Historia dla dorosłych

Historia dla dorosłych

Prof. Romanowski na pierwszym miejscu stawia prawdę, a nie narodową, religijną czy środowiskową mitologię

Z historią mamy w Polsce problem. Bo z jednej strony, półki księgarskie (a nawet kosze z książkami w dyskontach spożywczych) pełne są coraz to nowszych książek historycznych, w każdym kiosku można znaleźć kilkanaście czasopism ze słowem „historia” w tytule, portale internetowe i YouTube także pęcznieją od materiałów dotyczących przeszłości. Z drugiej jednak strony – poziom wiedzy historycznej przeciętnego Polaka wcale nie wzrasta, a wręcz można powiedzieć, że jest katastrofalnie niski, zwłaszcza w porównaniu z sytuacją sprzed kilku dziesięcioleci.

To zdumiewający paradoks, że demokracja, wolny rynek i wolność słowa przyniosły spadek zapotrzebowania na rzetelną wiedzę historyczną, której kilka pokoleń Polaków tak łaknęło w okresie Polski Ludowej. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że epoka „łagodnej PRL”, czyli lata 1956-1989, to czas niezwykłego rozkwitu zarówno nauki historycznej, jak i popularyzacji wiedzy o dziejach, nie tylko zresztą ojczystych. W niewielkim stopniu przeszkadzała temu rozkwitowi cenzura (która dotyczyła głównie dziejów najnowszych, a i to przede wszystkim w zakresie stosunków polsko-radzieckich), a jeszcze mniejszym problemem była oficjalna ideologia marksistowsko-leninowska, stanowiąca jedynie urzędowy „ozdobnik” polskiej humanistyki i zupełnie niewpływająca na autentyczną popularność wartościowej literatury historycznej w szerokich kręgach społecznych.

Co jest najważniejsze w historii

Co w takim razie stało się po 1989 r. z Polakami i ich stosunkiem do przeszłości? Na pewno głównymi winnymi są sami historycy, którzy w ogromnej większości zajęli się dziejami XX w., co było zrozumiałym zapełnianiem „białych plam”, ale jednocześnie zepchnęło w cień poprzednie epoki, niejako wycinając większość naszej historii ze społecznej świadomości. Symbolicznym zadekretowaniem tej tendencji było utworzenie Instytutu Pamięci Narodowej, którego obszarem zainteresowań uczyniono dzieje Polski od 1939 do 1989 r. A więc „pamięć narodowa” ma się ograniczać jedynie do tego półwiecza, ze szczególnym uwzględnieniem „zbrodni komunistycznych”, za które IPN uznaje niemal każde działanie aparatu władzy Polski Ludowej. A co z pamięcią o Pierwszej Rzeczypospolitej, o okresie zaborów, o Drugiej Rzeczypospolitej? Czy te epoki są mniej ważne dla naszej narodowej tożsamości? Czy naprawdę nie ma już potrzeby wydawania nowych książek o dziejach Polski z lat 966-1939? Czy rzeczywiście najważniejsze dla naszej „pamięci narodowej” są kolejne, coraz bardziej drobiazgowe (a przy tym śmiertelnie nudne!) analizy „działalności aparatu bezpieczeństwa” w poszczególnych powiatach i wobec poszczególnych środowisk albo hagiograficzne opisy losów każdego, choćby najmniejszego oddziału „żołnierzy wyklętych”?

Mocno spóźniony, a przez to coraz bardziej infantylny antykomunizm naszych historyków – szczególnie tych wychowanych już w Trzeciej Rzeczypospolitej – z pewnością ma wpływ na zaniedbanie poważnej, całościowej refleksji nad tysiącletnimi dziejami Polski (również na tle europejskim i globalnym). W ten sposób otwiera się pole dla przeróźnych szarlatanów, pseudobadaczy i pseudopopularyzatorów, którzy są dziś w stanie sprzedać mało wybrednej publiczności każdą bzdurę, byle brzmiącą wystarczająco sensacyjnie: od bajek o „Wielkiej Lechii” czy wspólnym polsko-hitlerowskim marszu na Moskwę, po nieledwie pornograficzne publikacje o życiu prywatnym władców i innych „celebrytów z przeszłości”. Nie wspominając już o nowym rodzaju „powieści historycznej”, cieszącej się ostatnio zdumiewającą popularnością: perwersyjnych „romansach z Auschwitz” i innych obozów śmierci…

Na szczęście są jeszcze autorzy, którzy traktują historię poważnie i mają o niej coś naprawdę ważnego do powiedzenia. Z całą pewnością należy do nich prof. Andrzej Romanowski, krakowski polonista, który od blisko dwóch dekad zajmuje jedną z najważniejszych pozycji w polskiej humanistyce – redaktora naczelnego Polskiego Słownika Biograficznego. To pomnikowe dzieło, wydawane od 1935 r. i jeszcze dalekie od ukończenia (obecnie ukazują się hasła na literę „T”), zawiera życiorysy wszystkich postaci, które odegrały jakąkolwiek rolę w życiu ziem polskich i polskiego narodu. Dobrze znany czytelnikom PRZEGLĄDU prof. Romanowski obcuje więc na co dzień z całością dziejów ojczystych – zarówno ze średniowieczem, jak i z XX w., zarówno z bohaterami, jak i z łajdakami, zarówno z Polakami katolikami, jak i z innowiercami mówiącymi często innymi językami.

Takie spojrzenie sprawia, że krakowski uczony jest nie tylko znawcą całej historii Polski, ale również wyróżnia się empatią, czyli umiejętnością zrozumienia losów i wyborów każdej z opisywanych w PSB postaci. Podstawowym założeniem słownika jest bowiem pełny obiektywizm, który nie pozwala domyśleć się, jaki jest osobisty stosunek autora hasła i redakcji PSB do danej postaci. Jakże to inny sposób zajmowania się historią od tego, który narzucił Polakom IPN!

Sprawiedliwie o przeszłości

Prof. Romanowski jest zarazem znakomitym przedstawicielem gatunku, który w naszej literaturze już prawie zaginął – eseju historycznego. W jego tekstach, publikowanych od 45 lat na łamach różnych tytułów (m.in. „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, a przede wszystkim „Tygodnika Powszechnego”, którego członkiem redakcji był przez wiele lat), łatwo wyczuć nie tylko empatię wobec dawnych i mniej dawnych postaci, lecz i osobisty ton, często odwołujący się do własnych wspomnień autora lub osób mu bliskich – rodziny, przyjaciół, mistrzów naukowych i politycznych. Trudno nie zgodzić się z jednym z owych mistrzów, Stanisławem Stommą, który miał kiedyś powiedzieć Romanowskiemu: „Bo widzi pan, »Tygodnik Powszechny« jest tak emocjonalnie, prawicowo naprężony… A to, co pan pisze, jest takie inne, takie miłe”.

Z pewnością to, co pisze Romanowski, jest inne. A czy jest miłe? To zależy dla kogo. Bo – powtórzmy to jeszcze raz, bardzo dobitnie – uprawia on historię dla dorosłych, a więc taką, która na pierwszym miejscu stawia prawdę, a nie narodową, religijną czy środowiskową mitologię. A prawda nie zawsze i nie dla każdego jest miła. Szczególnie nie jest miła dla tych, którzy używają narodowej przeszłości jak obucha, by walić nim po głowach przeciwników politycznych czy ideowych, a także domniemanych wrogów zewnętrznych.

Wydany przez Universitas zbiór swoich najważniejszych „szkiców historycznych i osobistych”, noszący wymowny tytuł „Pamięć gromadzi prochy”, Andrzej Romanowski opatrzył wstępem wyjaśniającym, jak rozumie historię Polski: „Polski między Niemcami, Rosją i Ukrainą; Polski z Litwą i Rusią; Polski katolickiej, prawosławnej i protestanckiej; Polski niemieckiej – jak na Mazurach, Pomorzu i Śląsku; Polski żydowskiej”.

Dodajmy do tej wyliczanki jeszcze jeden element: Polskę Ludową, nazywaną dziś powszechnie „komunistyczną” (a w skrajnym wydaniu nawet „Polską pod okupacją sowiecką”). Bo choć krakowski publicysta w latach 80. brał udział w solidarnościowym podziemiu, a w następnej dekadzie był aktywnym działaczem głównej partii postsolidarnościowej (ROAD, później Unii Demokratycznej i Unii Wolności), to należy do tych nielicznych osób ze swojego środowiska, którzy Polską sprzed 1989 r. nie pogardzają, a wręcz przeciwnie – starają się zrozumieć wybory i dylematy ludzi, którzy byli zaangażowani w budowę tamtego ustroju i wierzyli w jego dziejową konieczność. W końcu to ci ludzie – na czele z prezydentem Wojciechem Jaruzelskim, o którym bardzo ciekawy szkic znajduje się we wspomnianej książce – bezkrwawo doprowadzili Polskę do niepodległości i demokracji. Zamiast społecznej wdzięczności i miejsca w narodowym panteonie doczekali się jednak tylko brutalnych epitetów i oskarżeń (także na ławie sądowej).

Romanowski jest jednym z niewielu ludzi spoza kręgu lewicy, którzy domagają się prawdziwej sprawiedliwości: uznania, że doprowadzenie do 4 czerwca 1989 r. zmazało z ludzi PZPR wszelkie winy przeszłości, łącznie z 13 grudnia 1981 r. Nic dziwnego, że jako jeden z pierwszych zaprotestował przeciwko lustracji i powołaniu IPN, widząc w tych działaniach prymitywną zemstę, nielicującą z chrześcijańską tożsamością naszego narodu. Cena, jaką Romanowski zapłacił za swoją intelektualną i moralną odwagę, była niemała: zerwanie z „Tygodnikiem Powszechnym” i Unią Wolności, które na początku naszego stulecia w większości zachłysnęły się IPN-owskim antykomunizmem, a także niezliczone ataki, jakie niemal po każdym tekście krakowskiego autora spotykały go na łamach prawicowej (i nie tylko) prasy.

Jednak „Pamięć gromadzi prochy” to najmniej „publicystyczna” z wydanych dotąd książek Romanowskiego (pomijając książki stricte polonistyczne, których w jego dorobku nie brakuje). Bo też i zakres tematów jest tu niespotykany: od przepięknego eseju o dwóch zapomnianych polskich królowych, z których jedna (Rycheza) była Niemką, a druga (Helena) Rosjanką, po wzruszające „szkice rodzinne” – o familii Bytnarów, z której pochodziła matka Romanowskiego (zaś sławny „Rudy” z „Kamieni na szaniec” był jego wujem), o tragicznych losach innego wuja – „żołnierza wyklętego”, wreszcie o polsko-żydowskich dziejach krakowskiej kamienicy, w której profesor się wychował.

Jaka polskość

Ale mamy tu także teksty o „poganach w Warszawie” (czyli średniowiecznych najazdach Litwinów na Mazowsze) i „Moskalach w Warszawie” (czyli wejściu do Polski wojsk cara Piotra I jako sojusznika naszego króla Augusta II), o „rewolucji po polsku” (czyli Sejmie Czteroletnim) i Tadeuszu Kościuszce (pod wymownym tytułem: „Tatar czy Jankes?”). Romanowskiego zawsze ciągnęło na Wschód, czego efektem są jego badania nad literaturą i kulturą „kresową”, ale także erudycyjne szkice historyczne – zamieszczone w najnowszej książce – na temat wielowiekowych związków Polski z Ukrainą i Rosją oraz zapomnianego dziedzictwa polskiego prawosławia. Z drugiej zaś strony krakowski humanista nie zapomina o niemieckim dziedzictwie naszej kultury i naszych ziem: tekst „Polska – ojczyzna Niemców”, opublikowany kilka miesięcy temu w „Gazecie Wyborczej”, wywołał najnowszą falę ataków prawicy na Romanowskiego.

Jak przystało na redaktora naczelnego PSB, nasz eseista mistrzowsko porusza się po tematach biograficznych. Kogo w tej książce nie ma? Roman Dmowski (a właściwie niemal zupełnie nieznane jego „krakowskie lata”) i Eliza Orzeszkowa, gen. Nikodem Sulik i gen. Emil Fieldorf, Eugeniusz Kwiatkowski (którego Romanowski poznał jako młody człowiek) i prezydent Edward Raczyński, Jan Nowak-Jeziorański i płk Józef Rybicki, Stanisław Stomma i Adam Michnik, wreszcie uczelniany mistrz i opiekun, prof. Henryk Markiewicz, po którym Romanowski przejął redakcję PSB.

Znajdziemy tu również swoiste kredo autora – artykuł sprzed 10 lat zatytułowany „Czym jest polskość”. Po jego lekturze nikt nie może mieć wątpliwości, że właśnie polskość jest miłością życia Romanowskiego, ale miłością trudną, bo niesztampową. Można by rzec – parafrazując Wyspiańskiego – że polskość swą chciałby on widzieć ogromną: wieloetniczną, wielowyznaniową, wieloświatopoglądową (od katolików po ateistów, od romantyków po ugodowców, od endeków po komunistów). To jest polskość integralna, która dodaje i mnoży, a nie odejmuje i dzieli – pod jakimkolwiek pretekstem. To polskość, która nikogo nie wyklucza, za to każdego, kto się z nią związał, przyjmuje – właśnie w imię prawdy historycznej. I za tę piękną i mądrą wizję polskości winniśmy Andrzejowi Romanowskiemu wdzięczność.

Wydanie: 2022, 29/2022

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy