Hokeista na… lodzie

Hokeista na… lodzie

Nigdzie poza kanadą hokej nie jest otaczany takim kultem

Rozmowa z Mariuszem Czerkawskim, hokeistą Montreal Canadiens

– Ostatnio Montreal Canadiens wysłali cię na „farmę”, jak w NHL określa się drużynę rezerwową grającą w AHL (American Hockey League). To nie jest pewnie przyjemne?
– Nie. Stało się to pomiędzy świętami, a Nowym Rokiem. Był to wynik rozmowy z menedżerem klubu. W składzie Montreal Canadiens wychodziłem na lód na krótko, bo tak mnie widział trener. Do wyboru miałem, albo status quo, czyli grzanie ławki, albo wyjazd do Hamilton Bulldogs i występowanie w pierwszym ataku. Doszliśmy do konkluzji, że lepiej grać i nie spalać się psychicznie.
– Jak ci idzie w Buldogach?
– W pięciu meczach dziesięć punktów za bramki i asysty.
– O co właściwie chodzi z tym „zesłaniem”? W grach przedsezonowych byłeś najlepszym zawodnikiem NHL, z 12 punktami. Miałeś dobry początek w Canadiens, a potem nagle trener zaczął cię wypuszczać na lód coraz rzadziej…

– Nie jestem zawodnikiem otwarcie atakującym trenerów i nigdy tego nie robiłem w Montrealu. Nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego mam grać na lewym skrzydle, skoro jestem… prawoskrzydłowym, dlaczego wypuszcza się mnie na sześć minut w meczu jak jakiegoś debiutanta, kiedy zawodnik z moim dorobkiem i moim kontraktem powinien teoretycznie grać po 15 minut minimum. To mnie bolało.
– Niektórzy znawcy tematu w Montrealu upatrują źródło problemów w… nieprawidłowej aklimatyzacji. Nie zacząłeś się uczyć francuskiego, tylko upierałeś przy angielskim, choć w Quebeku dumni są ze swych związków z Francją. Nie umiałeś uszanować powszechnego szaleństwa na punkcie hokeja, jakie tam panuje, i przekonania, że tylko Kanadyjczyk potrafi tak naprawdę grać w tę grę, a inni mogą ewentualnie ich naśladować.
– Realia w NHL są, jakie są. Na około 750 zawodników około 450 to Kanadyjczycy, około 230 to Amerykanie, a reszta – gracze z innych krajów. Hokej to sport narodowy Kanady i ich narodowa pasja. Kiedy przychodzi sobota, cały kraj ogląda mecze pokazywane w telewizji w najlepszym czasie antenowym na najlepszych kanałach. Przed ekranami zasiadają całe rodziny często ubrane w bluzy ulubionych drużyn. Chłopcy nawet w kompletnych strojach hokejowych, kaskach na głowach, łyżwach i z kijami w dłoniach. Większość rozmów na ulicy rozpoczyna się od pytania o wczorajszy mecz, a nie od standardowego „Jak leci?”. Fascynuje mnie to jako zawodowego hokeistę, bo nie ma innego miejsca na świecie, gdzie taki kult otacza dyscyplinę, z którą jestem związany od drugiej klasy podstawówki. Zawsze byłem jak najdalszy od robienia sobie z tego żartów. Co do francuskiego, to w NHL językiem porozumiewania się jest angielski, którym posługuję się zupełnie swobodnie. Zapewne francuskiego nie zdołałbym opanować w takim stopniu. Jest natomiast prawdą, że niemal 80% Montreal Canadiens to frankofoni, Kanadyjczycy, których językiem ojczystym jest francuski. Dominują oni zresztą w całym klubie, co jest dla mnie zrozumiale i oczywiste. O tym, że Quebek jest frankofoński, wie każdy. Dowodzenie, że może mi to „przeszkadzać”, jest idiotyzmem.
– „Montreal Gazette” napisała, cytując jedną z polskich gazet, że Czerkawski uważa, że trener preferuje weteranów (jakich w Canadiens nie brak) i frankofonów. Było to na początku grudnia ub.r. i dolało oliwy do ognia…
– Działo się to w czasie, kiedy mój agent sportowy, Neil Abott, prowadził rozmowy z władzami Canadiens nad zmianą mojej pozycji w drużynie na bardziej adekwatną do reprezentowanego przeze mnie poziomu i kontraktu. Zawodnik otrzymujący 2,6 mln za sezon raczej nie powinien grzać ławy. Odpowiadano Neilowi, że to jest przejściowe, że się zmieni. Wtedy ukazał się ten artykuł. Polak mieszkający w Montrealu chciał „zaistnieć”, dostarczając „Gazette” tłumaczenie mojej wypowiedzi dla gazety w Polsce (zresztą deformującej moje intencje). No i podano to w Montrealu tak, że mam pretensje, bo trener woli weteranów i frankofonów. O co chodziło memu rodakowi, nie wiem.
– Tradycyjna polska bezinteresowna… życzliwość?
– Być może.
– A potem wystawiono cię na sprzedaż?
– To niedokładnie tak. W czasie rozgrywek klub wskazuje, zamianą którego zawodnika jest zainteresowany, i inne kluby mogą składać oferty. Jednak te najważniejsze i najdroższe obsady kadrowe są dokonywane przed sezonem. Teraz nie jest łatwo znaleźć oferenta do wymiany zawodnika z takim kontraktem jak mój.
– Czy jest prawdą, że były dwie oferty na Czerkawskiego – z Nowego Jorku i Toronto, ale Montreal postawił warunki zaporowe i nie doszło do wymiany?
– Poproszę o następne pytanie.
– Czy ty w ogóle wierzysz, że dogadasz się z klubem?
– Część dziennikarzy już teraz pisze, że trzymanie mnie na „farmie” to jakiś żart. Kiedy jechałem do Hamilton, była mowa o okresie około dwóch tygodni i sześciu, siedmiu meczach. Miałem się w tym czasie doładować psychicznie i wrócić z nowym duchem do walki. Ze swojej strony robię, co do mnie należy. Każdy mecz traktuję jak najważniejszy. Decyzje zapadają w Montrealu.
– Właśnie z tego Montrealu usłyszałem przed świętami, że najlepiej by było, gdyby Czerkawski zamiast choinki udekorował bombkami klon, narodowe drzewo Kanady, i pokazał tym samym, jak bardzo jest patriotyczny. Ale to ci chyba nie wpadło do głowy?
– Nie. Święta spędziłem jednak przy kanadyjskiej choince. Co roku do Nowego Jorku przywożone są z okolic Montrealu dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy drzewek. Sam je kupowałem, kiedy tu mieszkałem, przy McGuinness Boulevard na Greenpoincie. Podobnie moi przyjaciele. Na te święta mieli czternastoletni srebrny świerk właśnie z tego samego źródła. Obaj faceci sprzedający choinki to kibice Montreal Canadiens i gdy się dowiedzieli, że Czerkawski też będzie siedział pod ich drzewkiem, udzielili poważnej zniżki. Miły gest…
– Do takich zaliczyć trzeba twój udział w akcji Jurka Owsiaka.
– Po raz drugi gram w Nowym Jorku z Jurkiem Owsiakiem i jego Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Przed rokiem licytowana była moja bluza [poszła za 4050 dol. – przyp. red.], a teraz będzie i bluza, i kilka innych gadżetów, m.in. fotografie, krążki, karty świąteczne z życzeniami. Wspólnie z profesorem Stanisławem Burzyńskim, słynnym lekarzem leczącym choroby nowotworowe w Houston, i piekarzem-artystą Cezarym Sarzyńskim z Kazimierza nad Wisłą zainicjowaliśmy akcję pomocy głodnym dzieciom „Najpierw chleb!”. Łączy nas to, że jesteśmy w kazimierskim klubie Rotary. Wraz z lubelskim Towarzystwem Przyjaciół Dzieci zapewniamy dożywianie w kilku lubelskich szkołach. Jest dramatem, że dla wielu dzieci finansowany przez nas posiłek to jedyne ciepłe jedzenie w ciągu całego dnia! Kiedy dowiedziałem się, że któregoś dnia zamiast korzystającego z pomocy ucznia, który zachorował, zgłosił się jego młodszy brat, żeby… jedzenie nie przepadło, czułem się dosłownie rozbity. To wstyd dla Polski! Dziecięcego głodu nie powinno w niej być. Równocześnie jest to temat wstydliwy, o którym się nie mówi, bo nie wypada. Klasa średnia w Polsce chętnie afiszuje się na przykład w akcjach zakupu komputerów dla szkół. To dobrze wypada w telewizji. Jest już mniej ważne, że mogą do nich siadać dzieci nieprzytomne z głodu. Dlatego nasza akcja nazywa się „Najpierw chleb!” – Bruksela i Wall Street potem.
– Tako rzecze drugi na liście najlepiej zarabiających polskich sportowców z wynikiem ponad 10 mln zł za rok ubiegły. Daruj, ale to nie są powszechne troski polskich sportowców.
– Po pierwsze, z tych 10 mln po podatkach, które w Kanadzie są zabójcze, zostaje mniej niż połowa. Po drugie, zza Oceanu trudno mi wypowiadać się na temat trosk polskich sportowców. Tu bardziej chodzi o serce i… pamięć. Pochodzę z rodziny, której nie da się zaliczyć do zamożnych. W szkole miałem biednych kolegów. Nie muszę wysilać wyobraźni, aby wyobrazić sobie, że dziś są tacy i jeszcze biedniejsi. Skoro mnie powiodło się w życiu, uważam, że mam dług wobec innych.
– Pora na prywatne życie mistrza… Do kogo dzwoniłeś z życzeniami świątecznymi?
– W Polsce do babci Leokadii, do Radomska. U niej tradycyjnie od lat zbiera się cała rodzina. Tam składałem życzenia moim rodzicom Grażynie i Dariuszowi. Babcia namawiała mnie, abym wracał do Polski, bo – jej zdaniem – wojna wisi na włosku i w kraju będę bezpieczniejszy. Do Los Angeles telefonowałem do córki Julii, panny już sześcioletniej, ale niestety niepolskojęzycznej. Powiedziałem jej po szwedzku: „God Jul!”, choć wołałbym: „Wesołych Świąt!”. Julka mieszka ze swoją mamą, a moja była żona, Izabella Scorupco, w stolicy biznesu filmowego.
– Wykręcałeś także numer do Szczytna.
– Tak. W Szczytnie mieszka moja dziewczyna, Emilia Raszyńska, wicemiss Polonia z 1999 r. Oczywiście, składałem jej jak najlepsze życzenia. Niedawno Emilka spędziła dwa miesiące w Montrealu, gdzie kibicowała mi i wprowadzała ład w moje kawalerskie gospodarstwo domowe.
– Czy wśród życzeń była mowa o ślubie w Nowym Roku 2003?
– To już zostanie między nami. Żadnych komentarzy.
– No to wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!
– A ode mnie Czytelnikom „Przeglądu”, który sam z chęcią czytam.

 

 

Wydanie: 03/2003, 2003

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy