicz i Gontarczyk, lustrujący prezydenta Wałęsę, albo pan Zychowicz, głoszący nieodzowność sojuszu II Rzeczypospolitej z III Rzeszą. Oczywiście tylko nieliczni staną się historykami celebrytami, ale pokusa jest ogromna. Dlatego profesja historyka już dawno przestała być „zawodem zaufania publicznego”, a sami historycy należą – obok polityków i dziennikarzy – do głównych winowajców zaostrzania konfliktów ideologicznych w naszym i tak mocno skłóconym społeczeństwie.

Łatwo wyznaczyć początek tego zaprzęgnięcia historii do polityczno-ideologicznych rydwanów w III RP. Były to pierwsze lata naszego stulecia, gdy z jednej strony wywołała burzę książka Jana Tomasza Grossa o zbrodni w Jedwabnem, a z drugiej – utworzono Instytut Pamięci Narodowej, którego jednym z pierwszych zadań stała się polemika z Grossem. Niedługo potem zaczęto otwierać esbeckie teczki z archiwum IPN, co spowodowało wylanie się ogromnej fali oskarżeń i pomówień wobec ludzi zarówno żyjących, jak i zmarłych. A gdy kierownictwo IPN objął Janusz Kurtyka, doszła do tego kolejna pasja tamtejszych historyków: propagowanie kultu „żołnierzy wyklętych” oraz dekomunizowanie ostatnich materialnych śladów PRL – nazw ulic, pomników, tablic, cmentarzy.

Oczywiście w IPN pracuje tylko niewielka część historyków w naszym kraju, lecz roli Instytutu przecenić nie sposób ze względu na środki i możliwości, jakimi dysponuje, a także oddziaływanie na edukację historyczną w szkołach i mediach. Krótko mówiąc, w ostatnim 20-leciu IPN miał decydujący wpływ na kształtowanie narracji historycznej w polskim społeczeństwie.

IPN-owska propaganda zaś jest typowym przykładem wykorzystania nauki historycznej do oddziaływania polityczno-ideologicznego, o którym pisał prof. Krasuski. Formy karykaturalne przybrało to pod rządami poprzedniego prezesa IPN, którego jedynym „dorobkiem naukowym” były książeczki dla dzieci przedstawiające dzieje Polski według archaicznego kanonu z czasów zaborów, zupełnie ignorujące złożoność naszej przeszłości i osiągnięcia naukowe współczesnej historiografii. Niewiele wskazuje też na to, by obecny prezes miał tę linię istotnie zmienić.

Nigdy dosyć przypominania, że grzechem pierworodnym IPN (obciążającym jego ojców założycieli z koalicji UB) jest połączenie w jednym organizmie instytutu badawczego, archiwum dawnej policji politycznej, instytucji edukacyjnej oraz prokuratury, która ściga „zbrodnie komunistyczne”, czyli wszelkie naruszenia prawa przez aparat władzy w latach 1944-1989. Taka mieszanka piorunująca musiała dać fatalne efekty, które odczuwamy do dziś, i trudno zrozumieć, dlaczego przez dwie dekady w elitach politycznych nie pojawiła się refleksja o sensie istnienia IPN. Ów „grzech zaniechania” obciąża zatem wszystkie środowiska rządzące Polską w XXI w.

W todze prokuratora

Ale może warto postawić sprawę inaczej: czy gdyby nie było IPN, inna byłaby dominująca w Polsce narracja historyczna? Wystarczy spojrzeć na ofertę większości wydawnictw podejmujących tematykę historyczną,  by uświadomić sobie, że dominuje podejście w stylu: „my kontra oni”, „patrioci kontra zdrajcy”, „bohaterowie kontra zbrodniarze” (najczęściej w sensacyjnym, nieraz wręcz pornograficznym sosie). Wcale nie trzeba IPN-owskiej pieczątki, by prokuratorska mentalność triumfowała wśród ludzi popularyzujących historię w książkach, mediach, internecie. Miał więc rację prof. Karol Modzelewski, wskazując, że duża część studentów historii najwyraźniej minęła się z powołaniem, gdyż powinna studiować prawo karne.

Czy zatem można sobie wyobrazić uprawianie historii w inny sposób? Chciałbym być optymistą i wierzyć, że tak. Zatem jak mogłaby wyglądać taka historia? Ująłbym to w pięciu punktach.

Po pierwsze – i chyba najważniejsze – motywacja: z jakiego powodu ktoś zajmuje się historią. Czy u historyka dominują motywy negatywne czy, pozytywne. Negatywne – to oskarżać, lustrować, demaskować, ujawniać wrogów. Pozytywne – to czerpać przyjemność z wyjaśniania wydarzeń i zjawisk z przeszłości, a także z udostępniania swoich wniosków czytelnikom i słuchaczom, by również mieli możliwość zrozumienia przeszłości. Albo jeszcze inaczej: historia z zaciśniętymi zębami kontra historia z uśmiechem i pogodą ducha, nawet wtedy, gdy mowa o rzeczach smutnych czy strasznych. Powodem radości powinna być bowiem sama prawda, która jest celem historyka. Prawda obiektywna, a nie „prawda” narodowa, religijna czy partyjna. A więc żadnego upiększania czy pomijania niewygodnych faktów, żadnego cenzurowania życiorysów. Wzorem może tu być „Polski Słownik Biograficzny”, który od wielu dziesięcioleci zamieszcza życiorysy ważnych postaci z naszych dziejów. I nie sposób się domyśleć, jaki jest stosunek autora do jego bohatera, za to można wyczytać mnóstwo nieraz wręcz zaskakujących informacji.

Po drugie – pamięć powszechna, a nie wybiórcza. Ulice, place, parki, cmentarze, muzea, zabytki, pomniki, tablice pamiątkowe są dobrem powszechnym i powinny służyć utrwalaniu historii całego społeczeństwa, które na danym terenie mieszka. Nie mogą być własnością jednej opcji politycznej czy światopoglądowej. Nie ma żadnego powodu, by przestrzeń publiczna miała być cenzurowana na zasadzie: zdejmujemy tablicę ku czci działacza KPP czy PPR i zastępujemy ją tablicą upamiętniającą miejscowego proboszcza lub „żołnierza wyklętego”. Polska jest na tyle duża, że zmieszczą się w niej komuniści i antykomuniści, duchowni i antyklerykałowie, Polacy i Żydzi, Niemcy, Rosjanie i Ukraińcy. Zmieści się i wybitny poeta Zbigniew Herbert, i niezły dramaturg Leon Kruczkowski – nie trzeba ulic tego ostatniego zastępować ulicami pierwszego tylko dlatego, że Kruczkowski był komunistą, a Herbert antykomunistą. Wielkie narody o tym wiedzą: Francuzi czy Rosjanie potrafią czcić sławnych rodaków z różnych stron ideowo-politycznej barykady, np. zarówno przywódców kolejnych rewolucji, jak i ich ofiary. Dlaczego my tego nie potrafimy? Przecież to nasza wspólna historia, której już nie zmienimy. Przyjmijmy więc naszą przeszłość taką, jaka była.

Narodowa w powszechnej

Po trzecie – im więcej różnorodności, tym lepiej. Historia każdego kraju i każdego narodu jest w gruncie rzeczy historią pograniczy: etnicznych, kulturowych, religijnych. W przypadku dziejów Polski jest to szczególnie dobrze widoczne, ale jednak bardzo często zapominane lub celowo przemilczane. Nasza przeszłość to nie tylko Polacy katolicy z endeckich czytanek. To także miliony Rusinów (a później Białorusinów i Ukraińców), ale i Rosjan, a także Litwinów, Niemców, Żydów, Tatarów, Ormian itd., którzy wyznawali prawosławie, protestantyzm, judaizm czy islam, a im bliżej naszych czasów, tym więcej było takich, którzy nie potrafili się odnaleźć w żadnej religii. O nich wszystkich należy pamiętać w takim samym stopniu, jak o etnicznych Polakach – bez żadnych uprzedzeń, kierując się wyłącznie prawdą historyczną. A więc jeśli w przeszłości dochodziło między różnymi grupami do konfliktów, nawet bardzo krwawych, to nie należy ich ukrywać, choćby miało to „godzić w dobre imię” jakiejś grupy – większości czy mniejszości. Prawda nieraz może być bolesna, ale jeszcze bardziej bolesne jest kłamstwo – a tego historyk musi się wystrzegać jak grzechu najgorszego.

Po czwarte – nie tylko polityka. Historyk musi zawsze pamiętać, że zdecydowana większość każdego społeczeństwa (czy to współczesnego, czy w jakiejkolwiek innej epoce) nie zajmuje się polityką, tylko po prostu życiem, jakkolwiek banalnie by to brzmiało. Jednak w podręcznikach historii i w ogóle we wszelkiej narracji historycznej dominują dzieje polityczne, np. z historii dawnej Polski przypomina się głównie królów, hetmanów i toczone przez nich bitwy, z dziejów XIX-wiecznych pamiętane są przede wszystkim powstania narodowe, zaś historia XX w. w ogóle jest skrajnie upolityczniona, bo wszystko jest tu podporządkowane „walce o niepodległość”, a potem „walce z komunizmem”. Tymczasem poznanie możliwie pełnej prawdy o danym społeczeństwie w danym okresie historycznym wymaga skupienia się na życiu codziennym, gospodarczym, kulturalnym, religijnym itd. Jednym słowem – na socjologii historycznej, o którą tak konsekwentnie od wielu lat dopomina się prof. Marcin Kula.

Wreszcie po piąte – historia narodowa jest tylko częścią dziejów powszechnych. Skupianie się wyłącznie na przeszłości własnego kraju i narodu to prosta droga do zaściankowości, która więcej zafałszowuje niż pozwala zrozumieć. Jednak wśród polskich historyków niewielu zajmuje się historią powszechną, zaś tylko nieliczni potrafią dokonywać twórczych porównań między własnym krajem a innymi. Choć przecież już jeden z ojców założycieli naszej historiografii, Joachim Lelewel, dwa stulecia temu dokonał arcyciekawej paraleli dziejów Polski i Hiszpanii. Oczywiście zajmowanie się historią powszechną wymaga znacznie większego wysiłku: znajomości języków obcych i bieżącej literatury w tychże językach, a przede wszystkim ciekawości świata i porzucenia ideologicznych okularów w patrzeniu na rzeczywistość. Ale warto to robić, by nie pozostać na marginesie światowej nauki, a przy tym zacieśniać dobre stosunki z uczonymi oraz instytucjami naukowymi z innych krajów. Oczywiście daleko nam jeszcze do wspólnego podręcznika historii Europy, o którym w Unii Europejskiej marzono od dawna. Jednak warto zapytać: ilu polskich historyków jest w stanie dorównać Normanowi Daviesowi, autorowi monumentalnej „Europy. Rozprawy historyka z historią”, albo prof. Wojciechowi Lipońskiemu, który wydaje właśnie wielotomowe „Dzieje kultury europejskiej” (ostatnio ukazał się tom trzeci, poświęcony epoce renesansu)? Jak długo jeszcze nasza historiografia będzie skazana na „dzieła” w rodzaju prokuratorskich monografii Urzędu Bezpieczeństwa w danym powiecie czy hagiografii dowódców kilkuosobowych oddziałów „żołnierzy wyklętych”? A jeśli już mamy tak wielu miłośników badania „zbrodni komunistycznych”, to dlaczego nie znajdują się chętni, by dokonywać twórczych porównań sytuacji w Polsce Ludowej z innymi krajami bloku radzieckiego? Otwartość na świat jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a historykowi może tylko pomóc.

1 J. Krasuski, Wyznaczniki biegu historii, Ossolineum, Wrocław 2008, s. 9-10.

Fot. Karol Porwich/East News

Wydanie: 05/2022, 2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy