I kamieni kupa

I kamieni kupa

Od ponad dekady firmy biotechnologiczne dostają setki milionów złotych, a efektów ich badań nie widać

27 grudnia 2017 r. Polska Agencja Prasowa poinformowała, że premier Mateusz Morawiecki i wicepremier Jarosław Gowin ogłosili koncepcję powołania Instytutu Biotechnologii Medycznej. W ocenie premiera stworzenie tej placówki miało być milowym krokiem na drodze do budowy nowoczesnego polskiego przemysłu medycznego i poprawy działania rodzimej służby zdrowia. Rządzący zadeklarowali zasilenie IBM kwotą 500 mln zł.

W marcu 2018 r. młody poseł koła Wolnych i Solidarnych Adam Andruszkiewicz złożył dwie interpelacje (nr 20677 oraz 20678), w których uznał tę inicjatywę za „zasadną i celową” i pytał ministrów zdrowia i nauki, jak zamierzają wesprzeć ten projekt. Otrzymał mętne, acz uprzejme odpowiedzi, po czym… wokół Instytutu Biotechnologii Medycznej zapadła cisza. Co oznaczało, że zmieniła się koncepcja. Bo z takiego atrybutu władzy jak możliwość dzielenia miliardów złotych nikt przytomny by nie zrezygnował. Teraz na fali jest Agencja Badań Medycznych, którą przeforsował w Sejmie minister zdrowia Łukasz Szumowski.

Sprawa jest poważna. W latach 2007-2019 w ramach Programów Operacyjnych Innowacyjna Gospodarka oraz Inteligentny Rozwój spółki zajmujące się biotechnologią otrzymały z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości oraz Narodowego Centrum Badań i Rozwoju dotacje unijne liczone w setkach milionów złotych. Dziś najbardziej znaną jest OncoArendi Therapeutics, której prezes Marcin Szumowski to brat ministra zdrowia. Wysokość dotacji dla tej firmy i okoliczności ich przyznania budzą wiele emocji. Dziwne, że nikt nie pyta, jakie korzyści odniosła polska gospodarka z faktu, że od ponad dekady hojnie finansowane są projekty, które, delikatnie mówiąc, nie zawsze kończą się sukcesem. A nasz kraj od lat zajmuje ostatnie miejsca w unijnych rankingach innowacyjności i przedsiębiorczości.

Komu miliony, komu?

Premier Morawiecki i jego ministrowie, gdy mówią o rozwoju branży biotechnologicznej, kreślą taką oto wizję: wydajemy pieniądze, aby „nasi wybitni naukowcy, inżynierowie, informatycy, genetycy, biogenetycy, mogli zostać w Polsce i razem z lekarzami rozwijać nowocześniejsze technologie medyczne, które przełożą się na zdrowie”. W tym miejscu bywa wspominana Maria Skłodowska-Curie, która, by móc się rozwijać, „musiała opuścić ojczyznę”. Po czym następuje mocna deklaracja: „My nie chcemy, by nasi znakomici naukowcy wyjeżdżali”. I podsumowanie: „Nasza służba zdrowia będzie coraz bardziej nowoczesna, będzie kołem zamachowym gospodarki i będzie służyć ludziom!”.

To oczywiście wizja dla maluczkich. Znawcy tematu nie mają złudzeń. Prof. Tadeusz Pietrucha, jeden z założycieli spółki Mabion SA, kierownik Zakładu Biotechnologii Medycznej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP (a także członek rady naukowej najbardziej wpływowego think tanku w Polsce – Instytutu na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris), cytowany w maju 2019 r. przez portal E-biotechnologia.pl powiedział: „Brakuje nam wiedzy, technologii i doświadczenia. To musi się jak najszybciej zmienić. Inaczej nasz kraj stanie się współczesną technologiczną kolonią, doskonałym rynkiem zbytu dla zaawansowanych technologicznie produktów biotechnologicznych, z których zakupu nie będziemy mogli zrezygnować. Przecież każdy chory będzie się domagał – słusznie – skutecznego leczenia np. nowotworu, jeśli takie możliwości dostarcza współczesna biotechnologia. Biotechnologia to sektor gospodarki, który w Polsce trzeba stworzyć niemal od podstaw”.

Rządzący uważają, że najlepszym sposobem przełamania impasu jest uruchomienie motopompy, która będzie polewała unijną gotówką wszystkich chętnych. W urzędniczym żargonie nazywa się to alokacją środków. Nie jest w dodatku zbyt trudne, bo w branży biotechnologicznej firm nie ma zbyt wiele. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego z 22 listopada 2019 r. działalność w tej branży prowadziło 208 przedsiębiorstw, które zatrudniały 4179 osób. Badaniami i rozwojem zajmowało się 258 podmiotów zatrudniających 8072 osoby. Nie wszystkie firmy gotowe są ubiegać się o publiczne środki. Od lat wyróżnia się kilka spółek, które korzystają ze znaczących unijnych dotacji. Na przykład Mabion, Celon Pharma, Selvita, Dermin, Celther Polska realizowały – nawet jednocześnie – po kilka projektów. Dla urzędników to bardzo wygodne. Lepiej mieć do czynienia z jedną średnią bądź dużą firmą niż z kilkoma małymi. Jednak w tej branży 61% firm to małe podmioty zatrudniające do 49 osób. Nic dziwnego, że wiele projektów kończyło się fiaskiem.

Tak się stało w przypadku spółki Temapharm, która miała cztery umowy na „Opracowanie innowacyjnego produktu leczniczego do zastosowania w terapii jaskry”, „Opracowanie innowacyjnego leku przeciwnowotworowego z grupy inhibitorów kinazy białkowej”, „Opracowanie innowacyjnego przeciwnowotworowego preparatu leczniczego z grupy inhibitorów proteasomu” oraz „Opracowanie innowacyjnej technologii procesu wytwarzania leku przeciwpadaczkowego w oparciu o chlorowodorek monohydratu tiagabiny PKWiU”. Dotacje były bardzo skromne – od 422 tys. zł do 1,9 mln zł. Unijne wsparcie niewiele dało. Umowy zostały rozwiązane, a firma nie figuruje już w Krajowym Rejestrze Sądowym.

Z adnotacją „w upadłości likwidacyjnej” znajdziemy w KRS Aztar sp. z o.o. Jeśli wierzyć oficjalnym rządowym danym, przyznano jej co najmniej kilka dotacji, m.in. 732 tys. zł na „Innowacyjny produkt zaawansowanej terapii rekonstrukcyjno-regeneracyjnej w chirurgii plastycznej, twarzowo-szczękowej i medycynie estetycznej”, ponad 8 mln zł na „Innowacyjne terapie komórkowe w leczeniu autoimmunologicznych chorób zwyrodnieniowych” czy 3,8 mln zł na „Opracowanie innowacyjnej technologii produkcji substancji czynnej do wytwarzania leków biopochodnych”. W sumie ponad 21 mln zł. Niezły wynik jak na firmę z kapitałem zakładowym 25 tys. zł.

Właścicielowi łódzkiej spółki Ativa Clinic (kapitał założycielski 50 tys. zł) na projekt „Centrum Badawczo-Rozwojowe Ośrodek Badań Klinicznych Szybkiej Diagnostyki i Terapii” przyznano imponujące 47,6 mln zł. Jaka szkoda, że dziś spółka w rejestrze KRS figuruje z adnotacją „w likwidacji”.

Cisza nad komórkami macierzystymi

Wybitny polski uczony prof. Mariusz Z. Ratajczak otrzymał 45,4 mln zł na projekt „Innowacyjne metody wykorzystania komórek macierzystych w medycynie”. Był on realizowany przez badaczy z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego, Uniwersytetu Jagiellońskiego, Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego Polskiej Akademii Nauk oraz Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego w Warszawie. W roku 2006 zespół prof. Ratajczaka ogłosił odkrycie w szpiku kostnym myszy, a rok później we krwi pępowinowej człowieka komórek o cechach embrionalnych komórek macierzystych. Nazwano je VSEL. Kolejne badania miały potwierdzić, że są one również obecne w płucach, nerkach, mózgu i trzustce dorosłych myszy. Wiązano z nimi wielkie nadzieje. Zakładano, że znajdą praktyczne zastosowanie w lecznictwie. Media donosiły, że odkryciem zainteresowała się US Army. Pisano, że komórki macierzyste to milowy krok w rozwoju medycyny regeneracyjnej.

Jednak w roku 2013 trzy zespoły naukowców – prof. Józefa Dulaka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zespół badaczy z University College w Londynie oraz zespół prof. Irvinga Weissmana z Uniwersytetu Stanforda – opublikowały wyniki badań, które podały w wątpliwość odkrycie prof. Ratajczaka. Przez media przetoczyła się gwałtowna dyskusja. Uczony dowodził, że najprawdopodobniej zespoły te popełniły błędy i dlatego uzyskały negatywne wyniki. Jego krytycy przekonywali, że powinnością badacza jest takie publikowanie wyników prac i opisów doświadczeń, by każdy kompetentny naukowiec mógł je powtórzyć w swoim laboratorium. Po czym wszystko ucichło. Od kilku lat coraz trudniej znaleźć w mediach publikacje na temat komórek macierzystych VSEL. Prowadzone są jakieś badania, lecz zainteresowanie nimi jest cieniem chlubnej przeszłości.

Zwróciłem się z prośbą do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju o wgląd w dokumentację projektu prof. Ratajaczka, który zakończył się pięć lat temu. W nauce to cała epoka. Odmówiono mi, argumentując, że „dokumentacja projektu zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa w części nie stanowi informacji publicznej, zaś w części jest objęta tajemnicą przedsiębiorstwa”. Przypomniano też „że w ww. konkursie beneficjenci nie składają sprawozdania z wdrożenia”. Czyli wyniki badań nie musiały znaleźć praktycznego zastosowania w medycynie. Nie chcę powiedzieć, że prof. Ratajczak i jego współpracownicy sprzeniewierzyli przyznane im środki. Tak nie było. Lecz sytuacja, w której instytucje państwowe dzielące dziesiątki miliardów złotych z funduszy unijnych odmawiają wglądu w zakończone kilka lat temu projekty finansowane ze środków publicznych, wręcz zachęca do kręcenia lodów.

Od fiaska do fiaska

Przy czym jest jeszcze jedna, kto wie, czy nie najbardziej atrakcyjna wymówka. Bardzo często badania podejmowane przez firmy biotechnologiczne kończą się niepowodzeniem i nie ma w tym nic dziwnego. W nauce większość teorii i doświadczeń nie znajduje potwierdzenia. Weryfikowane są kolejne założenia. Ale co zrobić, jeśli wyniki eksperymentu wykonanego zgodnie z obowiązującymi regułami nie są powtarzalne? Spotkałem się z opinią, że w biotechnologii nawet w 80% eksperymentów uzyskujemy różne wyniki!

Czy możemy wierzyć uczonym, którzy akceptują ten stan? Mówią, że to normalne. I potrzeba lat badań, by dojść do prawdy. Oczywiście potrzebne są pieniądze, duże pieniądze, bardzo duże pieniądze…

Dlatego coraz częściej mamy do czynienia z sytuacjami, w których zespoły badawcze bądź firmy ogłaszają publicznie, że np. ich badania nad taką czy inną szczepionką lub lekiem na raka są bardzo zaawansowane. By zakończyły się sukcesem, potrzebne są środki. I one się znajdują. A po kilku latach znów słyszymy, że polscy uczeni są blisko opracowania przełomowej szczepionki…

W naszym kraju po raz ostatni oryginalny, innowacyjny lek od początku do końca opracowano i wprowadzono na rynek w roku 1970. Był to bicordin, stosowany w chorobie wieńcowej, opracowany przez prof. Stanisława Binieckiego. Polscy naukowcy potrafią tworzyć leki generyczne, będące odpowiednikami oryginalnych. Ale poszukiwanie innowacyjnych cząstek, nie mówiąc o produkcji i wprowadzeniu na rynek nowych leków, przekracza możliwości polskiej gospodarki. Opracowanie jednego innowacyjnego leku to koszt 5-10 mld dol. Cały proces trwa średnio 12 lat. Tylko jedna na 8 tys. zbadanych w laboratorium cząsteczek daje szansę na stworzenie nowego leku. Badania przedkliniczne na zwierzętach trwają od pięciu do ośmiu lat. Po czym zaczyna się krytyczna i najbardziej kosztowna faza – cztery etapy badań klinicznych z udziałem ludzi. Na każdym może się okazać, że nowy lek albo nie spełnia pokładanych w nim nadziei, albo jest zbyt niebezpieczny dla pacjentów.

Kilkanaście lat temu prof. Grażyna Ginalska i dr hab. n. farm. Anna Belcarz z Uniwersytetu Medycznego w Lublinie opracowały zastępujący kość kompozyt, który nazwano FlexiOss. „Sztuczną kością” zachwycali się wszyscy. W roku 2011 powstała spółka Medical Inventi, której zadaniem było skomercjalizowanie tego wynalazku. W roku ubiegłym rozpoczęła się kluczowa faza badań klinicznych. A to oznacza, że wkrótce „sztuczna kość” prof. Ginalskiej i dr Belcarz może stać się powszechnie dostępna dla pacjentów. Zainteresowanie na świecie jest ogromne. Przykład ten dowodzi, jak wiele trudu i wysiłku wymaga osiągnięcie sukcesu. I jak rzadko on się zdarza.

Nie sądzę, by rządzący potrafili skutecznie zadbać o rozwój branży biotechnologicznej w Polsce. Zbyt często słyszę przedstawicieli start-upów mających w nazwie bio, nano czy coś podobnego, jak blisko są opracowania czegoś przełomowego. Wtedy zastanawiam się, ile kasy właściciele tych firm chcą wyciągnąć. I wiem, że pewnie im się to uda. Przecież urzędnicy Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, Narodowego Centrum Nauki, a ostatnio Polskiego Funduszu Rozwoju i Agencji Badań Medycznych, hojnie obdarzają wszystkich chętnych, nie stawiając warunków. A właściwie stawiają jeden. Wniosek oraz załączona dokumentacja muszą być w idealnym porządku. Podobnie proces realizacji projektu. Jeśli wszystko w papierach się zgadza, można spać spokojnie. Nieważne, że nie będzie to miało najmniejszego znaczenia dla rozwoju polskiej gospodarki.

Zadziwiające jest to, że mimo wszystko w naszym kraju istnieją firmy, które nie ustawiają się pod wspomnianą motopompą. Tworzą niezwykle wyrafinowane produkty i korzystają z najnowocześniejszych technologii. Nie potrzebują rozgłosu, a ich prezesi nie udzielają wywiadów. Jeśli potrzebują środków na rozwój, z gotówką śpieszą inwestorzy amerykańscy, chińscy, niemieccy… Bo wiedzą, że zarobią. Ale to zupełnie inna historia.

Fot. Tomasz Wiech/Agencja Gazeta

Wydanie: 2020, 27/2020

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 29 czerwca, 2020, 13:22

    W ramach balcerowiczowskich „reform” dokonano praktycznej likwidacji całej dużej polskiej bazy przemysłowej, sprowadzając ją do tak ukochanych przez liberałów „małych i średnich firm”. Firm, które innowacyjne są jedynie w wyłudzaniu państwowych bądź unijnych funduszy. Nie mają żadnego potencjału rozwojowego – ani materialnego, ani ludzkiego. No ale celem naczelnym była „likwidacja niewydolnych, socjalistycznych molochów, z ich roszczeniową klasą robotniczą i nomneklaturowym kierownictwem” – jak to z lubością pisali post-solidarnościowi dziennikarze, którzy zakład przemysłowy widzieli co najwyżej na obrazku. Efektem tych „reform” była np. całkowita kleska szumnie reklamowanego programu polskiego niebieskiego lasera w latach 2000-cznych, a nastepnie polskiego grafenu dekade później – bo praktycznie całą baze przemysłową zlikwidowano na początku lat 90-tych. Przypuszczam, że podobnie było w przypadku sektora biomedycznego i wielu innych. No to dziś są tego skutki, dlatego propaganda tak wmawia Polakom, że w 1989 roku były tylko „ruiny” – żeby nikt sie nie zorientował w rozmiarach destrukcji dokonanej przez post-solidarnościowych „ekspertów”.
    W 1945 roku zapóźnienie Polski technologiczne wobec światowych liderów było rzedu 20-30 lat (przy ogólnym zapóźnieniu cywilizacyjnym rzedu 100-200 lat). Dzieki ogromnemu wysiłkowi edukacyjnemu, inwestycjom w badania, zakupom licencji, pod koniec epoki gierkowskiej ten dystans sie skrócił do ok. 10 lat. Obecnie wydłużył sie do lat 50-ciu. Wniosek: tzw. transformacja ustrojowa już dokonała wiekszych spustoszeń w polskim potencjale umysłowym i produkcyjnym niż II w.św. i destrukcja trwa nadal. W zasadzie jest już nieodwracalna.
    Jeśli istnieją jeszcze jakieś pojedyncze, pozytywne wyjątki – to tym gorzej dla Polski. Oznacza to bowiem, że najlepsze polskie umysły pracują na zysk zagranicznych inwestorów, którzy finansują ich badania. To klasyczny drenaż mózgów, tyle, że bez konieczności emigracji. O drenażu emigracyjnym to nawet nie ma co wspominać, to kompletna kleska dla Polski.
    Kiedy w 1963 roku wybuchła we Wrocławiu epidemia ospy, to zaszczepiono kilka milionów ludzi szczepionką polskiej (o ile mi wiadomo) produkcji. Obecnie nie ma najmniejszych szans na uruchomienie w Polsce takiej produkcji i dlatego po szczepionke na COVID Polska bedzie sie musiała grzecznie ustawić w kolejce w gronie krajów Trzeciego Świata. Natomiast (nadal autorytarne) Chiny, które w 1989 roku były jeszcze wobec Polski zacofane przynajmniej o dekade, dziś rzucają wyzwanie najlepszym.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Mandark
    Mandark 8 lipca, 2020, 01:35

    „Opracowanie jednego innowacyjnego leku to koszt 5-10 mld dol.”

    Skąd tak wielkie liczby? Najczęściej cytowany w literaturze średni koszt opracowania nowego leku to 2,6 mld dolarów (to oszacowanie amerykańskiego think tanku Tufts Center for the Study of Drug Development). Ta wartość bierze już pod uwagę koszt projektów, które kończą się niepowodzeniem.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy