Historia ukryta w daszku

Historia ukryta w daszku

Sto lat temu w szkole w Rydzynie zamurowano pewną informację. Każdy kolejny remont budynku to nowe wieści ukryte w murach

– We wrześniu ubiegłego roku – opowiada woźny podstawówki w Rydzynie – dużo padało. Zobaczyłem, że przecieka daszek nad wejściem do szkolnego budynku. Pan dyrektor Janusz Hoffmann postanowił, że trzeba to naprawić. Kiedy dekarz rozebrał daszek, we wnęce znalazł dwie butelki. Zawołał mnie na rusztowanie. Serce zabiło mi mocniej, czułem, że odkryliśmy jakąś tajemnicę tego budynku…
W butelkach, obok starych gazet, monet i papierosa, znajdowały się dwa rodzaje dokumentów. Pierwsze spisane odręcznie pochyłym gotykiem pochodziły z początku wieku, wmurowane tu jeszcze przez majstra Artura Kunzego, który dołączył do nich własny list. Drugie były wystukane na maszynie przez kierownika tej placówki w latach 50., Jana Wojciechowskiego. „Dnia 8 sierpnia 1953 r. – napisał – spostrzegłem, że zacieka nad wejściem do szkoły. Stwierdziwszy zniszczony daszek, kazałem takowy naprawić. Podczas jego zrywania znaleziono butelkę z tą zawartością…”.
Nikt w Rydzynie nie znał tajemnicy ukrytej w murze. Nawet córka Jana Wojciechowskiego, ucząca do dziś w tej samej szkole, co niegdyś ojciec. – Kiedy dowiedziałam się o znalezisku – wyjaśnia – próbowałam przypomnieć sobie, czy w domu coś się mówiło na ten temat. Ale w 1953 r. byłam dzieckiem, więc mogłam to przeoczyć, nie zrozumieć, a potem rodzice już nigdy nie wracali do tej sprawy.
Prawdopodobnie sami autorzy odnalezionych dokumentów chowali je w ścianie ze świadomością, iż za ich życia nie zostaną odkryte. Pewnie dlatego umieścili w nich przesłanie dla potomnych, prosząc o szacunek dla znaleziska i kontynuowanie tradycji: „Jeśli butelkę tę odnaleziono podczas jakiejś przebudowy, należy wszystko włożyć znowu w stare miejsce”, poucza Artur Kunze. Zaś Jan Wojciechowski pół wieku później dodaje: „Proszę jak najuprzejmiej Was o pozostawienie wszystkiego tak, jak to w tej chwili odkryliście, wraz z dodaniem Waszych danych. Wierzę, że to uczynicie…”.
Obecny dyrektor szkoły, Janusz Hoffmann, spełnił te życzenia, po raz trzeci zamurowując butelki w skrytce. Ich zawartość uzupełnił własną relacją wydrukowaną na komputerze. – Kto wie, czy za pół wieku zostanie jakiś ślad – zastanawia się – może do tego czasu ktoś szkołę wyburzy albo daszek wcześniej spróchnieje, bo drewno teraz mniej żywiczne i stolarze gwarancji na 50 lat nie dają…

Ludzie odeszli, problemy zostały
Decyzję o powstaniu nowej, ewangelickiej szkoły w Rydzynie podjęto jeszcze pod koniec XIX w. Jak donosi odnaleziony dokument autorstwa Artura Kunzego, „…10 kwietnia 1894 r. zaproszono do sali sesyjnej ratusza oprócz przedstawicieli szkolnictwa ewangelickiego także przedstawicieli katolickich, aby zdecydować o budowie wspólnej szkoły. Gmina katolicka tę propozycję odrzuciła. Jednak prowadzący obrady rządowy komisarz asesor Gano Frank z Poznania obiecał znaczącą pomoc państwa przy budowie szkoły, więc przedstawiciele ewangelickiej gminy wyrazili zgodę. (…) Jeszcze w tym samym roku zarząd placówki kupił od chłopa Lowanza Michalskiego plac o wielkości jednej morgi, na zachód od szosy leszczyńskiej nad rowem, w cenie 1000 marek. Budowę rozpoczęto 1 września 1902 r.”.
Podczas gdy rosły mury budynku, do ewangelickiej szkoły uczęszczało 140 dzieci, 60 uczniów w klasie pierwszej i 80 w drugiej. Sprawowało nad nimi pieczę zaledwie dwóch nauczycieli: kantor Rudolf Riegner i Heinrich Buch. Dodatkowo lekcji żeńskich robótek udzielała kantor Amalia Riegnes. Długi spis nazwisk wychowanków, wykaligrafowany starannie czarnym atramentem, doskonale zachował się do dziś, zakonserwowany w szczelnej butelce.
– Niestety, żadnych krewnych osób z tej listy nie udało się nam odnaleźć – mówi Janusz Hoffmann. – Od tego czasu przez Rydzynę przetoczyły się kolejne wojny, które rozniosły ludzi po świecie. Tak jak Artur Kunze przepadli gdzieś bez wieści.
Pół wieku później, w latach 50., nie tylko zmieniła się narodowościowa i wyznaniowa mozaika miejscowości. Szkoła też się rozrosła, gdyż zaczął do niej docierać powojenny wyż. Ponad 250 uczniów w ośmiu klasach uczyło ośmiu nauczycieli oraz przewodnik drużyny harcerskiej. Dawne pruskie tytuły zastąpiono nowymi, peerelowskimi. Nauczyciel Skrobała Kazimierz, sekretarz Miejskiego Komitetu PZPR, kierował też szkolną POP, a Zabłocka Felicja z Machnikowską Marią były instruktorkami ZMP.
„Szkoła nasza zajęła pierwsze miejsce w województwie i jest uznana jako szkoła przodująca. Posiadamy 15-lampowy aparat radiowy, aparat filmowy, mikroskop, jak również bardzo dobrze zaopatrzoną bibliotekę, pracownię zajęć praktycznych oraz gabinet fizykalny”, chwali się Wojciechowski.
Dziś szkółka w Rydzynie służy kolejnym pokoleniom. Jej dumą są dwie pracownie komputerowe i gabinety nauczania początkowego oraz przyrody. W każdej klasie znajdziemy telewizor i wideo. Jedyną bolączką jest brak sali gimnastycznej i rozrzucenie blisko 400 dzieci i 23 nauczycieli w trzech budynkach. W starym, postawionym przez Kunzego, uczą się wyłącznie maluchy.
Zabiegi, by powstał jeden, nowy gmach szkoły, czyniono już w 1928 r. Wówczas okazało się, iż gmina „nie jest w stanie pokryć kosztów, a pożyczki bezprocentowej otrzymać nie może”.
– Skąd my to znamy – zauważa z goryczą obecna wicedyrektorka rydzyńskiej podstawówki, Lucyna Borowiak. – Zmagamy się z tym problemem od lat 70., a końca nie widać. Pozostają nam jedynie przeróbki, łatania, remonty ponadstuletnich budynków. I tak jak niegdyś nasi przodkowie wciąż narzekamy na przeciekające daszki, popsute drzwi, bramy, płoty; jak oni przeliczamy, ile to na „ogrzywanie klasów wyrzucono tej zimy, a ile na wprowadzenie w porządek wychodków”.
Nawet zarobki w oświacie na przestrzeni lat relatywnie niewiele się zmieniły. W 1953 r. Wojciechowski pisał: „Jak z załączonych gazet wynika, nauczyciel zarabiał w 1903 r. 170 zł. Zegarek kosztował wtedy 15 zł, kilogram masła 2 zł. (…) Obecnie moje miesięczne pobory wraz z dodatkami wynoszą 695 zł, a para trzewików kosztuje 500, gotowe ubranie 1500, rower – 1000, motocykl 6000 zł, kilogram masła 60 zł, a zegarek średniej jakości 1500 zł. Obiektywnie rzecz biorąc, wynagrodzenie nauczyciela jest bardzo niskie. W tym bowiem czasie sklepowa w tutejszej piekarni, bez wykształcenia, zarabia 1200, ślusarz około 1500 zł. W trudnych warunkach budujemy lepsze jutro dla Was, moi Drodzy!…”.

Między małą a wielką historią

Rydzyna należąca przed wiekami do Leszczyńskich, a od 1738 r. miasto prywatne rodu Sułkowskich, aż do wyzwolenia funkcjonowała w cieniu pałacu. – Bale, rauty, polowania i wizyty ważnych osobistości skwapliwie rejestrowano, a historia zwykłych ludzi gdzieś umykała. Dlatego odnalezione w daszku dokumenty są tak cenne, bo ratują chociaż jej cząstkę – cieszy się Zdzisław Moliński, kustosz rydzyńskiego zamku.
Ostatni ordynaci rydzyńscy nie reprezentowali przysłowiowej wielkopolskiej gospodarności. Już w XIX w. zadłużyli posiadłość w bankach pruskich do tego stopnia, że stała się potem łatwym łupem hakaty. Wspomina o tym Artur Kunze w swojej butelkowej relacji: „Książę Antoni Sułkowski ma 60 lat, jego syn 32, ciągle chorowity i bezdzietny. Ordynacja rydzyńska po śmierci ich obu przypadnie państwu, co w każdym razie byłoby dobre dla Rydzyny. Rodzina książęca ma wiele długów”.
Jednak sprawy wielkich tego świata specjalnie nie rzutowały na losy zwykłych mieszkańców. Przedwojenna Rydzyna, położona na styku Śląska i Wielkopolski, zawsze była miastem otwartym. Zgodnie koegzystowali w niej ze sobą Niemcy, Polacy i Żydzi. – W rynku – mówi Zdzisław Moliński – było aż sześć gospód. Nieprzypadkowo Kunze każe jego potomnym wypić po kuflu na swój rachunek i być tak radosnym jak on.
Lecz nawet w tej na pozór beztroskiej relacji Kunzego gdzieś między wierszami czai się zapowiedź wojennej grozy, która obróci w perzynę sielankowy świat: „Chętnie kupiłbym motor lub samochód, ale ten kosztuje 750 marek. Światowy rekord motoru – 77,596 km na godzinę. Miejmy nadzieję, że jeszcze będziemy jeździć na rowerze, a nie latać sterowanymi statkami powietrznymi jak hrabia Zeppelin. (…) Cesarz Wilhelm był w Rzymie, Edward król Anglii był w Rzymie, Lizbonie i Paryżu. Prezydent Francji w Algierze. Wszędzie panuje spokój, bo jeden boi się drugiego. My, Niemcy, boimy się Boga, poza tym niczego na świecie, jak powiedział nasz Bismarck…”.
Jan Wojciechowski, który kilkadziesiąt lat później odczuł niemiecką butę na własnej skórze jako więzień Stutthofu, Oranienburga, Gusen i Mauthausen, w swojej relacji dla przyszłych pokoleń woli skupić się wyłącznie na codzienności: „Sytuacji międzynarodowej nie będę opisywał, ponieważ załączam pewne czasopisma, które dokładnie pozwolą Wam, moi Drodzy, zorientować się”, wyjaśnia dyplomatycznie.
Zaś dyrektor Hoffmann, chociaż nie chce zdradzić dokładnie treści swojego przekazu, przyznaje jednak, że krajowym i światowym wydarzeniom poświęcił dużo miejsca. Ale czy za 50 lat kogoś jeszcze zainteresuje tragedia World Trade Center, wojna w Afganistanie czy wyniki wyborów? – Zwykłym ludziom zawsze będzie bliższa ta mała historia, co jest na wyciągnięcie ręki – mówi Lucyna Borowiak. – O niej nie pisze się w podręcznikach ani nie trąbi się w mediach. Ona wyraża się w rzeczach najprostszych: w cenie masła, kiełbasy, trzewików, w jakiejś lokalnej anegdocie, w czyimś na pozór banalnym losie…

 

Wydanie: 2002, 44/2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy