Idea Prokomu

Idea Prokomu

Tenis to gra dżentelmenów. Może dlatego na kortach w Sopocie nie było wielu polityków

Co za ulga, cały tydzień bez posła Jagiełły, bez posła Rokity oraz bez posła Nałęcza – turniej tenisowy Idea Prokom Open w Sopocie stanowił piękne doświadczenie, z dala od brudów codziennego życia. Dziewczyny były takie, że ludzie zamiast obserwować piłeczkę, wpatrywali się w dwie piłeczki. Na pytania „Ile jest?” lub „Kto wygrał?” nawet najstarsi kibice (a może oni szczególnie) odpowiadali, że nie wiedzą, gdyż zagapili się na hostessy. Z gapy wyrywały nas dopiero oklaski dla ulubieńców publiczności – Juana Carlosa Ferrero (Hiszpania, obecnie najwyżej notowany tenisista na świecie), Guillermo Corii (Argentyna, imię nosi po znanym kiedyś tenisiście argentyńskim, Guillermo Vilasie – również obecnym na turnieju) czy wreszcie wytrwałej i niezmordowanej Izraelki o nazwisku, nomen omen, Pistolesi, która turniej wygrała. Ta ostatnia miała chyba najciekawszy życiorys – urodziła się w Mińsku na Białorusi, wyszła za mąż za Włocha i mieszka w Izraelu, gdzie odbyła regularną służbę wojskową i nie ukrywa, że zastrzeliła trzy osoby.
Ale miało nie być o świecie realnym… Wszystko w tym turnieju było piękne. Sopot kwitnie. Zjawiły się takie tłumy jak w czasach, kiedy nie można było otrzymać paszportu, a na Bułgarię nie wszystkich było stać. Turystom nie przeszkadza nawet zakaz kąpieli morskiej. Ostatecznie mogą się wykąpać za granicą, a do Sopotu jeździ się po życie towarzyskie i rozrywkowe. Impreza goni imprezę – teatr, jazz, festiwal piosenki anty-Kraków i anty-Wrocław, wystawa „Drohobycz, Drohobycz…”, a dla amatorów tenisa najbardziej znany turniej w Polsce. Suma nagród sięga już miliona dolarów, a wśród uczestników są tenisiści ze światowej czołówki. To zjawisko o tyle dziwne, że tenis nie jest w Polsce popularny i od lat znajduje się w stanie agonii. Ma jednak zagorzałych zwolenników, tam gdzie trzeba, którzy potrafią wyłożyć miliony na turniej tej klasy. Ktoś może powiedzieć, że ze strony Idei oraz Prokomu nie jest to gest bezinteresowny, gdyż kupują za to reklamę, pojawiają się w relacjach mediów i na licznych planszach na kortach, ale komu to przeszkadza? Dałby Bóg, żeby inni poszli ich śladem.
Trzy lata temu podczas turnieju „Gazeta” krytykowała „bizantyjski ceremoniał tenisa”, wedle którego „sam Krauze pojawia się tylko na moment”, „sponsoruje jedynie turniej kobiecy, bo męski byłby droższy”, „część budynku przy kortach jest przeznaczona tylko dla niego” itd. w tym sosie. Po latach zarzuty te wydają się małostkowe i nieprawdziwe. Turniej męski jest – i to bardziej okazały niż damski – słabiej obsadzony. Ryszard Krauze nie tylko się pokazywał, ale był i dziennikarze mogli wpatrywać się w niego godzinami, wreszcie „budynek” przy kortach to nieduży domek klubowy i nie byłoby nadzwyczajne, gdyby Medyceusz tenisa miał w nim swój pokój, zamiast siedzieć z dziennikarzami na trybunie prasowej pod brzozą (wówczas mówiłoby się, że robi sobie PR). Ludziom trudno dogodzić, ciągle są niezadowoleni, a tymczasem było „w porzo”, czyli „super”.
Korty Sopockiego Klubu Tenisowego, który liczy ponad 100 lat, nadal pozostają piękne – niech się schowają korty im. Rolanda Garrosa, a nawet słynne korty w Monako. Wiem, co piszę, bom Bywalec. Wieczorem, kiedy zapalają się światła, nad kortem latają ptaki, szumi wiatr od morza i kołyszą się brzozy, które wyrastają z trybun – trudno o piękniejszy widok. Zainteresowanie turniejem znacznie przewyższyło rozmiary widowni, której konserwator zabytków (słusznie) nie pozwala rozbudowywać, ale ma to swój urok – jeszcze nigdy tak wielu tak dobrych tenisistów nie grało dla tak małej, ale dobranej publiczności (2,2 tys. miejsc, bilety po 70 zł, karnety po 300 zł, wyprzedane). Zachowanie publiczności – wzorowe! Żadnego chuligaństwa. Żeby tak było w całej Polsce, choćby tylko w Sejmie…
W pierwszym dniu turnieju pewien dziennikarz sportowy powiedział mi konfidencjonalnie, iż wie z dobrego źródła, że „we czwartek przyjedzie Rywin”. Byłby to niezły numer, gdyż to Lew Rywin był do niedawna prezesem Polskiego Związku Tenisowego (nowym ma zostać podobno Waldemar Dubaniowski) i w Sopocie podpisano umowę między PZT a Prokomem, który łoży znaczne sumy na ten sport, ale plotka się nie sprawdziła. Nazwisko Lwa Rywina nie pojawiło się w żadnych relacjach ani publikacjach, został on wymazany z polskiego tenisa tak szybko, jak się w nim pojawił. W miarę zbliżania się finałów rosło także zainteresowanie osobą miłościwie nam panującego pierwszego tenisisty Rzeczypospolitej. Niektórzy mówili, że pan prezydent się nie pojawi, gdyż ogranicza bratanie się z towarzystwem, żeby nikt nie podał mu żadnej kartki, która mogłaby go parzyć w kieszeni. Inni byli zdania, że dla prawdziwego tenisisty liczy się kort, a nie trybuny, i pan prezydent jednak przyjdzie. Wszak polityka to gra i jak na korcie – co krok to decyzja: na lewo czy na prawo? Mocniej czy słabiej? Góra czy dół? W dodatku to gra dżentelmenów. Może dlatego na kortach w Sopocie nie było wielu polityków. I może dlatego gra była fair.

 

Wydanie: 2003, 33/2003

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy