Im gorzej, tym bunt bliżej?

Im gorzej, tym bunt bliżej?

Na skroś mitów naszych

Wieloletni bezrobotni są ze sobą najmniej solidarni

Parokrotnie pojawiły się ostatnio w lewicowej publicystyce wyrazy zdziwienia spokojem społecznym w Polsce. Tyle już – wywodzono – za nowego ustroju klasa robotnicza zniosła, a wybuch jeszcze nie nastąpił. Zdziwienie to zakłada Marksowską ideę: „im ludowi gorzej, tym do rewolucji bliżej”. Gdyby jednak tak było, wówczas najniebezpieczniejsi dla obecnego porządku społeczno-ekonomicznego winni być pracownicy b. PGR-ów. Tymczasem jest dokładnie na odwrót – akurat oni są najspokojniejszą socjalnie kategorią klasy pracowniczej. I generalnie, najbardziej skłonni do sprzeciwu nie są bynajmniej najbiedniejsi – nędzarze rozbiegają się z osobna w poszukiwaniu środków przeżycia i nie są zdolni do zbiorowych wystąpień. Ruchy buntownicze obejmują natomiast te kategorie społeczne, którym panujący w danym czasie system już doskwiera, ale jeszcze nie na tyle, by paraliżować możliwość solidarnego współdziałania (pamiętamy, kiedy blokada dróg stała się groźna dla ładu publicznego – wtedy, kiedy do Samoobrony dołączyli lepiej sytuowani rolnicy). Opór społeczny nie przebiega więc odpowiednio do wznoszącej się linii prostej, lecz podpada raczej pod krzywą dzwonową. Ma ona pułap górny przy biedzie, ale przy dalszej, jeszcze bardziej dotkliwej biedzie stopniowo opada, aż wyczerpie się solidarność pracownicza; wśród prawdziwych nędzarzy panuje właśnie marazm.
Jeśli tak rzeczywiście jest, że opór społeczny rozkłada się „dzwonowo”, a nie „liniowo”, to możliwa jest dwojaka interpretacja sytuacji klasy pracowniczej w obecnej Polsce. Pierwsza jest taka, że do rewolucji nie dochodzi, bo położenie tej klasy nie jest, globalnie biorąc, takie złe („Polacy widzą bardziej czarno, niż jest”), a w miarę poprawy sytuacji ekonomicznej i nastroje Polaków się uspokoją. A rewolucji nie ma się w ogóle co obawiać, bo mnożą się dodatkowe czynniki paraliżujące: brak przecież wpływowych organizacji politycznych o programie lewicowym (SLD jest de facto partią „klasy średniej”), brak lewicowej wizji politycznej, która mogłaby opanować świadomość mas, świadomość ta jest natomiast spacyfikowana przez światopoglądowy monopol katolicyzmu, i tak dalej.
Druga możliwa interpretacja jest taka, iż pod parasolem „Solidarności” dokonało się w naszym kraju przekształcenie biedy PRL-owskiej w nową, odmienną biedę. Dawny brak towarów dla wszystkich został zastąpiony przez brak możliwości zarobienia pieniędzy przez wielką część społeczeństwa. Ta nowa bieda jest tak powszechna, że paraliżuje możliwość prawdziwie masowych wystąpień, takich jak ruchy społeczne z późnego PRL-u. Liczba strajków nie powinna wprowadzać w błąd. Wszystko to są bowiem strajki wewnątrzzawodowe (i to w gospodarce państwowej), nienapotykające żadnej solidarności ze strony innych pracujących. Zaś wieloletni bezrobotni są ze sobą najmniej solidarni, właśnie dlatego, że mają najgorzej. Atomizacja społeczna nie wynika jedynie z powszechności nadzoru ze strony tajnej policji, braku wolnej prasy itd., jak w starym ustroju; nędza w ustroju nowym równie skutecznie paraliżuje skłonność do buntu. I, jak na razie, bodaj atomizuje dziś klasę pracowniczą bardziej niż kontrola polityczna w późnym PRL-u.
Jak dalece te interpretacje się różnią, widać stąd, że skłaniają one do zupełnie odmiennego postrzegania tych samych rzeczy. Oto wstępujemy do Unii Europejskiej. Dla pierwszej opcji jest to powód do radości: oczekiwany wzrost gospodarczy już zupełnie oddali groźbę buntu. Dla drugiej jest inaczej: akurat polepszenie sytuacji, które będzie długo niewystarczające, wystarczy w zupełności, by zlikwidować obecną atomizację i upowszechnić buntownicze nastroje.
Która z tych interpretacji jest bliższa prawdy? Można teoretycznie wywodzić w jedną lub drugą stronę, ale empirycznie biorąc, trudno powiedzieć. Nauki społeczne bodaj nie dysponują narzędziami pozwalającymi pomierzyć skłonność mas do rewolty. Powiedzieć w sposób w miarę zdecydowany można dwie tylko rzeczy – że obie te interpretacje się wykluczają i że trudno w dzisiejszym stanie naszego kraju o zagadnienie istotniejsze ideowo. A w jakiejś mierze kwestia to ważka także politycznie. W każdym razie dla tych, którzy sądzą, że demokratyczna polityka polega nie tyle na technokratycznym zarządzaniu, ile na dostrzeganiu i umiejętnym doprowadzaniu – za pomocą m.in. procedur technokratycznych – do kompromisów pomiędzy klasami społecznymi.

 

Wydanie: 16/2004, 2004

Kategorie: Opinie
Tagi: Leszek Nowak

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy