Imitatorzy głosu

Imitatorzy głosu

Za sprawą wyśmienitych germanistów Thomas Bernhard przez kilka dekad zdążył się zadomowić w polszczyźnie, a dzięki Krystianowi Lupie także w naszym teatrze jako czołowy nestbeschmutzer literatur europejskich XX w. – jest mile czytany zwłaszcza tam, gdzie brunatnieją nacjonalizmy. Był pisarzem obsesyjnym, przeto i kompulsywnie płodnym, wydawało się zatem nam wszystkim, jego fanom, że choć autor zmarł przed ponad 30 laty, jego dorobek pozostanie dla tłumaczy źródłem niewyczerpanym. Tymczasem studnia nieubłaganie wysycha, taka jest cena uwielbienia – gdyby był Bernhard autorem zapoznanym, nie przeżywalibyśmy ambiwalencji z każdym kolejnym spolszczonym tomem, kiedy to radość łączy się z melancholią spożywania ostatków.

Dzięki niestrudzonej Sławie Lisieckiej i Jackowi Burasowi otrzymaliśmy teraz prozatorskie miniatury, o których na szczęście nie można rzec, iż stanowią twórcze marginalia austriackiego pisarza. Są to swoiste bagatele, drobne, oszczędne, mieszczące się najczęściej na jednej stroniczce – choć stylistycznie spójne z tym, za co Bernharda się wielbi lub nienawidzi. Zwłaszcza drobiazgi zebrane w „Naśladowcy głosów” to krótkie, lecz kąśliwe piłki z czasów, kiedy autor przeżywał szczyt formy. Tytułowa historyjka przywołuje postać mistrzowskiego imitatora, który na zawołanie mówi głosami dowolnie wskazanych postaci, ale poproszony o to, by spróbował naśladować własny głos, jest bezradny. Czytelnik racjonalny uzna, że nic w tym dziwnego – wszyscy znamy efekt zażenowania, po tym jak pierwszy raz usłyszeliśmy nagranie swojej mowy – brzmi ona wszak zupełnie inaczej niż ta, którą słyszymy, mówiąc (odpowiada za to efekt przewodzenia kostnego).

Mniemam, że w tej przypowieści chodzi jednak o inne przyczyny niemocy: aby zaimitować siebie samego, należy się zdobyć na dystans, lecz nade wszystko – musi istnieć przedmiot naśladownictwa. Być może bohater Bernharda cierpi na przypadłość, o którą podejrzewam funkcjonariuszy partyjnych obozu kaczystowskiego. Politycy sekty rządzącej nigdy nie mówią własnym głosem, posługują się przekazami dnia albo wyuczonym, idealnie obłym i bezpiecznym pustosłowiem, oczywiście szczypta szkolnej patriotycznej grandilokwencji nie zawadzi. Nie mówią własnym głosem ani też nie potrafią go naśladować, bo go nie posiadają. Jak ręka przez lata pozbawiona pióra traci charakter pisma, tak i własna mowa, kiedy się jej nie używa – zanika.

Pisowcy doszli do władzy dzięki podsłuchom, muszą więc mieć się na baczności – i tak właśnie, wiecznie na baczność, gęby otwierają na konferencjach, w tańcu i w różańcu. Prezes nie wybaczyłby, gdyby ktoś dał się przyłapać na spontanicznych wulgaryzmach przy winie i nie daj Boże ośmiorniczkach, jeśli już, to wódeczka przy bigosie z dziczyzną i staropolskie darzbór na pohybel ekoterrorystom. Modlitwy też mają rozpisane w brewiarzach, a nawet kiedy się modlą „swoimi słowami”, używają wyuczonej przez lata katechez religijnej poprawności. Cóż więc musi się z nimi dziać w życiu prywatnym, jak się skarżą lekarzowi, że ich dręczy hemoroid, w jakich słowach próbują żony (lub kochanki) nakłonić do pożycia, jak się niecierpliwią w korkach? Mają swoją nowomowę, ową „pisczyznę”, badaną przez Michała Głowińskiego, ale ona została stworzona na użytek polityczny, nie sięga do alkowy ani gabinetu proktologa… Ideą partii kaczystowskiej, jak we wszystkich autorytaryzmach, jest jednogłośność. Jeden wódz + jeden naród + jedna ojczyzna = jeden głos; tak ma się w końcu stać z mediami. Wszyscy mają mówić jednym głosem lub chociaż go imitować.

Ostatnio pisczyzna stanęła wobec problemu, zdawałoby się, nierozwiązywalnego – jak jawnie występować po stronie zła? Sprzeciw wobec unijnego projektu ochrony praworządności lub też chęć wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej to już gruba sprawa, jeśli oczywiście wciąż chce się udawać Boże Baranki, reprezentować Dobrą Zmianę i chrześcijańskie wartości. Tymczasowym rozwiązaniem okazuje się cudzysłów. Tu nie chodzi o praworządność, lecz „tak zwaną” praworządność. To, co Tamci zwą praworządnością, tak naprawdę nią nie jest, podobnie rzecz się ma z tak zwaną demokracją, tak zwanymi prawami człowieka i całą resztą, tak, a nie inaczej zwaną przez wrogów. Nie może przecież być tak, że My i Tamci rozumiemy cokolwiek tak samo, a już na pewno nie może to się tyczyć pojęć fundamentalnych.

W pisczyźnie obóz władzy ostatnio najczęściej jest opatrywany przymiotnikiem propolski – co od razu stawia jego przeciwników w szeregach antypolskich. Cóż mogę dodać – posługując się doktryną językową kaczyzmu: jeśli chodzi o tak przez was zwaną Polskę, o tę, która się wam, pisczykom marzy, to mam ją w tak zwanej dupie.

Wydanie: 2020, 31/2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy