Horror gore, czyli feralna kluseczka

Horror gore, czyli feralna kluseczka

Pięty obcięło ciotce w latach 80. Wujek trzasnął drzwiami od łazienki i lustro wdzięcznie odpadło ze ściany, odcinając ciotce po eleganckim plasterku mięsa z każdej pięty. Tę tragedię przypominali mi zawsze rodzice, kiedy biegałam przez przedpokój, tańczyłam w łazience i machałam parasolką przed lustrem. „Najwięcej tragedii zdarza się w domu”, dodawali. I przytaczali jakieś statystyki oraz badania. Traktowałam to jak niemądre przysłowie ludowe. Jak miałam w nie wierzyć, skoro inne kłamały? Drugie najchętniej przytaczane stwierdzenie – „W domu nic nie ginie” – było tak fałszywe, że wstydziłam się za wszystkich, którzy je wspominali. To właśnie w domu ginęło mi wszystko: legitymacja szkolna, ruska latarka, kaseta, bierki, naklejki, ekierki itd. „W domu wszystko ginie” – to przemawiało do mnie bardziej.

Kolejne historie: o wujku, który wybił sobie oko korkiem od szampana, cioci Gieni, która spaliła włosy nad tortem, małym Tomku, który tak szybko biegł ze sztućcem w dłoni, że nabił się na widelec – brzmiały jak opowieści ze szwedzkiej książeczki grozy. Jednak wszystkie wróciły do mnie rykoszetem trzy dni temu, kiedy w moim własnym domu zaatakował mnie makaronik.

Dzień miałam ułożony przepisowo. Najpierw pisanie, potem spotkania, w międzyczasie spacer z psem, dentystka, zakupy, następnie kino i jeszcze wieczorne pisanie, jeśli Bozia da. Jak śpiewał jeden poeta, „dzień dzisiaj będzie kreatywny bardzo”. Tak sobie myślałam, odwalając rano czynności gospodarskie, takie jak mycie garów, składanie łóżek i zbieranie zaschniętych kubków i talerzy po nocnej kulinarnej degrengoladzie. I wtedy zaczął się horror, z gatunku gore. Znają państwo tę nieprzyjemną cechę makaronu: jeśli od razu nie odkleimy go od ścianki garnka, złośliwie tam przysycha. Jakby się, skubany, przyspawał. Żadna gąbka ni ścierka nie pomoże. Trzeba go odmoczyć, co trwa i skutkuje tym, że gar stoi z mętną wodą na blacie i straszy.

W szale poranka próbowałam zdrapać makaron z dnia poprzedniego, a ten w zemście wbił mi się pod paznokieć tak bezwzględnie, boleśnie i definitywnie, że usiadłam na kuchennym krześle i zapłakałam. Nie z bólu – muszę zaznaczyć, choć przecież tak łamali ludzi faszyści, wbijając im igły pod paznokcie – tylko z poniżenia. Oto dołączyłam do cioci, której lustro obcięło pięty, Gieni, której spłonęły włosy, kiedy się pochyliła nad tortem, Tomka, co się nabił na widelec. A jeszcze wyszło na to, że wypadki rzeczywiście zdarzają się w domu. Makaron wszedł do końca paznokcia, wyglądał jak dziecięcy rysunek. Tkwił tam i ból siał nieziemski.

„Włóż palec do kieliszka z ciepłą wodą i mydłem – poradziła koleżanka. – Mocz w nim palec, wkładaj i wyjmuj”. Pozasłaniałam okna, żeby sąsiedzi nie widzieli, jak wkładam i wyjmuję z kieliszka palec. Nic nie pomogło, makaronu nie dało się wyjąć. I kiedy zadzwoniłam do dr. Dziuby, musiałam wypowiedzieć zdanie: „Wszedł mi pod paznokieć makaron Czaniecki”. Tego właśnie chciałam uniknąć! A kiedy doktor powiedział, że przyjmie mnie szybko, nastąpił dalszy ciąg kompromitacji – telefony do wszystkich, z którymi umówiłam się tego dnia: „Cześć, nie mogę przyjść, mam makaron rosołowy pod paznokciem”.

Kolejka u doktora była wiosenna, gorączkowa i sezonowa, ale my poszybowaliśmy na górę – przez piętra – do sali zabiegowej. Doktor, biorąc po trzy schodki, jakby miał 15 lat, zgarniał po drodze pielęgniarki. Położono mnie na stole operacyjnym, zapłonęły lampy, usłyszałam szczęk narzędzi. A potem pielęgniarka zapytała: „Doktorze, jaka igła?”. I zdążyłam jeszcze pisnąć: „Zemdleję!”. Ale trudno mi było nagle upaść, skoro wcale nie stałam. Cóż, nie było też łatwo wyjąć spod paznokcia rosołowy makaron Czaniecki, powiedzmy sobie szczerze – całkiem rozciapciany. W końcu moczyłam go w wodzie z mydłem. Więc po milimetrze, dzielnie, znosząc syczenia i pojękiwania, schodził dr Dziuba igłą coraz niżej, aż usunął feralną kluseczkę.

Niosłam swój zaklejony palec przez miasto jak jakieś trofeum. I myślałam, że ironia jako narzędzie literackie nigdy losowi się nie znudzi. A mną będzie można straszyć dzieci, które nie będą chciały po posiłku myć naczyń: Była sobie kiedyś ciocia, tak leniwa, że zostawiała umycie garnka na przyszłość. I pewnego dnia pokonał ją zwykły makaron. Po prostu załażąc jej za skórę. Myjcie zatem, dzieci, swoje garnuszki od razu. A uchroni was to przed groźnym skrobaniem, igłami i ogólnym rozciapcianiem egzystencjalnym.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy